Każda profesjonalna forma opieki rodzinnej wydaje się lepszym rozwiązaniem niż dom dziecka. Ale nie zawsze. I nie dla każdego.

Nasze wyobrażenia o adopcji dalekie są od rzeczywistości. Wiele osób żyje w przekonaniu, że w jednej, bardzo długiej kolejce stoją dzieci mieszkające w domach dziecka, w drugiej bezdzietne małżeństwa, które pragną je adoptować, a na przeszkodzie do szczęścia jednych i drugich stoją wyłącznie bezduszne przepisy, leniwi urzędnicy i mało sprawne sądy.

Wyobrażenia te kreowane są niejednokrotnie przez sentymentalne programy telewizyjne i artykuły prasowe, które mają wzbudzić w potencjalnych rodzicach litość, współczucie i poryw serca. Im dziecko mniejsze i bardziej zapłakane, tym emocje u odbiorców większe.

Przejdź do strony Wydawnictwa W drodze

Po takich programach, po kilku prasowych donosach o tym, jak długo w Polsce czeka się na adopcję, powstaje w powszechnej świadomości bardzo fałszywy obraz. Bo o ile prawdą jest, że w jednej kolejce stoją dzieci, a w drugiej rodziny, które pragną adoptować dziecko, to prawdą niestety jest też to, że nie zawsze oczekiwania jednej i drugiej kolejki wychodzą sobie naprzeciw.

Dwadzieścia tysięcy dzieci w domach dziecka

W Polsce w placówkach opiekuńczo-wychowawczych mieszka blisko dwadzieścia tysięcy dzieci – niemal wszystkie mają jedno lub oboje rodziców. Naturalne sieroty są dziś absolutną rzadkością. Zdecydowana większość dzieci niesie na swoich barkach bagaż bolesnych wspomnień: alkoholizm ojca czy matki, bicie, znęcanie się, przemoc seksualną, biedę.

Nikt nie ma wątpliwości, że każde dziecko powinno wychowywać się w swojej rodzinie. Tyle, że gdy ta rodzina nie potrafi stanąć na wysokości zadania, dla dobra dziecka, a czasami dla dobra całej rodziny, trzeba je stamtąd zabrać i umieścić w placówce opiekuńczo-wychowawczej. Dla niektórych dzieci to pierwsze miejsce w ich krótkim życiu, w którym czeka na nie czyste łóżko, ciepły posiłek i spokój.

Odebranie dziecka jest dla wielu rodziców jak kubeł zimnej wody na głowę. Niektórzy, uwikłani w nałogi, poddają się leczeniu, zaczynają uczęszczać na terapię rodzinną, szukają pracy. Robią wszystko, by dziecko jak najszybciej do nich wróciło. Ale nie każda rodzina ma tyle determinacji: nałóg okazuje się silniejszy niż dobre chęci, niezaradność życiowa większa niż troska o dziecko. Rodzic może być przekonany o tym, że w końcu podoła, że się zmieni. Sąd, nie chcąc mu odbierać nadziei, będzie więc jedynie ograniczał mu prawa rodzicielskie.

Dzieci – bez względu na to, jak wiele złych wspomnień wyniosły ze swojego domu rodzinnego, zwykle chcą tam wrócić. Kochają swoich rodziców, a znajdując się w bezpiecznej od nich odległości, zaczynają za nimi tęsknić, idealizować ich i czekają w placówce, aż rodzice się poprawią. Może się zdarzyć, że propozycję zamieszkania w rodzinie zastępczej lub adopcyjnej odrzucą.

Wszyscy chcieliby niemowlę

Niemal wszystkie pary myślące o adopcji marzą o tym, by w ich domu pojawiło się niemowlę. I trudno się dziwić takim marzeniom. Jako rodzice chcą przeżyć swoje macierzyństwo i ojcostwo od początku: od pierwszych gestów, uśmiechów, słów, kroków. Mają też nadzieję, że im młodsze dziecko trafi do ich rodziny, tym łatwiej będzie mu nawiązać więź z nowymi opiekunami.

