Dawniej chwalili się nim najwybitniejsi.

„Nie jestem autorem tego dzieła, ale jego kompilatorem”. „Nie dodałem do tego dzieła nic, co pochodziłoby ode mnie”. „Ta książka nie jest moja, w prawdziwym tego słowa znaczeniu, lecz jest dziełem tych autorów, z których pism złożyłem ten tekst, ja zaś od siebie dołożyłem mało lub nic”.

Który ze współczesnych pisarzy ośmieliłby się zamieścić taką deklarację we wstępie do swojej książki? Nawet jeśli ktoś dopuszcza się w dzisiejszych czasach plagiatu, czy kompilacji, to skrzętnie ów fakt ukrywa – tak, że do tropienia podobnych praktyk tworzone są specjalne programy komputerowe.

Tymczasem średniowieczni twórcy bez cienia zażenowania składali takie deklaracje w prologach swoich dzieł. Nie byli to, dodajmy, autorzy pośledni, ale wielcy profesorowie uniwersyteccy, sławni kaznodzieje, twórcy największych średniowiecznych bestsellerów. Nie były to też deklaracje gołosłowne. Gdyby z niektórych dzieł takich twórców jak chociażby św. Tomasz z Akwinu, św. Bonawentura, Wincenty z Beauvais, czy Jakub z Voraginy wyciąć cytaty i przejątki z pism innych autorów, to objętość tychże dzieł radykalnie by się zmniejszyła, jeśli nie ograniczyła do samych spójników.

Czy oznacza to, że powinniśmy wszystkie je uznać za bezwartościowe plagiaty, których lektura jest wyłącznie stratą czasu? Niekoniecznie.

Jak skryba zostawał autorem

We wstępie do komentarza do „Sentencji” Piotra Lombarda, najpopularniejszego średniowiecznego podręcznika, którego autor nie był określany inaczej niż jako “Nauczyciel”, i to nauczyciel przez duże „N”, św. Bonawentura wymienia cztery sposoby pisania książek.

Pisze on: „jeden przepisuje cudze teksty nic od siebie nie dodając i nic nie zmieniając. Takiego nazywamy skrybą. Inny przepisuje cudzy tekst i dodaje coś do niego, ale to, co dodaje, nie pochodzi o niego. Takiego nazwiemy kompilatorem. Jeszcze inny spisuje i swoje i cudze słowa, tak jednak, że cudze są podstawą, jego zaś jedynie dodatkiem, mający tamte wyjaśniać. Takiego nazwiemy komentatorem. Jeszcze inny spisuje i swoje i cudze słowa, swoje jednak jako podstawowe, cudze zaś,  jako potwierdzenie swoich. Takiego winniśmy nazywać autorem”.

Jak wiadomo wszystkie książki w średniowieczu były przepisywane ręcznie. W sposób nieuchronny prowadziło to do mnożenia błędów w kopiowanych tekstach. Każdy skryba bowiem nie tylko powtarzał błędy swoich poprzedników, ale i dodawał swoje własne. W konsekwencji teksty stawały się co raz mniej zrozumiałe i w co raz mniejszym stopniu przypominały swój pierwowzór. Tym sposobem skrybowie mimowolnie stawali się autorami.

Stacjonariusz i pecje

By ukrócić ten proceder, na Uniwersytecie Paryskim wprowadzono tak zwany system pecji. Wyznaczony przez władze uniwersyteckie człowiek – stacjonariusz – gromadził zatwierdzone i sprawdzone kopie wybranych dzieł. Część z nich pochodziła bezpośrednio od autorów, którym zależało na upowszechnieniu swoich tekstów. Taka zatwierdzona, a więc teoretycznie przynajmniej wolna od błędów kopia była przepisywana w jednym egzemeplarzu, który następnie dzielony był na mniejsze części – pecje. Każdy kto chciał się zaopatrzyć w nową książkę, szedł do stacjonariusza i wypożyczał od niego jedną z owych pecji, by następnie ją przepisać lub zlecić komuś jej przepisanie. Gdy taki fragment został skopiowany, odnoszono go do stacjonariusza, a ten wypożyczał zainteresowanemu kolejny.

