Dominik zbudował swoją „łódź” zarówno „bardzo szeroką”, jak i „bardzo radosną”. Co więcej, oświadcza, że reguła zakonna nie obowiązuje „pod karą grzechu śmiertelnego”. „Toteż i doskonali, i niedoskonali czują się dobrze w tej łodzi”.

Aby zbliżyć się do zrozumienia konkretnej tradycji lub duchowości, wystarczy czasami uchwycić się jednego słowa, które w ramach danej tradycji jest w powszechnym użyciu. W naszym wypadku może to być na przykład „prawda” albo „demokracja”, „kontemplacja”, „głoszenie” – i trzymając się tego słowa jak liny, zobaczyć, dokąd ono prowadzi. (…) Chcę zaproponować, abyśmy przyjrzeli się słowu, które prawdopodobnie nie nasuwa się jako oczywisty wybór, jestem jednak przekonany, że może nas zaprowadzić bardzo daleko w naszym rozumieniu dominikańskiego życia i dominikańskiej duchowości. Słowem tym jest szczęcie.

Francuski filozof katolicki Blaise Pascal zauważył kiedyś, że „nie ma nikogo bardziej szczęśliwego niż prawdziwy chrześcijanin”. Z pewnością stwierdzenie to brzmi jak zachęta, jednak zachowuje lub traci swoją zasadność ze względu na małe słówko: prawdziwy. Albowiem iluż z nas w praktyce osiąga szczęście, o którym mówi Pascal? Niemiecki filozof Fryderyk Nietzsche – bynajmniej niesympatyzujący z chrześcijańską Dobrą Nowiną, ale dobrze znający jej najważniejsze twierdzenia – zrobił kiedyś uwagę na temat wpływu Chrystusa na ludzką historię. „Jego uczniowie – powiedział – powinni wyglądać na bardziej zbawionych!” 

Zaangażowanie religijne lub poszukiwanie życia duchowego jest sprawą tak ważną, że wyznawcy wszystkich religii często stają się bardzo ponurymi, poważnymi ludźmi. Chrześcijaństwo nie jest tu wyjątkiem. Śmiech i szczęście uważa się czasem za coś błahego albo wręcz za przeciwieństwo prawdziwie moralnego i duchowego sposobu życia. Vincent McNabb pisze: „Ludzie, a nawet katolicy, zostają czasem odstraszeni od życia duchowego. Myślą, że jego celem jest uczynić nas nieszczęśliwymi”. Jednakże sam McNabb, kiedy jako młody człowiek wstąpił do zakonu dominikańskiego, od razu zaczął oddychać całkowicie inną atmosferą. „Byłem niezmiernie zaskoczony i zachwycony – opowiada – gdy okazało się, że nigdy nie uważano smutku za jeden z owoców życia duchowego […]. Kto nie doświadczał radości, odchodził!”

Śmiech w Vitae Fratrum

Spośród wszystkich braci z początków zakonu Jordan z Saksonii, następca św. Dominika, był chyba najbardziej spontaniczny, obdarzony poczuciem humoru i pełen entuzjazmu. Niemal cały rozdział Vitae Fratrum został poświęcony jego celnym, dowcipnym wypowiedziom. Jak czytamy, wszyscy gorąco pragnęli go słuchać, a on przyciągnął do zakonu ogromną liczbę nowych kandydatów. Pewnego razu, w 1229 roku, gdy Jordan był w drodze do Genui wraz z towarzyszącą mu gromadą nowicjuszy, podczas odmawiania komplety, jeden z nowo przyjętych zaczął chichotać, co widząc, inni szybko mli zawtórowali”. Któryś ze starszych braci natychmiast ich upomniał i za pomocą znaków kazał im się uspokoić. „Ci jednak śmiali się coraz głośniej”. Zaraz po zakończeniu komplety Jordan zwrócił się do niego z pytaniem: „Bracie, któż cię uczynił mistrzem moich nowicjuszy? Czy to do ciebie należy ich upominać?”. Potem, zwracając się do pozostałych braci, powiedział: „Najmilsi, śmiejcie się z całych sił, nie bacząc na tego brata – ja daję wam pozwolenie. Naprawdę powinniście się śmiać i cieszyć, bo uszliście z diabelskiego więzienia […]. Śmiejcie się przeto, najmilsi, śmiejcie się!”

