Cóż zatem znaczy miłosierdzie? Miłosierdzie to zraniona miłość, która mimo zranienia pozostaje wierna człowiekowi.

Simone Weil powiedziała kiedyś, że dopóki życie toczy się po naszej myśli, uważamy, że to nasza wola stworzyła świat i że wszystko jest w nim idealne. Gdy zaś wkracza w nasze życie zło, weryfikuje ono ten idealny świat.

To brzmi bardzo pięknie, bardzo idealistyczne i bardzo „simonweilowo”, tylko że normalny człowiek w ogóle tak nie przeżywa zła, jakim jest cierpienie. Chce od niego po prostu uciec. Możemy oczywiście powiedzieć na głębszym poziomie, że człowiek chce podporządkować sobie świat, a cierpienie jest jednym ze sposobów, w jaki ten świat stawia nam opór.

W tym sensie słowa Simone Weil są prawdziwe. Ten opór pokazuje, że świat jest rzeczywisty, to znaczy nie jest tworem naszej świadomości czy też wyobraźni. Oczywiście, nie jest to jedyne doświadczenie świata, bo świat jest też źródłem radości i piękna, ale cierpienie jest szczególnym momentem zderzenia ze światem.

Skoro więc cierpienie jest nieodłącznym składnikiem życia, to czy musimy je akceptować?

To nie jest kwestia akceptacji albo nieakceptacji. Cierpienie po prostu jest. Nie chodzi o to, jak uniknąć cierpienia, ale jak je znosić. Można po stoicku zacisnąć zęby i powiedzieć sobie: „Jestem taki, jaki jestem, w tym miejscu, gdzie mnie postawił los, i muszę to dzielnie znosić”. Buddyzm jest osadzony na świadomości tego, że w ogóle samo istnienie jest cierpieniem. Budda twierdził wszakże, że jest nadzieja wyjścia z niewoli, w jakiej się znaleźliśmy – ma temu służyć bardzo wymagająca droga ascezy. Ja natomiast myślę, że w chrześcijaństwie nie możemy o cierpieniu mówić tak abstrakcyjnie. Musi ono być zawsze wyraźnie zakorzenione w doświadczeniu osobowym. Cierpi zawsze osoba: ja jako osoba i ten drugi jako osoba. Nie można rozpatrywać problemu cierpienia w relacji „ja-cierpienie”, ale w relacji: „ja-drugi człowiek i cierpienie”.

Czy można w ogóle zobiektywizować cierpienie?

Oczywiście. Lekarz obiektywizuje, kiedy mówi, co jest przyczyną twojego bólu zęba. Musimy pamiętać o tym, że pojęcie cierpienia jest niesłychanie bogate i złożone . Jeżeli ktoś ma na przykład doświadczenia z osobą chorą psychicznie lub cierpiącą z powodu depresji czy schizofrenii, to wie, że chociaż fizycznie nic jej nie boli, jest to z pewnością człowiek niesłychanie cierpiący. Cierpienie jest wymiarem naszego życia danym na rozmaitych poziomach. Na poziomie biologicznym ma swój sens, to znaczy jest to sygnał, że bolący organ jest chory i trzeba go leczyć. To podejście racjonalne, ale są takie sytuacje, gdy nie da się go zastosować, gdy spotykamy się z granicznym przykładem cierpienia, jakim jest umieranie – moje czy kogoś bliskiego.

Jak wtedy odnaleźć sens cierpienia? Czy nie jest to moment, gdy wszystko się załamuje, nawet wiara?

Cierpienie stanowi próbę dojrzałości wiary Pismo Święte zarysowuje przynajmniej trzy możliwe odpowiedzi na pytanie o cierpienie: cierpienie jako kara (czyli konsekwencja grzechu pierworodnego), cierpienie jako cena, którą płacą za wierność Bogu męczennicy (np. w Księgach Machabejskich) i w końcu wielka tajemnica cierpienia Hioba jako próba. Punktem wyjścia w Księdze Hioba jest podejrzliwość szatana, który mówi: „Owszem, Hiob jest wiernym sługą, ale tylko dlatego, że mu się we wszystkim powodzi. Wypróbuj go. Czy będzie Ci wierny, jeśli mu to wszystko zabierzesz?”. Myślę, że bardzo wielu ludzi funkcjonuje na tej właśnie płaszczyźnie. Uważają oni, że jeżeli są wierni Panu Bogu, to powinno im się wszystko udawać i nie powinno ich nigdy dotknąć cierpienie. To jest taka anegdotyczna postawa studenta, który stracił wiarę, bo tyle się modlił, a nawet pościł, a egzaminu nie zdał. Pytany natomiast o to, czy się uczył, powiedział: „No trochę”. Odpowiedziałem mu: „Tutaj straciłeś wiarę nie w Pana Boga, tylko w siebie”. Dla mnie taką bluźnierczą formą wyrzutu postawionego Bogu jest fragment z opowiadań oświęcimskich Tadeusza Borowskiego. Oto przyszedł nowy transport więźniów, odbywa się selekcja na rampie: do pracy albo na śmierć. Wybierający esesman zauważa bardzo piękną dziewczynę i postanawia ją wykorzystać, zanim, mówiąc brutalnie, trafi ona do pieca. Ta, zorientowawszy się, co ją czeka, wyrywa mu pistolet niezapiętej kabury i strzela w brzuch. Od razu zostaje zabita, natomiast ranny esesman, leżąc na ziemi i drapiąc palcami po piasku, woła: Mein Gott, mein Gott! Warum ich so leiden muss? – „Boże mój! Boże mój! Czy muszę tak cierpieć?!”. To jest dla mnie przykład bluźnierstwa. Przecież on cytuje słowa Chrystusa!