Tym sposobem jedno dzieło mogło być kopiowane jednocześnie nawet przez kilkanaście osób, a podstawą wszystkich odpisów był jeden, bezbłędny egzemplarz, co radykalnie ograniczało rozbieżności między wersją wyjściowa a tą, która trafiała do czytelników. Dawało to im dużą szansę na zapoznanie się z oryginalną myślą autora, bez konieczności przedzierania się przez gąszcz błędów i przeinaczeń wynikających z nieuwagi kopistów.

Drugim sposobem pisania książek, według definicji Bonawentury, jest komentowanie tekstów innych autorów. Komentarz był jedną z podstawowych metod uprawiania nauki w średniowieczu. Wszystkie wykłady na uniwersytecie nie polegały na niczym innym, jak właśnie na komentowaniu dzieł uznanych za kluczowe dla danej dziedziny wiedzy. I tak na filozofii czytano i komentowano Arystotelesa czy Boecjusza, a na teologii przede wszystkim Biblię i wspominanego już Piotra Lombarda.

Nie zawsze jednak, jak chciał Bonawentura, komentowano owe teksty własnymi słowami. Często średniowieczni uczeni wysługiwali się dziełami swoich poprzedników, tworząc kompilację ich wypowiedzi na dany temat. Doskonałym przykładem takiego procederu jest „Złoty łańcuch” (Catena aurea) św. Tomasza z Akwinu – komentarz do Ewangelii w całości złożony z misternie dobranych i połączonych ze sobą cytatów z pism Ojców Kościoła.

Praktyka kompilacji była na tyle rozpowszechnione, że niektórzy współcześni uczeni są wręcz skłonni określać całe średniowiecze, jako epokę kompilacji. Dość wspomnieć, że przywoływane już „Sentencje” Piotra Lombarda nie były niczym innym jak zbiorem cytatów z dzieł z Ojców Kościoła.

Cytat na każdy temat

By zrozumieć szczególne upodobanie średniowiecza do kompilacji, trzeba zdać sobie sprawę z tego czym w średniowieczu był autorytet. Termin ten oznaczał nie tylko osobę darzoną podziwem, zaufaniem, uznaną za wiarygodna, ale i jej wypowiedzi, które uchodziły za prawdziwe i niepodważalne.

Autorytetem w ścisłym tego słowa znaczeniu będzie oczywiście Biblia, ale na miano autorytetów zasłużyli również Ojcowie Kościoła, pisarze wczesnego średniowiecza, a nawet antyczni pisarze pogańscy, na czele z Arystotelesem i Seneką.

Odwoływanie się do autorytetów miało uwiarygadniać przytaczającego je autora i osadzać jego myśl w tradycji. Tym samym i jego tekst nabierał powagi i wiarygodności cytowanych przez niego autorów. Średniowiecznym myślicielom nie zależało bowiem na tym, by powiedzieć coś szalenie nowego i odkrywczego, ale przede wszystkim na tym, by dotrzeć do prawdy, nie zadając przy tym gwałtu zastanej tradycji. Pozostawanie w sprzeczności z opinią wielkich poprzedników nie dowodziło błyskotliwości i odwagi, ale raczej braku wykształcenia bądź szaleństwa.

Nie znaczy to rzecz jasna, że nie podejmowano polemiki z tymi czy innymi poglądami z przeszłości, bądź nie prowadzono sporów doktrynalnych. Dysputa była wszak drugim po komentarzu sposobem uprawiania nauki. Cała „Suma teologii” Tomasza z Akwinu imituje zapis takich akademickich dyskusji. Zawsze jednak w takiej doktrynalnej walce szukano sojusznika wśród uznanych autorytetów minionych wieków.