Ten krótki epizod z Vitae Fratrum może wydawać się naiwny i pozbawiony konsekwencji. Służy jednak podkreśleniu czegoś naprawdę fundamentalnego dla pierwszych dominikanów i dla ich świeżego ujęcia Ewangelii. Dzięki głoszeniu Dominika zaczęła się bowiem zarysowywać wizja ewangelicznej radości różna od pewnych bardzo ponurych i posępnych koncepcji. Stąd – jak sądzę – prawdo podobnie nie było przypadkiem, że Jordan instynktownie nie zgodził się na uciszenie śmiechu braci.

To, że pierwsi dominikanie zadali sobie trud zachowania tego rodzaju historii, jest naprawdę niezwykłe, zwłaszcza wobec przeważającego w średniowieczu podejścia do śmiechu. Święty Benedykt w swojej Regule wyraźnie zakazał „gadania pustego i pobudzającego do śmiechu”. Jak zauważył, cytując Syracha (21,20): „Głupi przy śmiechu podnosi swój głos”. Przypuszczalnie św. Benedykt występuje tutaj przeciwko hałaśliwemu śmiechowi, który uniemożliwia mnichowi prawdziwe słuchanie. Istnieje bowiem taki rodzaj wesołości, który jest tylko sposobem uniknięcia własnego poczucia winy lub lęku, czemu służyć ma naśmiewanie się ze słabości i ułomności innych. Jednakże pozostaje faktem, że śmiech może również wzmacniać, dodawać odwagi i wyzwalać. Ci, którzy są „czystego serca – przypomina nam Josef Pieper – potrafią śmiać się z wolnością, która stwarza wolność w innych”.

Na szczęście więc nie musimy się zgadzać z dość smutnym wnioskiem wyrażonym w artykule, który kiedyś czytałem, zatytułowanym Get Serious! The Monastic Condemnation of Laughter. Autor pisze: „Śmiech, w najlepszym wypadku, jest ruchem ku powierzchni, ku płyciźnie. Zawsze jest ucieczką. Zawsze jest rozproszeniem, ponieważ zawsze jest ruchem poza ciche centrum własnego bytu”. Stwierdzenie to, choć posiada wątpliwą zaletę bardzo „duchowego” brzmienia, nie jest – jak sądzę – zbyt mądre. Głęboki, niemal niekontrolowany śmiech wypływający z ewangelicznej radości jest daleki od czegoś nieduchowego, płytkiego lub ucieczkowego. W rzeczywistości jest po prostu ekstazą wnętrza serca, zbawiającym „ruchem” poza bezcenny skarb chłodnej miłości własnej, chęcią radosnego oddania się bliźnim oraz Bogu. Niestety jednak, często traktujemy samych siebie zbyt poważnie, jak nam to ciągle przypomina G.K. Chesterton:

Powaga wypływa bowiem z ludzi w sposób naturalny, natomiast śmiech wymaga wysiłku. Łatwo jest być ciężkim; trudno być lekkim. Upadek szatana był spowodowany siłą grawitacji. […] W doskonałej sile jest coś frywolnego i powiewnego, co unosi ją w powietrze […], cechą wielkich świętych jest skłonność do unoszenia się nad ziemią. Aniołowie potrafią latać, gdyż nie przywiązują zbyt wielkiej wagi do swojej osoby.

Radość Dominika i pierwszych dominikanów 

Świętego Dominika określono mianem vir evangelicus. Pasją jego życia było głoszenie prawdy, której nie mógł zatrzymywać tylko dla siebie. Głosił tę prawdę nie tylko słowem i przykładem, ale również – i to w niezwykłym stopniu – poprzez radość:

Ponieważ radość serca radosnym czyni także oblicze, pogodna równowaga jego wnętrza wyrażała się na zewnątrz przez objawy dobroci i wesołość twarzy. […] Właśnie ze względu na tę radość bardzo łatwo zdobywał on miłość ludzką i bez trudności, od pierwszego wejrzenia, wkradał się do wszystkich serc.