Pracownicy ośrodków adopcyjnych rozumieją to i uczciwie przyznają, że adopcja dziecka starszego jest dużo trudniejsza. – Jeśli przez ileś miesięcy czy lat dziecko było w domu, w którym jego podstawowe potrzeby miłości, bliskości, poczucia bezpieczeństwa nie były zaspokajane, gdzie doświadczało przemocy fizycznej czy psychicznej, wówczas jego zdolność do nawiązywania prawidłowych relacji z innymi gwałtownie spada – mówi pedagog Wiesława Sędziak z Chrześcijańskiego Ośrodka Adopcyjnego „Pro Familia” w Poznaniu.

I powołuje się na badania. Wykazały one, że dzieci, które doświadczyły w swoim życiu kilku znaczących zmian związanych z miejscem i osobami sprawującymi nad nimi opiekę, mogą mieć poważne trudności z nawiązywaniem więzi. Dziecko nie ufa nikomu, nie wierzy, że coś będzie w jego życiu na stałe. Dlatego gdy w końcu trafia do rodziny adopcyjnej, „próbuje” swoich nowych rodziców, sprawdza, ile są w stanie wytrzymać. Nieustannie szuka potwierdzenia, że jest kochane. – Jeśli na to nałożą się jeszcze różne deficyty, z którymi dziecko się urodziło lub które są wynikiem zaniedbania w pierwszych latach jego życia, wówczas sytuacja naprawdę jest trudna – nie kryje Wiesława Sędziak.

Stąd też niewiele par decyduje się na adopcję starszych dzieci, a po rodzeństwa, zwłaszcza takie, gdzie jest więcej niż dwoje dzieci, zgłaszają się absolutnie nieliczni. Alternatywą dla nich jest więc rodzina zastępcza, w której dzieci mają funkcjonować jak w normalnej rodzinie. To właśnie taką formę opieki, gdzie kilkoro dzieci przebywa pod opieką „rodziców”, uważa się za najlepszą.

– Nikt nie ma wątpliwości, że każda profesjonalna forma opieki rodzinnej wydaje się lepszym rozwiązaniem niż dom dziecka. Ale nie zawsze. I nie dla każdego. Starszemu dziecku, zwłaszcza takiemu, które dźwiga ze sobą bagaż bardzo trudnych doświadczeń wyniesionych z domu, trudno czasami nawiązać więź z nowymi opiekunami i „rodzeństwem”. Dlatego podejmując decyzję o umieszczeniu dziecka w konkretniej placówce, trzeba zawsze kierować się tym, co dla niego jest w danym momencie optymalne. Czasami będzie to właśnie dom dziecka – przekonuje Wojciech Walczak, dyrektor domu dziecka w Poznaniu.

I chociaż na prawo i lewo krzyczy się coraz głośniej, że domy dziecka są przeżytkiem, przechowalnią czy jak niektórzy nawet mówią – więzieniem, to nie można zapominać, że rodzin zastępczych w Polsce wciąż brakuje i nie stoją w kolejce ludzie, którzy chcieliby je zakładać. Nie można mieć o to do nikogo pretensji, opieka nad kilkorgiem dzieci jest bowiem dla wielu – nawet fachowo przygotowanych, dobrych ludzi – zadaniem ponad siły.

Dzieci chore i liczne rodzeństwa, które przebywają w domach dziecka, z trudnością znajdują nową rodzinę. Jeśli więc trafią do placówki opiekuńczo-wychowawczej, zostaną tu prawdopodobnie na długie lata. Trudno oczywiście wymagać od ludzi heroizmu, trudno obwiniać i obrażać się na nich, że boją się sprawowania opieki nad dzieckiem, które wymaga szczególnej troski czy kosztownego leczenia. Ale trudno też całą winę przerzucać na zły system, bezduszne przepisy czy niewydolnych urzędników.

Adopcja na Zachodzie nie budzi sensacji. Jest czymś normalnym

Szansą dla starszych lub chorych dzieci jest niejednokrotnie adopcja zagraniczna: co roku z Polski do innych krajów wyjeżdża ich około trzysta. Najpierw szuka się dla nich rodziny w Polsce – w poszczególnych ośrodkach adopcyjnych. Gdy to się nie uda, trafiają do krajowego rejestru dzieci czekających na adopcję. Jeśli przez około pół roku nadal nie można znaleźć żadnej rodziny w całym kraju, dziecko może być zakwalifikowane do adopcji zagranicznej.