Hiob nie zgadzał się na cierpienie. Taki moment niezgody, a nieraz nawet buntu, wydaje się konieczny.

Cierpienie może, choć nie musi, być drogą do jakiegoś większego dobra. Trzeba być jednak bardzo ostrożnym, mówiąc coś takiego komuś cierpiącemu.

Kiedyś fatalnie tłumaczyłem to młodej kobiecie, która straciła tragicznie swojego męża i niemal bezpośrednio po tym wypadku prosiła mnie o wsparcie. Przekonywałem ją, że może z tego wydarzenia będzie mogła osiągnąć pożytek duchowy Ona była absolutnie zaszokowana utratą ukochanego męża – i choć to było dziesięć lat temu – ciągle mi przypomina, żebym nigdy nie mówił ludziom podobnych rzeczy w takim momencie. Tego typu łatwe słowo umocnienia czy pokazania pewnej perspektywy w przeżywaniu cierpienia musi być bardzo mocno potwierdzone wiarygodnością osoby, która je wypowiada.

Mam też piękne doświadczenie comiesięcznych spotkań z kobietą chorą na stwardnienie rozsiane. Nieustannie padało z jej ust pytanie: „Dlaczego?”, ale jednocześnie powiedziała mi kiedyś, że wprawdzie nie zna na nie odpowiedzi, ale wierzy w jedną rzecz: że musi trwać przy Chrystusie. I właśnie dlatego prosiła o możliwość comiesięcznej spowiedzi i żebym przynosił jej Komunię Świętą. Bardzo ważna była dla niej świadomość, że Chrystus przy niej trwa, bo doświadczenie jej choroby wzmagał fakt, że wszyscy od niej w tamtym momencie odeszli. Został tylko mąż. Gdy udzielałem im ślubu, Joasia była na wózku, a on chodzący, silny – wziął ją na ręce i wyniósł potem z kościoła. Oboje już teraz nie żyją. Ale było to dla mnie coś niezwykle budującego. Joasia uczyła mnie pokory wobec człowieka cierpiącego, pokazała, że najważniejsza jest obecność i wierność. I dla niej takim potwierdzeniem, że nie została opuszczona przez Pana Boga, była właśnie obecność drugiego człowieka, nawet najprostsze trzymanie za rękę. Ludzie, którzy towarzyszą odchodzeniu kogoś bliskiego, mówią, że wtedy już nie można nic powiedzieć, kiedy już nie ma kontaktu z chorym, to gdy jest się blisko niego, istnieje jakiś duchowy kontakt. To jest tajemnica, której nie można opisać słowami. Bo każda sytuacja jest inna, każde cierpienie stanowi inne wyzwanie dla człowieka.

„Kochać kogoś znaczy mówić: nie możesz cierpieć, nie możesz umrzeć, nie może ciebie nie być”.

Rozumiem dosłownie, słowa te mogą być wyrazem pewnej naiwności, dlatego że nie jest w naszej mocy ochronić tego, kogo kochamy, od cierpienia i od śmierci. Owszem, można wyrażać wiarę w to, że śmierć jest tylko przejściem do innej formy życia. W tym sensie w miłości jest zawarta wiara w nieśmiertelność. Ludzie, którzy kochali, mają często świadomość jakiejś łączności duchowej z tymi, którzy odeszli. To jest właśnie „świętych obcowanie”. U ludzi, którzy nie wierzą w życie wieczne, ta intuicja przejawia się w wierności pamięci.

Wiara przynosi zatem pokrzepienie, że cierpienie i śmierć nie są ostatnim słowem w dramacie życia, że jest jeszcze epilog, ciąg dalszy.

Wiara jest wezwaniem do tego, żeby stanąć z rzeczywistością twarzą w twarz. Wiara wymaga odwagi. Tradycyjna pedagogika wiary kształtowała nas w kierunku posłuszeństwa, przyjmowania z uniżonością tych wszystkich „krzyżyków”, które Pan Bóg na nas nakładał. Z tego nawet rodził się jakiś kult tych „krzyżyków”. Ja natomiast sądzę, że podstawowym rysem pedagogiki chrześcijańskiej, czyli naszego dojrzewania w wierze, powinno być kształcenie odwagi. Przyjmowanie życia takiego, jakim ono jest realnie, aby w tym życiu, które jest realne, a nie wirtualne, dawać świadectwo. Warunkiem pełnego rozwoju wiary jest bowiem przywrócenie ludziom świadomości rzeczywistości.