Jak opowiada bł. Cecylia, „z jego czoła i rzęs bił jakiś blask, który u wszystkich wzbudzał cześć i miłość dla niego. Zawsze był uśmiechnięty i radosny”. Pewnego razu zauważywszy, że jeden z jego towarzyszy, niejaki brat Bertrand, zbytnio płacze nad swoimi grzechami i „dręczy się ogromnie”, Dominik postanowił się temu sprzeciwić. Nakazał Bertrandowi „płakać nie nad swoimi własnymi grzechami, lecz nad grzechami innych”. Dalej słyszymy, że „jego słowa odniosły tak potężny skutek, że od tamtej pory Bertrand płakał obficie nad innymi, jednak nie mógł już płakać nad sobą, nawet gdy tego pragnął”.

We wczesnych tekstach mówiących o Dominiku jest jeszcze zapis o ogromnym wybuchu śmiechu, wywołanym przez niezwykły cud, jakiego zakonodawca dokonał w kościele św. Sykstusa. Według starodawnej relacji Dominik z niepohamowanym entuzjazmem zdemaskował Złego, który przybrawszy postać ptaka, wleciał do kościoła, aby powstrzymać kaznodzieję od głoszenia. Wszystko to działo się „wśród wielkiego śmiechu braci i sióstr” (subridentibus fratribus et sororibus ). Chociaż w ciągu wieków wielu świętych czyniło cuda, które w tłumach ludzi budziły ciekawość i zdumienie, to w całej chrześcijańskiej hagiografii nigdy nie spotkałem się z opisem cudu, który wywołałby natychmiastowy, radosny śmiech wśród obecnych. Cecylia, nawiązując jeszcze raz do tego wydarzenia, w legendzie o św. Dominiku mówi o iocundum miraculum – „wesołym cudzie”.

Ta sama niespodziewana radość przenika Dialog św. Katarzyny ze Sieny. W pewnym miejscu Bóg Ojciec oznajmia Katarzynie, że zakon dominikański „sam przez się […] jest pełen rozkoszy”. Dominik – mówi jej – zbudował swoją „łódź” zarówno „bardzo szeroką”, jak i „bardzo radosną”. Co więcej, oświadcza, że reguła zakonna nie obowiązuje „pod karą grzechu śmiertelnego”. „Toteż i doskonali, i niedoskonali czują się dobrze w tej łodzi”.

Równie entuzjastyczne stwierdzenie o zakonie założonym przez św. Dominika pojawia się w liście autorstwa Jordana z Saksonii. Ogółem zachowało się ponad pięćdziesiąt jego listów, większość z nich została wysłana do Diany d’ Andalo, jego najdroższej przyjaciółki, mniszki dominikańskiej. Słowo radość pojawia się w nich niemal na każdej stronie. W jednym z listów, adresowanym nie tylko do Diany, ale do całej wspólnoty w Bolonii, Jordan przytacza werset z Ewangelii według św. Mateusza: „Wejdź do radości twojego Pana” (Mt 25,21). Znaczenie tego wersetu jest wystarczająco jasne. Jednakże Jordan w chwili bardzo dominikańskiej brawury i entuzjazmu postanawia to znaczenie zmienić czy raczej rozszerzyć. Dla niego „radość Pana” łączy się ze szczęściem przynależenia do zakonu. Dlatego mając na myśli tę formę łaski, jaką jest sam zakon, mówi: „»Twojego Pana«, to znaczy Pana Zakonu Kaznodziejów”. Wejdźcie do niego, do życia posłuszeństwem we wspólnocie, a wtedy: „[…] każdy Wasz smutek zamieni się w radość, a tej radości nikt Wam nie odbierze!”. 

