„Być sobą” – to dumne hasło wymaga istotnej korekty: sobą mogę być tylko wobec Boga. On jeden zna mnie bardziej, niż ja siebie poznałem, to On nazwał mnie moim własnym i jedynym imieniem.
Wobec kogo rozgrywam swoje życie – wobec siebie, wobec innych osób czy wobec Boga? Jaka jest ostateczna rzeczywistość, której osądowi poddaję siebie – moje własne odczucie moralne, obyczaj bądź etos panujący w danym społeczeństwie, czy też Ten, którego Imię jedynie z lękiem ośmielamy się wymówić? Każda z tych perspektyw zawiera zarówno wezwanie do wielkości, jak i możliwość płycizny równej przegraniu siebie.
Życie wobec siebie to życie, w którym to ja sam lub, inaczej mówiąc, prawda przeżywanej właśnie chwili jest podstawą wymierzania sobie sprawiedliwości. To właśnie jest istotne: sobie wymierzać sprawiedliwość, nosić w sobie wzorzec, wedle którego człowiek kształtuje swoje życie. Kierkegaard nazwał to życiem Don Juana, który w kobietach, których pożąda, szuka jedynie potwierdzenia siebie. Żyć ulotną prawdą chwili można wulgarnie, na modłę płaskiego hedonizmu, można jednakowoż na tej drodze doprowadzić do rozkwitu wyrafinowany estetyzm. Czy zmienia to jednak zasadniczo Styl (ten wielki Styl) życia? Życie wobec innych to życie, dla którego wymierzam sprawiedliwość miarą akceptacji, jaką się cieszę we własnym środowisku. Być – to tyle, co być lubianym, być przyjętym; istnieć można tylko odbitym w aprobującym spojrzeniu otoczenia. Wtedy to ono wymierza sprawiedliwość memu życiu, jemu bowiem oddaję w ręce swój los. Ale może być inaczej, gdy nie oportunistyczne przystosowanie, a rewolucyjny zryw przeciw zastanemu porządkowi nada sens mojemu życiu. Już nie akceptacja innych, a walka o ich dobro – może nawet prowadzona wbrew im samym – stwarza mnie, każe mi podjąć życie jako służbę. Kształtuje mnie wtedy jakieś surowe piętno, nadaje powagę, czyni twardym odwieczną surowością obrońców słuszności i prawa. Etos obrońców ładu i jego gwałcicieli w imię innego ładu bliższe są sobie niż potocznie sądzimy.
Rozgrywanie życia wobec siebie czy wobec innych jawią się często jako wykluczające się wzajemnie style życia. Kruchość i wiotkość estetyzmu nie czują się dobrze w świecie surowych norm i jasnych osądów, które niesie etos służby. Na czole zaś moralisty pojawia się groźna zmarszczka przy zetknięciu z artystą żyjącym urokiem przelotności. I tu i tam czyha na nas niemożliwa do precyzyjnego rozcięcia dwuznaczność: Czy wolno bezlitośnie potępić urok ulotnej chwili w imię abstrakcyjnych norm? Kto lepiej zna człowieka i jego sprawy: surowy sędzia z kodeksem karnym w ręku czy płocha dziewczyna? Nie wiem czy umiałbym to jednoznacznie rozstrzygnąć!
I mogę wreszcie żyć wobec Boga, w świadomości, że On jest Tym, który posiada moc ostatecznego osądzenia mnie. Życie przed Bogiem oczyszcza to, co dwuznaczne i nieokreślone w obu poprzednich sposobach kształtowania życia. Oczyszczenie trudne i paradoksalne, bo dokonane mocą rezygnacji z prawa do wymierzania sobie samemu sprawiedliwości bądź z poddawania się osądowi innych ludzi. Żyć przed Bogiem – to mieć świadomość tego, iż zostałem sobie podarowany, iż najgłębsza prawda o mnie brzmi: to moje właśnie istnienie jest chciane i ukochane i dlatego właśnie wyprowadzone z mroku niebycia przez Boga, mojego Ojca. Przyjęcie siebie jako daru umożliwia lekkość, wewnętrzny dystans do własnego życia, dystans przywracający stosunkowi do siebie prawdziwe wymiary. Jeżeli to Bóg przywołuje mnie do bycia, to On jeden zna prawdę o mnie, jedynie On zna moje prawdziwe „ja” (w języku biblijnym nazywane „imieniem”). Nie znam prawdy o mnie: ani ja, ani najbardziej surowi moraliści. Tylko Bogu więc mogę z całą ufnością i lękiem zawierzyć osąd siebie. Dlatego też takie życie nie jest bynajmniej alternatywą życia wobec siebie, wobec własnego sumienia. Żyć wobec Boga – to żyć wobec swego prawdziwego ja. „Być sobą” – to dumne hasło wymaga istotnej korekty: sobą mogę być tylko wobec Boga. On jeden zna mnie bardziej, niż ja siebie poznałem, to On nazwał mnie moim własnym i jedynym imieniem. Odkryć to imię i wedle niego żyć – to żyć przed Bogiem.
