Wniebowzięcie onieśmiela. Uważnie stąpamy, po niepewnym gruncie, żeby nie być jak przysłowiowy „słoń w składzie porcelany”.
Pisanie o Wniebowzięciu Najświętszej Marii Panny wywołuje ogromną nieśmiałość. Skąd ta nieśmiałość? – ktoś zapyta. Przecież tu wszystko jasne. Przecież mamy tradycję, mamy starożytne teksty, mamy liturgiczną celebrację, mamy dogmat. Czym tu się onieśmielać. Właśnie między innymi to, że wszystko tutaj mamy, i że wszystko jest jasne, sprawia, że nieśmiałość jest jeszcze większa. Bo zachowujemy się, jakbyśmy o Wniebowzięciu mówili jako o sytuacji całkowicie oczywistej, podczas gdy jest ono całkiem nieoczywiste. Bo oczywisty, to może być zachwyt po zjedzeniu lodów, albo po sytej kąpieli, kiedy ktoś krzyknie „No! Teraz, to czuje się jak wniebowzięty!” – a przecież, nie o takie wniebowzięcie tutaj chodzi.
No wiec Wniebowzięcie onieśmiela. Uważnie stąpamy, po niepewnym gruncie, żeby nie być jak przysłowiowy (choć to nie przysłowiowy a ściśle rzecz biorąc Miłoszowy) „słoń w składzie porcelany”. Podchodzimy do tajemnicy. Wychylamy głowę, zaglądamy.
W malarstwie zachodnim widzimy piękną kobietę (choć piękność iście zależy od zdolności malarza), młodą (hm … skąd ta młodość, przecież Najświętsza Maria Panna w chwili / nie chwili Wniebowzięcia – któż powiedział, że to była chwila – była kobietą w średnim wieku), korpulentną (cóż ci malarze mają, że upodobali sobie w rubensowskich kształtach), unoszoną przez aniołów do nieba (rozumiem, że obłoki otaczające postać sugerują właśnie niebo).
W malarstwie wschodnim, w tradycji ikon patrzymy na kobietę leżącą na marach. Skąd inąd wiemy, że to nie mary, i że na Wschodzie przyjęło się na Wniebowzięcie mówić raczej „zaśnięcie”. Najświętsza Maria Panna pogrąża się we śnie. Sama ukryta w kanonie pisania ikon. A sen to tajemnica. Otoczona przez patriarchów i świętych – świętych mężczyzn i święte kobiety. Na niektórych malowidłach są i zakonnicy, i papieże. Na twarzach maluje się zadziwienie, zakłopotanie i zafrasowanie. Każdy pochylony, zagląda. Właśnie – zagląda, tak nieśmiało, mistycznie. Odnosi się wrażenie jak byśmy byli w klimacie Pieśni nad Pieśniami: „Cicho! Ukochany mój! Oto on! Oto nadchodzi! Biegnie przez góry, skacze przez pagórki, podobny do gazeli, do młodego jelenia. Oto stoi za murem, patrzy przez okno, zagląda przez kraty”. Tak! Bo oto wszystko dziej się w Obecności Jednorodzonego, Syna Człowieczego i Syna Maryi, który dostał od Matki wszystko, co Matka mogła Mu dać i dał Matce wszystko, co dać mógł tylko On.
Cisza, tajemnica, zafrasowanie właśnie, adoracja – to najlepsze co możemy zrobić gdy zaglądamy, albo lepiej, dane jest nam zaglądnąć w tajemnice Boże, w Boże dzieła. Zgiełkliwość, hałas, tupet wszystkowiedzących – „akademia ku czci” – to coś, co może najbardziej przeszkadzać w adoracji Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny.
Ciekawy bardzo jest tekst zapisu dogmatu o Wniebowzięciu Najświętszej Marii Panny – konstytucja apostolska Munificentissimus Deus papieża Piusa XII. Powołując się na św. Jana Damasceńskiego, Papież używa słowa „wypadało”. Cytat: „Wypadało, aby Ta, która wydając na świat zbawiciela, zachowała nieskalane dziewictwo, także po śmierci pozostała nietknięta skażeniem ciała. Wypadało, aby Ta, która w łonie nosiła Stwórcę, jako Dziecię, została przyjęta do Boskich przybytków. Wypadało, aby Oblubienica Ojca zamieszkała w niebieskich komnatach. Wypadało, aby Matka, która patrzyła na Syna swego przybitego do krzyża, i której serce przeszył miecz boleści, oszczędzony Jej w chwili wydania na świat Zbawiciela, oglądała go królującego wraz z Ojcem w niebie. Wypadało, aby Matka Boga miała wszystko to, co należy do jej Syna, aby jako Matka i Służebnica Boga była czczona przez wszystkie stworzenia”.
