Stworzyliśmy „pokolenie nic”.

Dorota Masłowska, autorka głośnej powieści Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną, w eseju zamieszczonym w Gazecie Wyborczej pisze:

Jesteśmy pierwszym pokoleniem, któremu wykupiono kolonie w raju. Nie dostaliśmy w użytkowanie świata, dostaliśmy wielką, powszechną jadalnię. Szkolono nas i przystosowywano do sięgania, brania, jedzenia, klepania się po brzuchu. Żadnych naturalnych wrogów, żadnych dzikich zwierząt, nic, co stawiałoby nam opór. Wojna, Holokaust i śmierć to tytuły gier komputerowych, napisy na koszulkach, obcojęzyczne fanaberie spikerów telewizyjnych.

A czasami siedzimy i wzdychamy: Jezu, niech wreszcie przyjdzie jakaś wojna. Niech to wszystko wreszcie wybuchnie. Niech będzie po co żyć.

Ja to tak widzę, wygląda dość ponuro, puste, żywiące się brokatem, nakręcone w konwencji teledysku, przekupne, łatwe. Pustka przyjmuje wartości coraz bardziej graniczne, bo o ile jeszcze niedawno zdawało mi się, że „mieliśmy gdzie uciec”, coś powiedzieć, coś zrobić, to teraz okazuje się, że „nic z tego nie będzie”. I coraz bardziej nic z tego nie jest, coraz bardziej nie jesteśmy, tylko wysyłamy esemesy i robi nam się zdjęcia (…). A jednocześnie jestem przekonana, że i ten pęcherz z wodą zaczyna pękać.

Tekst oczywiście z lekka histeryczny, ale spójrzmy na niego jak na oblicze pokolenia, „pokolenia nic”, jak się je nazywa, i na pokolenie rodziców. Czy możemy przyjąć tę zasadę hermeneutyczną, że wzajemnie odbijamy nasze twarze?

Bardzo ciekawe badania socjologiczne potwierdzają tezę, że twarze dzieci ukazują prawdę o twarzach swoich rodziców. Badania nad tak zwanym „satanizmem” dzieci ukazały ukryty satanizm rodziców, którzy spokojnie kolaborowali z komunistyczną władzą, uważając, że ze złem trzeba się ułożyć i że to jest praktyczne, bo zło jest silniejsze od dobra. No to dzieci poszły dalej i powiedziały, że w takim razie jeżeli „Bozia” jest taka bezradna i taka tylko kościółkowa, to trzeba się ułożyć z Panem Ciemności – bo to on ma władzę i siłę.

Co przekazaliśmy naszym młodym? Radosne wejście w świat durnej konsumpcji? Masłowska zresztą nie jest naiwna i wie, że młodzi też są winni, choć nie o to przecież chodzi, byśmy się wzajemnie obarczali odpowiedzialnością. Pytajmy raczej o to, gdzie jesteśmy? Jacy jesteśmy? Jakie są owoce naszego życia? Jak mamy oceniać siebie, jeżeli życie nas – ludzi wierzących – jakże często jest mało owocne, jakby niewidoczne w tkance życia społecznego, indywidualnego, w naszych rodzinach, w miejscach pracy, na uczelniach.

Nie chodzi o wieszanie krzyży w miejscach publicznych – to za łatwe! To jest problem tego, co się dzieje między mną a tobą, bo tu, w tej międzyludzkiej przestrzeni urzeczywistnia się ewangelia; nie na ścianie. Między mną a tobą. Mogę z nożem w zębach bronić wartości chrześcijańskich, ale to nie będzie żadna obrona, bo obroną jest odłożenie noża i świadczenie swoim życiem.

Uderzyło mnie zdanie z powieści George’a Orwella Rok 1984: „Po pięćdziesiątce każdy człowiek ma twarz taką, na jaką sobie zasłużył”. Wszystkim, którzy znajdują się powyżej tego progu, daję to do myślenia, jak również tym wszystkim, którzy się znajdują poniżej, którzy jednakże niechybnie staną wobec tej próby.

Chciałbym uniknąć wszelkiego belferstwa. Przyjmując fundamentalne i ważne założenia filozofii dialogu, można posunąć się dalej i zapytać: jak poznać – po pięćdziesiątce czy przed pięćdziesiątką – jaką mam twarz? I błędem jest wpatrywanie się w lustro, albowiem prawda o mojej twarzy najwierniej odbija się w twarzy drugiego człowieka. Ten, na którego patrzysz, powie ci więcej o tobie, niż wydedukujesz z lusterka.

„Abyście szli i owoc przynosili…” – to jedno z najważniejszych zdań Ewangelii, które wyznacza nam cel: aby nasze życie było owocne, prowadzone rozważnie, mądrze, z ufnością pokładaną w Bogu. Życie owocne w sensie ewangelicznym, ale też w sensie ludzkim. Ostatecznie chodzi o to, czym się jest, że przytoczę bardzo stary tekst mędrca Sokratesa, przemawiającego jakby z drugiego końca historii:

Nie dbam wcale o to, o co się troszczy większość ludzi, o sprawy pieniężne, o zarząd dóbr, o rzeczy strategii, publiczne sukcesy oratorskie, urzędy, frakcje polityczne. Nie na tę drogę wszedłem (…), lecz na tę, na której każdemu z was z osobna wyświadczam największe dobro, próbując go skłonić, by mniej się troszczył o to, co ma, niż o to, czym jest, żeby stać się jak najdoskonalszym i najmądrzejszym.

Czy ten tekst starego Sokratesa to jest taka ramota, z cyklu tych, którymi się męczy studentów filozofii, robi się z tego kolokwia? Czy te słowa nie uderzają w nas jak tekst Masłowskiej, bo przemawiają inaczej, spokojniej, potężniej?

Rozróżnienie tych dwu linii życia – na „być” i „mieć” – jest stare, ale wciąż aktualne. Mówili o tym potem długo Fromm, Marcel , Ojciec Święty, ale znajdujemy to już u Sokratesa . Czy nie jest bowiem ciągle tak, że większość ludzi troszczy się o sprawy pieniężne, zarząd dóbr, strategie, publiczne sukcesy, frakcje polityczne itd.? Z ludzkim życiem nie jest tak, że ono się kumuluje i że z każdym pokoleniem jest lepsze. Jeżeli prawdziwe są słowa Talmudu, o których już wspomniałem, że gdy umiera człowiek, to umiera cały świat, w takim razie jak Sokrates i wielu innych wciąż stajemy przed tym samym problemem – jak żyć, by życie było owocne i gdzie znaleźć na to sposób?

Każdy czegoś innego chce ode mnie. Gdybym kierował się tym, iż mam spełniać oczekiwania innych ludzi wokół mnie, prawdopodobnie dawno już bym był obiektem zainteresowania wytrawnych psychiatrów. W takim kontekście bardziej celowe byłoby pytanie: jak żyć, by nie zwariować?. Potrzebne są nam narzędzia, jakieś głębsze zrozumienie. Kim jest człowiek? Kiedy kierować się rozumem, a kiedy sercem? Co to znaczy „serce”?