Na drodze Zacheusza – odcinek III
Zapraszamy do wędrówki przez słowa Ewangelii. Naszym przewodnikiem staje się Maria Szamot, od kilkunastu lat inspirująca duszpasterzy, kaznodziejów oraz osoby świeckie wyjątkowymi komentarzami Ewangelii teolożka.
Mamy nadzieję, że ta wędrówka stanie się dla Ciebie częścią wspaniałej przygody poznawania Pisma Świętego. Nie bój się – tak, jak Zacheusz – wejść na drzewo, aby zobaczyć Chrystusa! Zaproś Jezusa do swojego domu!
Przed Tobą trzeci z czterech odcinków naszej wędrówki. Nie zniechęcaj się! Niech zbawienie stanie się także udziałem Twojego domu!
Potem wszedł do Jerycha i przechodził przez miasto. A [był tam] pewien człowiek, imieniem Zacheusz, zwierzchnik celników i bardzo bogaty. Chciał on koniecznie zobaczyć Jezusa, kto to jest, ale nie mógł z powodu tłumu, gdyż był niskiego wzrostu. Pobiegł więc naprzód i wspiął się na sykomorę, aby móc Go ujrzeć, tamtędy bowiem miał przechodzić. Gdy Jezus przyszedł na to miejsce, spojrzał w górę i rzekł do niego: „Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu”. Zszedł więc z pośpiechem i przyjął Go rozradowany. A wszyscy, widząc to, szemrali: „Do grzesznika poszedł w gościnę”. Lecz Zacheusz stanął i rzekł do Pana: „Panie, oto połowę mego majątku daję ubogim, a jeśli kogo w czym skrzywdziłem, zwracam poczwórnie”. 9 Na to Jezus rzekł do niego: „Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu, gdyż i on jest synem Abrahama. Albowiem Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło”. (Łk 19, 1-10)
Niewiele dni później ma miejsce wydarzenie, które rzuca wyraźne światło na to, o czym tu mowa. Po tryumfalnym wjeździe do Jerozolimy, gdzie wiwatujące tłumy witają Go jak swego króla, Jezus udaje się na nocleg do Betanii. A następnego dnia rankiem wraca do miasta, po drodze przechodząc koło drzewa figowego. Drzewo jest dorodne i zielone, ale całkowicie pozbawione owoców, gdyż nie był to czas na figi. Pan Jezus oczywiście doskonale wie, że nie jest to pora owocowania fig, a jednak właśnie dlatego, że nie znajduje na nim owoców, przeklina drzewo, w wyniku czego ono natychmiast usycha. Akt głupiej złości? Akt niesprawiedliwego gniewu? Zniecierpliwienia? U Tego, który nie złamie trzciny nadłamanej, nie zagasi knotka o nikłym płomyku?
To są ostatnie dni misji mesjańskiej. Dni obfitujące w szczególnie liczne, brzemienne wydarzenia i znaki jednoznacznie świadczące o boskim Synostwie Jezusa (wskrzeszenie Łazarza, wjazd do Jerozolimy, ostatnia wieczerza…). Odnosi się wrażenie, że Jezus stara się te dni wypełnić treścią aż po brzegi. Jak kompozytor, który ogarniając myślą całość dzieła, zapisuje finalne, brzmiące forte akordy monumentalnej symfonii. Jest całkowicie skupiony na swoim dziele. Każdy epizod i każdą rzecz ogląda z tej jednej, najistotniejszej perspektywy. Dlatego widok bezpłodnego drzewa figowego wywołuje natychmiast w Jego umyśle skojarzenie z inną „uprawą”, która się nie powiodła: z Izraelem – Winnicą Pańską, którą Bóg sam uprawia, przycina i dogląda, do której posyłał proroków, a teraz swego Syna, a ona, bezpłodna, nie przynosi i nie przyniesie już owocu na miarę darów, które otrzymała. Dlatego w akcie eschatologicznego gniewu Ten, który sprawiedliwie sądzi, odbiera jej wybraństwo: niechże już nigdy nie rodzi się z ciebie owoc.