Często w kontekście cierpienia wspomina się o miłosierdziu Bożym. Czy nie jest to przypadkiem takie „słowo-wytrych”; które doskonale ucina wszelkie pytania, ale trudno wskazać, jak właściwie to miłosierdzie przejawia w konkretnej sytuacji?

Zadajmy najpierw pytanie: co to znaczy miłosierdzie Boże? Chrześcijanie bardzo często postrzegają Boga jako niemego obserwatora. Gdy wydarzy się coś złego, człowiek oskarża Go i pyta, jak On – mocny i potężny – mógł do tego dopuścić. Tymczasem to niewłaściwie postawione pytanie. Kiedyś byłem uczestnikiem debaty ze studentami na temat cierpienia. Jeden z nich powiedział wówczas o Bogu: „A On siedzi i patrzy”. Wówczas głos zabrał inny student – na wózku – i odrzekł: „On nie siedzi i patrzy – On wisi i patrzy”. I to do Niego należy skierować pytanie o zło i cierpienie.

Kiedyś denerwował mnie kult Bożego miłosierdzia. Pytałem, czemu mam się interesować notatkami jakiejś zakonnicy, skoro już wszystko tak pięknie napisał św. Tomasz z Akwinu. Do tego jeszcze kopie obrazu Jezusa Miłosiernego wydawały mi się mocno infantylne – taki „Pan Jezusik” chodzi sobie po polach z otwartym sercem. Dopiero potem zdałem sobie sprawę, że oryginalny obraz – ten wileński przedstawia Jezusa zmartwychwstałego, który przychodzi do wieczernika i ustanawia sakrament pojednania. I pokazuje swoje rany. Cóż zatem znaczy miłosierdzie? Miłosierdzie to zraniona miłość, która mimo zranienia pozostaje wierna człowiekowi.

Czyli jest to miłość współcierpiąca?

Tak, a nawet więcej. To jest miłość odkupieńcza! Chrystus, podobny do nas we wszystkim z wyjątkiem grzechu , wziął na siebie nasze winy. I to jest twarz Boga, jaką nam objawił. „Kto widzi mnie, widzi i Ojca” – to nie są jakieś tam błahe słówka, ale fundamentalna zasada hermeneutyczna chrześcijaństwa. Dlaczego nasi „starsi bracia”, z całym szacunkiem, tak zmagają się z tajemnicą Holocaustu? Myślę, że w dużej mierze dlatego, że Bóg judaizmu to ciągle ten Jeden – wiecznie wysoko, doskonale transcendentny. A Jezus pokazuje nam Boga, który jest bardzo blisko nas. Ale czy przypadkiem o tym nie zapominamy? Powiem mocniej: my bardzo często nie mamy chrześcijańskiego obrazu Boga! Nie wyciągamy wniosków z tajemnicy wcielenia. W teorii wszystko doskonale wiemy, ale coraz częściej w trakcie rozmów z ludźmi i podczas spowiedzi dostrzegam takie rozdarcie: z jednej strony Bóg wysoko w niebie, a z drugiej – ksiądz proboszcz w kancelarii. Gdzieś pośrodku jest Pan Jezus: najpierw w żłóbku, polem przybijany do krzyża. Jeszcze może zmartwychwstanie, czyli w świadomości ogółu – święconka. Do tego trzeba by pewnie dodać Matkę Bożą.

Komu stawiać pytanie o zło, o cierpienie? Dalekiemu Bogu transcendencji czy Temu, który ulitował się i pochylił nad człowiekiem? I to jest niesłychanie ważne, że wielu ludzi głęboko cierpiących przeżywa swój ból w jedności z Chrystusem. Ma ją oni poczucie wsparcia. Wiedzą, że jest Ktoś, kto przeprowadzi ich przez cierpienie. Tak pojęta osobowa relacja z Chrystusem, który nie tylko umiera na krzyżu, ale jest przecież Chrystusem zmartwychwstałym i zwycięskim, uświadamia nam, że Bóg jest po naszej stronie. Oskarżenia podsuwa nam diabeł z prologu Księgi Hioba i z początku Apokalipsy. To on staje przeciwko człowiekowi.

Jest taki wątek w myśli franciszkańskiej: Bóg podzielił się ze swoim przyjacielem, archaniołem, pomysłem wcielenia i to właśnie stało się przyczyną buntu anioła. Podobny motyw znajdujemy w najpiękniejszym traktacie diabelskim, czyli w Listach starego diabla do młodego. Clive Staples Lewis bardzo precyzyjnie pokazuje nienawiść diabła do tych „worków kości i mięśni”, które „Nieprzyjaciel” (czyli Bóg) tak umiłował, że aż stał się jednym z nich. Przecież to takie nieestetyczne ze strony Boga. A jednak tak właśnie działa Boża miłość.

Rozmawiali Tomasz Mika OP i Grzegorz Dąbkowicz OP.

Fragment książki „Wierzę Bogu, ufam człowiekowi. Rozmowy z o. Janem Andrzejem Kłoczowskim OP”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa W drodze.