Wywodzące się z języka polityki terminy nabrały znaczenia religijnego. Wynikają stąd najgorsze nieporozumienia.
Ekstremizm prawicowy opanowały okrutne frustracje i gorzkie resentymenty, spowodowane bądź to nostalgicznym wspomnieniem starego Marszałka, bądź też rozczarowaniami wojny o Algierię. Nie mówiąc już o niezdrowym poczuciu bycia pokonanym, szukającym odwetu. Ekstremizm lewicowy ogarnęła zaś gorączka demagogicznej licytacji i agresywny konformizm, nieumiejące się ustrzec przed mnóstwem złudzeń i szczyptą trywialności, której nosicielem nieuchronnie jest stadny idealizm. Nie mówiąc już o niezdrowym poczuciu bycia zwycięzcą, który teraz dopiero będzie mógł pokazać, na co go stać.
Wszystko to nie jest ani zbyt zachęcające, ani zbyt pouczające. Sprawą najpoważniejszą jest jednak to, że słowa „prawica” i „lewica” nie mają już znaczenia wyłącznie politycznego i społecznego. Nabrały one również i przede wszystkim, przynajmniej w świecie chrześcijańskim, znaczenia religijnego.
Wynikają stąd najgorsze nieporozumienia. Jak znaleźć już choćby same słowa, pozwalające odpowiednio nazwać formacje socjologiczne, w których rzuca się w oczy przede wszystkim postawa religijna, lecz w jej tle wyrasta zdecydowana postawa społeczno-polityczna, tak że mówiąc o postawie religijnej, zarazem jak gdyby z konieczności mówi się o postawie politycznej i na odwrót?
Przejdź do sklepu W drodze
Nie pasują tu takie słowa jak „integrysta” czy „modernista”, gdyż odnoszą się one tylko do zachowań religijnych. Nie pasują też „konserwatysta” i „progresista”, gdyż odnoszą się one tylko do zachowań społeczno-politycznych. Chcąc nazwać dwa wielkie prądy, których inteligibilność jest tak słabo określona i implikuje tak wielkie pomieszanie aspektów, można wybrnąć z kłopotu, tylko tworząc swego rodzaju archetyp, któremu nada się nazwę alegoryczną lub m i t y c z n ą (co czynię niżej).
Będzie to mieć tę zaletę, że nikogo nie urazi, gdyż odtąd, jak uprzedzają przezorni autorzy niektórych kryminałów, wszelkie podobieństwa do tych czy innych rzeczywistych osób należy uważać za przypadkowe i fikcyjne, i nikt nie powinien odnosić wrażenia, że to o nim mowa. Próbując więc określić archetyp ekstremizmu lewicowego, powiedziałbym: Owce Panurga. Próbując zaś określić archetyp ekstremizmu prawicowego, rzekłbym: Przeżuwacze Świętego Przymierza.
Oczywiście, gdy chodzi o realne osoby, które zdają się uczestniczyć w mniejszym lub większym stopniu (te stopnie różnicują się w nieskończoność) w pierwszym czy drugim z tych archetypów, mam nadzieję, że żywię wobec nich uczucia, jakie przystoją wśród chrześcijan (a nawet po prostu wśród ludzkich osób), i to nie tylko coś w rodzaju litości, jaką się żywi dla zbrodniarza lub kretyna. Jestem całkowicie gotów okazać im braterski szacunek i respekt, i byłbym naprawdę szczęśliwy, gdybym mógł się z nimi modlić jednym głosem i razem z nimi przyjąć Ciało Pańskie. Niemniej jednak ilekroć znajdę się w jakimś punkcie w zgodzie, bądź to pod względem filozoficzno-teologicznym, bądź społeczno-politycznym, z Owcami Panurga lub Przeżuwaczami Świętego Przymierza, czuję się bardzo nieswojo. Nie wiem, czego bardziej nienawidzę: gdy jedni i drudzy zapoznawają i szargają jakąś drogą mi prawdę, czy też gdy ją przywołują i zarazem zdradzają. Takie przypadki są jednak nieuniknione. I trzeba tu zauważyć niefortunne krzyżowanie się wartości, wskutek którego Owce na ogół są tak kiepskie w materii filozoficznej i teologicznej (potrafią być fideistami, modernistami, wszystkim, czego dusza zapragnie, byleby być w modzie), podczas gdy w materii politycznej i społecznej wrodzony instynkt pcha ich ku dobrej doktrynie, którą mniej lub bardziej zepsują. Zupełnie odwrotnie jest z tęgimi Przeżuwaczami.