Taki „metaforyczny” sposób odczytywania rzeczywistości, jakby dobrowolna ślepota na wielorakość jej aspektów, a podporządkowanie wszystkiego tylko jednej sprawie, jednej grupie sensów, świadczą o ogromnym napięciu wewnętrznym i niesłychanej koncentracji. W takich sytuacjach wszystkie treści, jak w ognisku soczewki, skupiają się w jednym punkcie. Nic już nie jest istotne wobec tej jednej, wyróżnionej sprawy.
Spotkanie z Zacheuszem ma miejsce w tym samym okresie, co epizod z bezpłodnym drzewem figowym. Wydarzenia te dzieli ledwie parę dni. Jest to więc ten sam czas narastającego napięcia i ten sam sposób „metaforycznego” oglądu rzeczywistości. „Metaforycznego” w tym sensie, że każdy jej element posiada własność odsyłania do samego jej dna, wskazywania na jej kiedy indziej nie dość wyrazisty, nie dość wypatrywany sens. Jezus stając pod drzewem, widzi Zacheusza siedzącego na sykomorze. Na jego „sykomorze”. Nie na rachitycznym drzewie rosnącym przy ulicy Jerycha, ale na sykomorze, na którą wspinał się ogromnym wysiłkiem przez wszystkie lata nierozpieszczającego go życia. Wspinał się, by zakosztować jej jakże upragnionych, słodkich owoców powszechnego poważania, akceptacji. Tą sykomorą, za pomocą której nadrabiał brakujące centymetry wzrostu, była jego obecna pozycja w tej społeczności, to, co mógł dzięki pieniądzom i stosunkom. Wspiąwszy się na nią, Zacheusz znalazł się w potrzasku. Jak sportowiec na dopingu, jak naukowiec, który zbudował karierę na plagiacie, jak ksiądz, który odczytuje cudze kazania… Tak oto wszystkie stare blizny zostały i nadal bolą, a doszedł strach, że gdyby tak pewnego dnia drzewo runęło… Gdyby przepadł majątek albo gdyby odebrano mu urząd? Strach przed ponowną poniewierką. Świadomość, że za wszelką cenę trzeba trzymać się tej sykomory, bo bez niej…
Jezus staje pod tą i pod tamtą sykomorą i mówi: Zacheuszu, zejdź prędko, a Jego słowo ma moc dokonać przemiany. Jest sprawcze, uzdrawia, uwalnia, oczyszcza. Gdy mówi do chromego: wstań, weź swoje łoże i chodź, ten wstaje siłą swoich mięśni, ale to Jezus sprawia, że ten jego czyn jest od tej chwili możliwy i że ma on miejsce zarówno w wymiarze cielesnym, jak i duchowym tego człowieka. Gdy niewidomemu przywraca wzrok, to ten wzrok sięga odtąd nie tylko elementów otaczającego go świata, ale i mesjańskiej tożsamości Jezusa. Gdy mówi Zacheuszowi: zejdź prędko, Zacheusz sam zsuwa się z sykomory rosnącej przy ulicy Jerycha, ale Jezus sprawia, że nareszcie potrafi oderwać się także od tej drugiej, którą pielęgnował w utajeniu serca. Jesteśmy świadkami bardzo dyskretnego cudu, równie dyskretnego jak odpuszczenie grzechów paralitykowi, nierządnicy, kobiecie cudzołożnej. Panie, połowę mego majątku oddaję ubogim – to jest właśnie moment cudu. Moment, gdy staje o własnych siłach. Właściwie należałoby powiedzieć: rośnie o tych ileś centymetrów, których brakowało mu, by być wewnętrznie wolnym. Odrzuca to, co dotąd wydawało mu się absolutną racją bycia. Wyrywa się ze swego duchowego zamknięcia, ze swego osobliwego „sarkofagu”, którego sam nigdy by nie rozbił, bo był zrobiony z niezwykle „trwałego drewna”. Zresztą sam nie znalazłby w sobie dość odwagi, by taką próbę podjąć. Jezus otwiera bramy jego duchowego więzienia, uwalnia go i sprawia, że już nie potrzebuje do życia ani sykomory, ani niczego innego. Zrywa pęta tej niezwykle subtelnej formy bałwochwalstwa. W istocie, w przypadku Zacheusza chodzi o bałwochwalstwo. O scedowanie swej wolności, powierzenia nadziei i dania ufności czemuś, co nie jest Bogiem. W tym sensie Jezus mówi o Zacheuszu, że jest tym, co zginęło.