Tu jawi się istotna trudność. Bo człowiek nie jest spontanicznie skłonny do wykraczania poza krąg tego, co mu zwyczajne; poza świat ludzi i przedmiotów, które oswoił. Pieścimy od młodości obraz siebie i każda negacja tego obrazu jest dla nas wyzwaniem i zniewagą. Tu też leży najgłębsza trudność w wyrażaniu zgody na to, że w Bogu jest prawda o mnie. Tę prawdę chcemy ustanowić sami: w płochości estetyki czy w powadze etyki. Chcemy być bogami samych siebie: „będziecie jako bogowie”; najstraszniejsza pokusa, jaką wypowiedziano, i wciąż żywa w sercu każdego z nas. Niezdolni do radykalnego odrzucenia Boga, przerażeni pustką wszechświata, która się wtedy nad nami roztacza – tworzymy sobie Boga na nasz obraz i podobieństwo. Tworzymy obrazy bogów cudzych, bo czyniących nas obcymi sobie, bo niezdolnych do ujawnienia prawdy człowieczego życia.
Naród wybrany miał chwile w swojej historii, kiedy pragnął pójść za bogami cudzymi. Było to w czasie wędrówki przez pustynię. Bóg, który objawił się Mojżeszowi, a poprzez niego całemu ludowi, był Bogiem Wyjścia, tym samym Bogiem, który przed laty kazał Abrahamowi opuścić rodzinne miasto, by wyjść w nieznane; ten zaś wyszedł, nie wiedząc, dokąd zmierza (Hbr 11,8). Tak samo i lud opuścił Egipt, w którym co prawda był prześladowany, ale miał zabezpieczony byt. Buntowali się w czas próby: „Czyż nie mówiliśmy ci wyraźnie w Egipcie: Zostaw nas w spokoju, chcemy służyć Egipcjanom? Lepiej bowiem nam było służyć im, niż umierać na tej pustyni” (Wj 14,12). Jak powiedział potem pewien mądry rabin: „Prawdziwa niewola Izraela w Egipcie polegała na tym, że nauczyli się ją znosić”. Chcieli być jak inne narody, syci i zadowoleni z siebie, choćby za cenę wolności i godności: „lepiej bowiem było nam służyć im, niż umierać…” Woleli odlać sobie cielca, przypominającego boga Horusa, którego widzieli w świątyniach Egiptu. To, co widziane, jest bezpieczniejsze. Bóg – Jahwe mówił z obłoku, burzy, był pełen grozy, nieznane były Jego drogi. Woleli mieć boga oswojonego, przyuczonego do ich obyczajów. Wielkość powołania człowieka mierzy się ciemnością, w którą musi wejść, by je spełnić. Powołanie Izraela, wielkie aż do grozy chwytającej za gardło, wydawało się ludowi zbyt wielkie. Potrzebowali pomocy, potrzebowali znaku, bardziej przekonywającego niż obłok i tajemniczy głos. A Pan chciał się właśnie tak objawić – bądź jako obłok widzialny w dzień, bądź jako słup ognia w nocy, stale podążający ku przodowi.