Trzymam się tak daleko, jak mogę, zarówno od jednych, jak i od drugich, lecz jest dla mnie czymś bardzo naturalnym (lub też bardzo zabawnym), że czuję się mniej daleki od pierwszych w tym, co należy do cezara, i mniej daleki od drugich (niestety) w tym, co należy do Boga.
Trzeba też przyznać, że w gorliwości jednych i drugich pierwszorzędnej roli wcale nie odgrywa służba czystej prawdzie. Tym, co pobudza Przeżuwaczy Świętego Przymierza, są przede wszystkim alarmy roztropności: zagrodzić drogę grożącym niebezpieczeństwom, zamknąć bramy, wznieść tamy. Tym natomiast, co pobudza Owce Panurga, jest przede wszystkim wzgląd na ludzi: robić to samo co wszyscy, a przynajmniej wszyscy ci, którzy nie są skamielinami.
Oba ekstremizmy, których archetypy dały mi okazję do kilku złośliwych żartów, ogólnie rzecz biorąc, charakteryzują tylko dwie mniejszości, jakkolwiek Owce są obecnie notorycznie liczniejsze niż grube Przeżuwacze i mogą się szczycić szerszymi wpływami, zwłaszcza wśród kościelnych profesorów.
Wielka rzesza chrześcijańskiego ludu zdaje się odnosić obojętnie do wysiłków tych dwóch mniejszości. Jest nieszczęśliwa i niespokojna, gdyż czuje, że szykuje się coś wielkiego, a nie wie, jak w tym wziąć udział. Błądzi po omacku, ulegle poddaje się próbom stowarzyszenia, często rozczarowującym. Chętnie nagina się (czasem nie bez żalu u niektórych starych pasjonatów piękna w Kościele) do używania języka narodowego w religijnych ceremoniach, ale skarży się na mierne przekłady, jakie każą jej recytować, tudzież na zamęt (niewątpliwie chwilowy) wywołany liturgicznymi innowacjami.
Chwilami pyta, czy zmieniono jej religię, i trudno jej się będzie dłużej zadowolić wesołymi spotkaniami duszpasterskimi, płytami czy piosenkami, które z inicjatywy niektórych proboszczów umilają wspólnotowe ceremonie. Najbardziej zaś doskwiera jej wielkie pragnienie, na które jakby nikt nie zwraca uwagi, a dobra wola, z jaką przyjmuje ona namiastki, każe przewidywać poważne momenty otrzeźwienia.
Ta rzesza szuka prawdy (ależ owszem) i żywych źródeł. Przewodników bynajmniej nie brakuje, sądząc po wrzawie, jaką wywołują, i z pewnością mają najlepsze intencje. Bez wątpienia jest też wśród nich paru takich, którzy znają drogę. Obyż umieli pouczyć nas choć trochę o tym, co znaczy „przyjąć j a k d z i e c k o królestwo Boże”, bez czego, jak mówi Jezus, nikt do niego nie wejdzie – a z pewnością nie chodzi tu o zamknięcie oczu, gdyż dziecko p a t r z y. Za wszelką cenę musimy się dowiedzieć nieco, na czym polega to patrzenie na sprawy Boże jak dziecko i w jakiej szkole można się go nauczyć – oraz że sam Bóg nas go uczy.
Fragment książki Jacquesa Maritaina „Wieśniak znad Garonny. Stary świecki chrześcijanin snuje refleksje a propos czasów współczesnych”, która ukazała się w Wydawnictwie W drodze. Tytuł i lead od redakcji Dominikanie.pl.