Otwórzmy drzwi Chrystusowi, my, którzy jesteśmy w Kościele, ale nie robimy nic, aby Chrystus mógł przyjść do innych ludzi, zatrzymujemy Go, nie dajemy świadectwa, nasze życie ludzi smutnych jest właściwie „antyświadectwem”.

Starożytni mówili: unus christianus – nullus christianus (jeden chrześcijanin to żaden chrześcijanin), a ja powiem po polsku: smutny katolik to żaden katolik. Bo królestwo Boże to – jak mówi święty Paweł – „nie sprawa tego, co się je i pije”, ale sprawiedliwość, pokój i radość w Duchu Świętym. „A kto w taki sposób służy Chrystusowi, ten podoba się Bogu i ma uznanie u ludzi (…)” (Rz 14,17-18).

Czy rzeczywiście? Był w swoim czasie taki piękny hymn pesymistów; chyba trzeba będzie to wznowić:

My jesteśmy pesymiści,

naszym hasłem – „dąb bez liści”. Źle było, źle będzie

w Polsce, zawsze i wszędzie. Same durnie są u steru

Od komuny aż do kleru. 

(…)

Gdybyście nam pozwolili, 

To byśmy was urządzili.

Zróbmy taki rachunek sumienia – czy rzeczywiście królestwo Boże w nas daje owoc sprawiedliwości, pokoju i radości? Jesteśmy uczniami zmartwychwstałego Chrystusa, a jest tak, jakbyśmy się zatrzymali na samej tajemnicy krzyża.

Uczony i mędrzec japoński, znawca i wyznawca bud­dyzmu zen, Daisetz Teitaro Suzuki, wypowiadał takie oto uwagi pod adresem chrześcijan: „Dlaczego wy czcicie trupa, dlaczego wasza religia jest taka smutna? – Dlatego, że na waszych ścianach wszędzie wisi trup. Popatrzcie na Buddę – jaki on jest uśmiechnięty, radosny, a wy…?”.

My nie czcimy trupa, ale Miłość. Miłość, która ofiarnie objawiła się w krzyżu. My nie czcimy trupa, my składamy cześć Zmartwychwstałemu i w Niego wierzymy. Ale czy rzeczywiście, czy rzeczywiście tak jest?

Znam bardzo wielu ludzi, którzy mówią, że w przeżywaniu liturgii paschalnej zatrzymują się na Wielkim Piątku, a już z Wielką Sobotą, z Wigilią Paschalną, nie bardzo wiedzą, co robić. „No… niby wiem, wierzę, w zmartwychwstanie, ale…”. Wydaje się, że opowieść o śmierci Chrystusa jest wyrazista, dzieje się w przestrzeni, którą rozumiemy, a potem jest tak, jakby Ewangelie przeprowadzały nas przez jakąś granicę – rzeczywistą granicę śmierci – w przestrzeń „trudno przyswajalną”. Czy my do końca wierzymy, że ta granica została przekroczona? Że Jezus naprawdę powstał z martwych?

„To wam powiedziałem, aby radość moja w was była i aby radość wasza była pełna(…)” (J 15,11). „Ale teraz idę do Ciebie” – mówi Jezus, modląc się do Ojca – „i tak mówię, będąc jeszcze na świecie, aby moją radość mieli w sobie w całej pełni(…)” (J 17, 13).

Co to znaczy żyć owocnie? Czy nasze życie chrześcijańskie jest owocne, czy też bezpłodne? Podstawową trudność w opanowaniu sztuki owocnego życia stanowi fakt, że jesteśmy smutni, że nie ma w nas radości płynącej z wiary. Nasze życie przynosi wtedy kiepskie owoce.

Na samym początku pontyfikatu Jan Paweł II wypowiedział te wielkie słowa: „Otwórzcie drzwi Chrystusowi (…)”. Niedawno uświadomiłem sobie, że można je czytać na dwa sposoby. To znaczy – otwórzcie drzwi do waszego wnętrza, wy, którzy Go nie znacie, którzy Go nie przyjęliście; ale też inaczej – otwórzcie drzwi Chrystusowi, wy, którzy chcecie Go zamknąć tylko dla siebie. Otwórzmy drzwi Chrystusowi, my, którzy jesteśmy w Kościele, ale nie robimy nic, aby Chrystus mógł przyjść do innych ludzi , zatrzymujemy Go, nie dajemy świadectwa, nasze życie ludzi smutnych jest właściwie „antyświadectwem”.

Niedawno rozmawiałem z moim bliskim znajomym, który będąc w Stanach, którejś niedzieli wymknął się z Waszyngtonu, chociaż zalecano mu dużą ostrożność, do jakiejś niezbyt odległej miejscowości zamieszkanej przez ludność murzyńską i uczestniczył w nabożeństwie baptystycznym. „Boże, co tam się działo! – mówił mój rozmówca. – Tam dopiero zrozumiałem, że chrześcijaństwo może być radością”. Opowiedział mi, jak wyglądało kazanie; próbował wyrazić to, co czuł, słysząc prawdziwe pieśni gospels – wiemy, jak wielka jest w nich radość.