Na Zachodzie bezdzietne małżeństwa na adopcję czekają nawet po kilka lat. Głównie dlatego, że kobiety rzadziej zachodzą w nieoczekiwaną ciążę. Jeśli się tak zdarzy, mogą liczyć na wszechstronne wsparcie materialne ze strony państwa, co niejednokrotnie pomaga w podjęciu decyzji, by ostatecznie dziecko urodzić i je wychowywać. Dlatego dzieci do adopcji jest niewiele. Bezdzietne małżeństwa, które myślą o adopcji, mogą liczyć właściwe tylko na dzieci z innych krajów.

Chęć bycia rodzicem jest tak wielka, że są skłonne przyjąć dziecko chore, które wymaga specjalistycznego leczenia. Są też niejednokrotnie w zdecydowanie lepszej sytuacji materialnej i mieszkaniowej niż niektóre rodziny adopcyjne w Polsce, dlatego mogą sobie pozwolić na to, by adoptować rodzeństwo – czasami troje czy nawet czworo dzieci. Nie mają również oporów przed przyjęciem do siebie dziecka o innym kolorze skóry czy innej rasy. Adopcja jest bowiem na Zachodzie czymś normalnym, nie budzi komentarzy i niezdrowej ciekawości, z czym, niestety, jeszcze czasami spotykamy się u nas.

Prawdą jest też, że niejednokrotnie dzieci obciążone różnymi wadami i deficytami, sprawiające w placówce kłopoty i nierokujące najlepiej na przyszłość, otoczone miłością i troską kochających rodziców adopcyjnych szybko zdrowieją, nadrabiają wszelkie deficyty i chowają się znakomicie.

Dziecko będzie sprawiało trudności. Tak już jest

Potwierdza to mama dziesięcioletniego Kamila: – Gdy wręczono mi książeczkę zdrowia chłopca, który już niedługo miał być moim synem – przeraziłam się. W ciągu zaledwie dwunastu miesięcy swojego życia przeszedł kilka zapaleń płuc i oskrzeli, zjadł tonę antybiotyków, pięciokrotnie leczony był w szpitalu. Gdy go poznałam, szybko zdałam sobie sprawę, że w porównaniu z innymi dziećmi jest mocno opóźniony. Kamil ledwie siedział, nie raczkował, z trudem stawał na nogi. Do tego był chudy i przeraźliwie brzydki. Ale ponieważ mój ojciec jest pediatrą, pomyślałam sobie: z taty pomocą damy radę. Przecież biologiczne dzieci też często chorują i nikt ich z tego powodu nie porzuca. Przez pierwsze sześć miesięcy żyliśmy w nieustannym lęku, że na pewno dziś, zaraz, za chwilę Kamil zachoruje. Nocami nasłuchiwałam, czy nie kaszle, zrywałam się na równe nogi na każdy jego najdelikatniejszy płacz. Gdy tylko w ciągu dnia był bardziej marudny niż zwykle, biegłam po termometr. Ale nasz syn przybierał na wadze, miał tłuste fałdki na udach, uśmiechał się od ucha do ucha. Szybko opanował sztukę siedzenia, jeszcze szybciej nauczył się sam wychodzić z łóżeczka i buszować na kolanach po całym mieszkaniu. W końcu odetchnęłam. Uświadomiłam sobie, że choroby, na które tak często zapadał, wynikały z porzucenia, braku miłości, przytulania. Że był to jego pierwszy bunt wobec świata, który zaraz po narodzeniu okazał się dla niego tak niełaskawy.

Dziś Kamil jest uczniem w szkole sportowej, odnosi sukcesy, zdobywa medale. I za każdym razem, gdy świętuje kolejne urodziny, prosi rodziców: Pokażcie mi zdjęcia, gdy byłem jeszcze takim brzydalem. To zdjęcie z jego pierwszych urodzin obchodzonych już z rodzicami, ale jeszcze w domu dziecka.

Oczywiście nie wszystkie dzieci tak zdrowo i tak dobrze się chowają. Rodzice muszą być przygotowani na to, że dziecko będzie sprawiało jakieś trudności. Ale czy biologiczne dzieci ich nie sprawiają? Czy nie chorują, nie buntują się w okresie dojrzewania? Czy nie porzucają swoich domów, swoich rodziców? Czy nie zapominają o nich na starość?

Fragment książki Katarzyny Kolskiej „Moje dziecko gdzieś na mnie czeka. Opowieści o adopcjach”, która ukazała się w Wydawnictwie W drodze. Lead i śródtytuły pochodzą od redakcji Dominikanie.pl