Niezwykły tekst na temat radości napisała dominikańska kontemplatyczka Małgorzata Ebner. Opowiada w nim o pewnej siostrze ze swojej wspólnoty, która choć dopiero zbliżała się do śmierci, wyraźnie już weszła do radości swojego Pana. Małgorzata pisze: „W tym czasie umierała jedna z naszych sióstr. Służyła Bogu gorliwie w cierpieniu i ubóstwie. A ponieważ leżała już cztery dni bez spożywania pokarmu, poszłam i powiedziałam jej, iż zauważyłam, że chce odejść do Boga przede mną”. Temu ostatniemu, nieoczekiwanemu stwierdzeniu musiał z pewnością towarzyszyć ironiczny uśmiech lub spojrzenie. Nasza błogosławiona siostra Małgorzata najwyraźniej posiadała dość cierpkie poczucie humoru! A jak zareagowała na jej słowa umierająca?

Wówczas z radości zaklaskała w dłonie i zaśmiała się tak, że było słychać w całym pomieszczeniu. Jedna z sióstr odezwała się do niej: „Zachowujesz się jak ktoś, kto właśnie wrócił z wesela”. Wtedy ja powiedziałam: „Zachowujesz się jak ktoś, kto chce pójść na wesele”. Wtedy ona roześmiała się tak głośno, że zauważyłam, iż Bóg obdarzył ją specjalną łaską. Zapewniła mnie , że to prawda. A wtedy ja zaśmiałam się tak jak ona i byłam tak szczęśliwa, że nie mogłam zasnąć tej nocy ze względu na radość w moim sercu z powodu wiecznej radości, której ona z niecierpliwością oczekiwała.

Jeszcze inne przejawy dominikańskiej radości widać w historii zawartej w Vitae Fratrum dotyczącej niejakiego Piotra z Aubenas. Początkowo Piotr zamierzał przyłączyć się do braci kaznodziejów. Jednak kiedy zapoznał się z grupą ludzi zwanych waldensami, prowadzącymi szczególnie surowy tryb życia, nie wiedział, co zrobić. Jak to zostało ujęte w tekście, Piotr „dostrzegał w nich [waldensach] bardziej wyraźne znaki pokory i cnoty pobożności, braci natomiast uważał za zbyt wesołych i ostentacyjnych” (iocundos et pomposos). Cierpiąc z powodu niezdecydowania, Piotr błagał Boga, „aby objawił mu w swoim miłosierdziu, jak ma rozstrzygnąć ten dylemat”. Odpowiedź otrzymał, ale poprzez sen. Tekst podaje: „Śniło mu się, że szedł drogą, wzdłuż której po lewej stronie rósł ciemny las. W tym lesie zobaczył waldensów ze smutnymi, poważnymi twarzami, idących każdy własną ścieżką”. Natomiast idąc przez pewien czas po drugiej stronie drogi przy pięknym wysokim murze, „w końcu dotarł do bramy”. Kiedy zajrzał przez bramę, ujrzał – zamiast ciemnego, ponurego lasu – „cudowną łąkę, porośniętą drzewami i kolorowymi kwiatami”. Na łące „zobaczył ogromną liczbę braci kaznodziejów stojących w kręgu z twarzami podniesionymi ku niebu”. „Jeden z nich trzymał Ciało Chrystusa w podniesionych ku górze dłoniach”. Piotr był pod wrażeniem. Tekst mówi, że obudził się, „zalany łzami […] z sercem radosnym”. Teraz miał przed sobą jasną drogę. W ciągu kilku dni wstąpił do zakonu dominikańskiego i czytamy, że „przeżył swe życie w zakonie szczęśliwie aż do końca”.

Nawet biorąc poprawkę na swoiste dominikańskie poczucie wyższości przejawiające się w opowiadaniu tej historii, o pierwszych braciach kaznodziejach można od razu powiedzieć jedno: z pewnością wyglądali na „zbawionych”. Wyobrażam sobie, że nawet Fryderyk Nietzsche nie zgłaszałby tu żadnych zastrzeżeń! Niemniej jednak jest znamienne, że początkowo Piotr był tak bardzo zmieszany z powodu wyraźnej radości braci. Świętość życia w jakiś sposób zaczęła się kojarzyć z pochyloną głową i smutną twarzą. A ci głęboko poruszeni Bogiem i pełni zaangażowania dominikanie wyglądali na zdecydowanie „zbyt wesołych”!