Doświadczenie późniejsze o kilka wieków to doświadczenie proroków z czasu stabilizacji bytowej Izraela, gdy Bóg nie mieszka! już w namiocie, a w świątyni wybudowanej na świętej górze. Gdy wydawało się, że sam znak Jego obecności wystarczy do zapewnienia bezpieczeństwa. I gromy Jeremiasza: „Tak mówi Pan Zastępów, Bóg Izraela: Poprawcie postępowanie i wasze uczynki, a pozwolę wam mieszkać na tym miejscu. Nie ufajcie słowom kłamliwym głoszącym: Świątynia Pańska, świątynia Pańska, świątynia Pańska! Albowiem jeżeli naprawdę poprawicie wasze postępowanie i jeżeli będziecie się kierować wy łącznie sprawiedliwością jeden wobec drugiego, jeżeli nie będziecie uciskać cudzoziemca, sieroty i wdowy (i jeśli krwi niewinnej nie będziecie rozlewać na tym miejscu) i jeżeli nie pójdziecie za cudzymi bogami na waszą zgubę, wtedy pozwolę wam mieszkać na tym miejscu, na ziemi, którą dałem przodkom waszym od wieków po wieki” (Jr 7,3-7).
Dotykamy tutaj sprawy ważnej i trudnej, sprawy związku, który zachodzi pomiędzy poznaniem człowieka a poznaniem Boga. Bywa, że człowiek nazbyt łatwo tworzy sobie Boga na swój własny obraz i podobieństwo. Wtedy jego życie jest życiem przed sobą samym, a nie przed Bogiem, lub inaczej: jest życiem przed Bogiem będącym jedynie cieniem człowieka. Ateiści wszystkich czasów mówili wierzącym: Bóg, w którego wierzycie, jest tylko tworem człowieka, jest obrazem was samych.
Objawienie biblijne mówi nam w tej kwestii dwie ważne rzeczy: Bóg cały czas oczyszcza obraz siebie w ludzkim umyśle i sercu. Tworzyć sobie obraz Boga – to być niewolnikiem tego obrazu, gdyż tylko pozornie oddaje się wtedy chwałę Bogu, oddaje się ją samemu sobie, tworzy się sytuację błędnego koła. Ataki ateistów, tropiących tę zdolność człowieka do projekcji swej natury w zaświaty, godziły w tę właśnie sytuację . Bóg objawienia biblijnego przeciwstawia się jej również – jest Bogiem wzywającym do wolności, do opuszczenia tego wszystkiego, co człowieka zamyka i ogranicza (a co symbolizuje niewola w Egipcie) – każe podjąć tę trudną wolność. Można więc próbować oddać sens przykazania o nieoddawaniu czci bogom cudzym (tworom ludzkim) w terminologii Fromma: jest to zakaz ucieczki od wolności, wezwanie do życia odważnego . Takie wezwanie budzi lęk, często przemienia się w bunt: dlaczego tak, dlaczego jest to aż tak trudne? A jednak Bóg Abrahama i Mojżesza był Bogiem niespokojnych wędrowców. Wyprowadzał ich z przyzwyczajeń dostatniej osiadłości, włożył w ich serce nadzieję czegoś więcej. Nie był Bogiem spokoju i sytości, lecz Bogiem drogi odkrywanej w pogoni za pełnią, za wejściem w jasność.
A oto i druga z ważnych prawd o Bogu, którą objawia nam Biblia: Bóg stworzył nas na swój obraz i podobieństwo. Gdy więc za Abrahamem opuszczamy kraj swych przyzwyczajeń i stabilności – nie rzucamy się w ramiona Kogoś obcego, wrogiego. Odnajdujemy tam Tego, który jest najgłębszą i najbardziej wewnętrzną prawdą o nas samych. „Daj, bym poznał Ciebie, bo poznam przez to siebie” – wołał św. Augustyn. I wiedział, co mówił, bo jego dusza była niespokojna, póki nie spoczęła w Panu, wiedział to z własnego, bardzo bolesnego doświadczenia. A więc żyć przed Bogiem – to powierzyć Mu z całą ufnością siebie, wyrzec się obezwładniającego napięcia płynącego z niemożności zrealizowania ideału; to zgodzić się na siebie takiego, jakim On chce mnie mieć. A więc żyć przed Bogiem, to odkryć prawdę o sobie.