Czy to znaczy, że kompilator był tylko erudytą potrafiącym odnaleźć cytat na każdy temat? Wincenty z Beauvais, dominikański autor historii świata, sam będąc wybitnym kompilatorem, uważał, że do najważniejszych zadań kompilatora należało wprowadzenie porządku. W tym kontekście przytaczał on formułę św. Tomasza z Akwinu (zapożyczoną zresztą przez niego od Arystotelesa!), która przypisywała umiejętność porządkowania mędrcom: „zadaniem mędrca jest wprowadzanie porządku”. 

Wkład kompilatora, jako twórcy tekstu, polegał zatem na systematyzacji przytaczanych fragmentów i ich wzajemnego ze sobą zestawienia, tak by się nawzajem objaśniały i uzupełniały. Często nowy kontekst w jakim cytowane fragmenty się pojawiały zupełnie zmieniał ich znaczenie, tak że mogły być one interpretowane w zupełnie nowy, nierzadko sprzeczny z intencją autora sposób. Można powiedzieć, że dla kompilatora fragmenty czyichś dzieł były niczym klocki, z których układał on zupełnie nową kompozycję.

Autorem tylko Bóg

Czy zatem średniowiecze nie znało autorów w dzisiejszym tego słowa znaczeniu? Czy dzieła tej epoki są jedynie zręcznymi kombinacjami wyimków z dzieł poprzednich epok, niczym budowle wznoszone z materiałów pozostałych po rozbiórce starszych konstrukcji?

Nie. Choć pewnie mało który z wielkich mistrzów tamtej epoki sam siebie określiłby mianem autora. Na nie bowiem zasługuje jedynie sam Bóg, który stwarza jedyne i niepowtarzalne dzieło. W praktyce jednak, zgodnie z definicją Bonawentury, średniowieczni twórcy pisali także swoje własne teksty, przytaczając cudze słowa jedynie jako potwierdzenie własnej opinii.

Zmorą każdego wydawcy tekstów z tamtej epoki jest konieczność identyfikacji źródeł, z jakich zaczerpnięte zostały cytaty, którymi najeżone są wypowiedzi średniowiecznych autorów. Nam pomagają w tym komputery, ale i owi autorzy nie byli całkiem pozbawieni wsparcia. Na ich potrzeby układano bowiem całe zbiory cytatów „na każdą okazję”. I tak piszący dzieło na przykład o aniołach mistrz uniwersytecki mógł sięgnąć do takiego zbiorku, by pod stosownym hasłem znaleźć cały zestaw cytatów dotyczących duchów niebieskich. Zatem bogactwo przytaczanych cytatów przez tego czy innego twórcę może świadczyć nie tyle o jego erudycji – choć i tej pewnie nie można mu odmawiać – co o odpowiednio wyposażonej bibliotece.

Co ciekawe przedkładając poczytność dzieła nad własną sławę, samym autorom bądź ich najbliższemu otoczeniu zdarzało się publikować dzieła pod imieniem uznanych autorytetów. I tak średniowieczne rękopisy pełne są pism Pseudo-Augustynów, Pseudo-Bernardów czy Pseudo-Tomaszów.

W epoce, która za jednej z największych wartości dzieła uznaje oryginalność, innowacyjność, niepowtarzalność, odwagę burzenia utartych schematów może być nam trudno zrozumieć przywiązanie średniowiecznych do spuścizny poprzedników. Dziwnym jednak trafem dzieła pisane przez tych, którzy skromnie określali siebie, jako „karłów, stojących na ramionach olbrzymów” przetrwały wieki i wciąż są czytane i komentowane.

Warto postawić sobie pytanie, czy zeskakując z ramion olbrzymów, by pretendować do ich roli, nie okażemy się jedynie karłami, których dzieła przejdą niezauważone przez przyszłe pokolenia.