Tekst przekonuje. Tak – wypadało! Choć samo słowo „wypada”, albo oznajmienie, że „robię coś, co wypada”, albo „bo wypada” budzi mieszane uczucia. Bo z jednej strony, tak, wypada robić rożne, słuszne, sprawiedliwe, dobre rzeczy, ale z drugiej strony robić coś, tylko dlatego że wypada? Wydaje się, że to trochę za mało! A gdzie przekonanie, a gdzie miłość, a gdzie determinacja i wola, a gdzie szaleństwo? Pan Jezus zbawił nas bo wypadało, czy z „szaleństwa krzyża”? Tak. Logicznie tekst Piusa XII przekonuje, ale emocjonalnie pozostawia niedosyt. Jakby był taki akuratny, szykowny, ale nie ma w nim tego że „ukochałem cię miłością odwieczną”, że „pagórki mogą się zachwiać i góry mogą ustąpić, ale miłość moja nigdy nie odstąpi od ciebie”, bo „jak śmierć potężna jest miłość, a ogień jej, jak ogień szeolu”! Koniec końców okazało się nawet, że miłość potężniejsza jest niż śmierć – „gdzie jest o śmierci twój oścień?” Dobrze – wypadało. Ale też zgódźmy się – nie tylko „bo wypadało”, ale też, że ukochał.
Czy Najświętsza Maria Panna przez Wniebowzięcie została jakoś uprzywilejowana? Przywileje, to rzecz mile widziana przez człowieka – i nie dlatego, że taka ludzka natura. Raczej – bo takie roszczenie. Człowiek rości sobie bycie uprzywilejowanym. Mniema z jakichś powodów, że przywileje mu się należą. Należą się z tytułu jakichś zasług, przynależności, dokonań etc. No więc jeśli w takim sensie pytamy, czy Najświętsza Maria Panna była uprzywilejowana, to odpowiedź brzmi: NIE. Nie! Najświętsza Maria Panna nie rościła sobie praw i pretensji do przywilejów.
Ale jeśli uprzywilejowaniem nazwiemy obdarowanie, to tak. Najświętsza Maria Panna była obdarowana przez Pana Boga i to bardzo. Tekst modlitwy jaki wypowiedziała u Elżbiety to przecież jedno wielkie dziękczynienie za obdarowanie: „Wielbi dusza moja Pana i raduje się duch mój w Bogu Zbawicielu moim. Bo wejrzał na uniżenie służebnicy swojej. Oto bowiem odtąd błogosławić mnie będą wszystkie pokolenia, gdyż wielkie rzeczy uczynił mi wszechmocny, a Jego imię jest święte” – a to tylko początek dziękczynnego uwielbienia. Wszystko w tej modlitwie mówi, że Maryja ma świadomość i czuje się obdarowana. Może stąd właśnie i my, przynajmniej czasem, mówimy: „wszystko jest darem”.
Czy Najświętszej Marii Pannie było łatwiej? Można odnieść wrażenie, że czasem, tak właśnie o Niej myślimy. Przecież uprzywilejowana – wszystko dostała i to za darmo. Sama poczęta bez grzechu pierworodnego, potem poczęła z Ducha Świętego, a w końcu jeszcze Wniebowzięta! Myślimy, że wszystko było wcześniej ukartowane i wszystko poszło „jak z płatka”. No więc NIE! Wiele wskazuje na to, że nie było jej łatwiej. Też nie ma powodu by obstawać, że było jej trudniej. Miała jak miała. To jej niepowtarzalny los, to jej niepowtarzalne życie. Ze swoim musiała się zmagać, borykać i ze swego mogła się cieszyć. Jak każdy. Rodziła, owszem, wśród „anielskich pieni”, ale jej rodzenie nic nie miało wspólnego z tym o czym myślimy, mówiąc „rodzić po ludzku”. Owszem, mąż jej Józef, to „mąż sprawiedliwy”, ale sam anioł we śnie musiał go przekonywać, by się nie bał i wziął matkę i dziecię do siebie. Owszem, przyszli królowie i przynieśli złoto, kadzidło i mirrę, ale ledwo odeszli, trzeba było uciekać, bo szaleniec Herod postanowił zabić dziecię. A to dopiero dzieciństwo – i to nie całe. Całą ewangelię można by opowiedzieć pokazując, że „miała fajnie” i jednocześnie miała „strasznie nie fajnie”. Nie było jej łatwiej. Ale też nie była cierpiętnicą! Miała jak miała. A jej piękno w tym, że podjęła wyzwanie, dała z siebie wszystko, cieszyła się z obdarowania, i że zrobiła to wszystko nie bo musiała, ale bo chciała.
Wypadało by była Wniebowzięta. Z miłości jest Wniebowzięta.