Pan Jezus mówi: „Aby radość moja w was była”. Może oni zrozumieli to lepiej, już dawno temu, chociaż byli niewolnikami. Radowali się jak przyjaciele: „Już was nie nazywam sługami(…), ale nazwałem was przyjaciółmi(…)” (J 15,15). A jak to przeżywamy my – katolicy w Polsce? „Polacy nawet kolędy śpiewają na melodię Gorzkich żali” – jak to zwykł mówić ojciec Oszajca.

Ojciec Placyd – pierwszy po wznowieniu działalności benedyktynów w Polsce opat tyniecki – jeszcze jako młody mnich odbywał studia w Krakowie w seminarium i mieszkał ze względu na trudności komunikacyjne (wtedy znacznie trudniej z Tyńca było dostać się do Krakowa) w jednym z klasztorów. I był tam taki zwyczaj, że wieczorem, przed snem, już po wieczornej modlitwie, wszyscy wychodzili przed cele; wychodził też przełożony i podawał myśl do rozważania, tak na dobranoc, żeby wszyscy mogli w ową pobożną myśl się wtulić jak w poduszkę i zasnąć. Ojciec Placyd mówił, że nigdy tego nie zapomni – a był już wiekowym człowiekiem, kiedy mi to opowiadał – że dotąd jeszcze ciarki mu idą po plecach, gdy przypomina sobie niski, tubalny głos przełożonego: „Braaaaaaaciaaaaaa, nasze życie jest radoooooością”.

I tak to my – katolicy – przeżywamy naszą radość. Wątpię, czy ktoś ze zgrozy usnął po takiej zachęcie do przeżywania prawdziwej radości.

Nie chodzi o jakąś wesołkowatość, tylko o autentyczny wymiar naszego życia, który chyba rzeczywiście może być jasnym świadectwem tego, że zawierzyliśmy Ewangelii, która jest dobrą, radosną nowiną. To niesłychanie ważne. Twierdzę wręcz, że powinniśmy walczyć, starać się o radość, uczynić to jednym z przedmiotów naszej duchowej walki.

Bardzo spodobała mi się pewna żydowska ludowa anegdota. Zapytał ktoś kiedyś rezolutnie pewnego mądrego cadyka, dlaczego chałki szabasowe nie rosną na drzewach. No bo czy nie fajnie by było, gdyby rosło sobie takie drzewo chałkowe – wisiałyby chałki po dwie na jeden szabas, czy nie byłoby tak dobrze? A mądry cadyk odpowiedział: „Nie, to by nie było dobrze. Gdyby było takie drzewo, ludzie nie mieliby radości ze stwarzania razem z Panem Bogiem. Nie mieliby tej szansy stworzenia dobrej chały szabasowej razem ze Stwórcą wszystkiego, co istnieje”. Bardzo pięknie powiedziane – radość tworzenia, radość, że coś tworzymy razem z Panem Bogiem – wiele nie, no ale taką chałę na szabas przynajmniej, ile radości…

Myślę, że to mógłby być program na całe nasze życie – pieczmy te nasze chałki, to znaczy miejmy radość ze współtworzenia z Bogiem świata, w którym naprawdę powinno być wiele miejsca na prawdziwą radość.

Żeby jednak nasza radość była autentyczna, musi spełniać pewne warunki. Przedmiot radości musi być prawdziwy – to znaczy cieszyć powinniśmy się z prawdziwego dobra. Ono być może jest malutkie jak ta szabasowa chałka – ale to dobra chałka, naprawdę warto się nią cieszyć.

Święty Tomasz powiada, że ze smutku najlepiej leczy kontemplacja prawdy. Nie chodzi jednak o to, by filozofować, rozważać jakieś skomplikowane sprawy. Kontemplować prawdę to wypatrzyć w świecie, w rzeczywistości coś takiego, co naprawdę jest dobre i piękne.

Jesteśmy narodem strasznych smutasów. Bardzo ważne jest zatem, byśmy umieli znajdować – nie tylko zresztą w naszym osobistym życiu, ale też i w różnych sferach życia publicznego – te elementy radości.

Przedmiot radości musi być dobry. Bardzo często nasz smutek płynie z tego, że nie wierzymy w zwycięstwo dobra. Uważamy, że jest wciąż coraz gorzej. Przedmiotem radości może być też piękno. Papież [Jan Paweł II] w Liście do artystów przywołał słowa Dostojewskiego, że „piękno zbawi świat”. Piękno to nie kicz. Kiczy jest straszną rzeczą, która potrafi zniszczyć w ludzkim życiu najpiękniejsze rzeczy. A najbardziej bezbronne są tu miłość i wiara wystawione często na ponure działanie kiczu. Smutna religia jest kiczowatą religią, smutna wiara jest kiczowatą wiarą.

Święty Tomasz z Akwinu w swojej wielkiej Summie teologii podaje, jak sobie radzić, gdy ogarnie cię smutek. Pierwsza rzecz to, jak już mówiłem, kontemplacja prawdy. Akwinata jest jednak realistą, nie platonikiem, wierzy w to, że człowiek to jedność psychofizyczna, smutnym zatem poleca wprost:

Primo: sen – trzeba się wyspać. 

Secundo: kąpiel.

Tertio: rozmowa z przyjaciółmi i nieco wina.