Regularnie się spowiadam. Regularnie zmagam się ze spowiedzią. Co radzą mi moi spowiednicy?

To było słoneczne popołudnie niedługo po Wielkanocy. Pewnie dlatego kolejka była krótka – siostra zakonna, starszy mężczyzna i ja. „Jestem tu pierwszy raz od dawna” – powiedziałam od razu. – „Przygotowałam się najlepiej jak umiałam, ale mam teraz pustkę w głowie i umieram ze strachu. Nie mam pojęcia, co dalej.”

Przez prawie pięć lat sytuacja się zmieniła. Spowiadam się systematycznie, ale nadal często przychodzę ze strachem i pustką w głowie. Chociaż dziś ze spowiednikiem umawiam się SMS-em, za każdym razem to dla mnie przełamanie swoich oporów. Wierzę, że łaska otrzymywana w konfesjonale jest konkretna, ale to raczej kropla drążąca skałę niż uderzenie pioruna. Uparcie walczę więc ze zniechęceniem.

Nie jestem specjalistką do spraw spowiedzi. Widzę w niej sens, ufam jej mocy, a praktykując ją, nieustannie się jej uczę. Na szczęście spotkałam kilku księży, którzy – czasem nawet o tym nie wiedząc – dali mi parę cennych lekcji, jak przeżywać ją spokojniej i głębiej.

Odpuść

To był dzień, gdy syn marnotrawny wracający do ojca wydawał się przy mnie pełnym entuzjazmu optymistą. Wiedziałam, że to, co zrobiłam, było realną krzywdą i, co najgorsze, już nie do naprawy.

Moi wewnętrzni faryzeusze z kamieniami w dłoniach byli gotowi do wymierzenia sprawiedliwości. Ze strony spowiednika też spodziewałam się zasłużonej, surowej krytyki. Co usłyszałam? Proste: nie zadręczaj się, Bóg już ci przebaczył.

Wtedy dotarło do mnie sedno – że miłosierdzie naprawdę jest darmowe. A to jedno, pełne pokoju zdanie od tamtej pory przypominam sobie zawsze, żeby uciekać od pokusy samooskarżenia i bycia sędzią we własnej sprawie. Szczególnie w najtrudniejszych sytuacjach, gdy mogę tylko poprosić o wybaczenie, przyjąć je, a błędy naprawiać wyłącznie modlitwą.

Dziękuj

Jeśli ktoś spowiada się regularnie, wie, że 99% spowiedzi to żmudne podnoszenie się z tych samych upadków. Szczerze zazdroszczę ludziom, którzy podchodzą z cierpliwością do siebie, a z pełnym zaufaniem do Opatrzności. Doskonale rozumiem tych, którzy przynajmniej raz na jakiś czas mają dość.

Kiedy spowiadam się w takim stanie – irytacji, zwątpienia i zmęczenia – najczęściej słyszę najbardziej absurdalną radę świata: dziękuj. Dziękuj, gdy nie masz na to ochoty i wydaje się, że nie ma żadnego powodu. Dziękuj za siebie, za swoje talenty i dary (konkretne!), za wiarę, Kościół i sakramenty, za to, czego jeszcze nie rozumiesz, a zwłaszcza za to, że jest Ten, który rozumie wszystko i przenika każdą ciemność.

Z początku podchodziłam do tego sceptycznie. Mam się zmuszać? Dziękować sztucznie i wbrew sobie? Okazało się jednak, że to sprytna i skuteczna taktyka. Grzech jest jaskrawy, łatwo skupić się tylko na nim i na dobre wpaść w zniechęcenie. Z kolei praktykowanie wdzięczności pozwala mi zawalczyć o istotę sakramentu. Mniej krzykliwą, ale o niebo ważniejszą.

Świętuj

Ten sakrament to właściwie nic przyjemnego. Co prawda daje nadzieję na nawrócenie, ale co z tego, skoro dobre chęci malowniczo rozbijają się o słabość? I na dodatek te wszystkie trudne uczucia związane z wyznaniem win (i z pozostałymi czterema warunkami)… Ostatecznie okazuje się, że spowiedź sprowadza się wyłącznie do gigantycznej walki wewnętrznej. Tymczasem, chociaż element takiego zmagania jest nieunikniony, to przecież spowiedź nie jest udręczeniem! To przyjmowanie bezwarunkowej miłości w miejscach, które najbardziej jej potrzebują.

Przypomniałam sobie o tym, gdy pewnego wieczoru siedzieliśmy w rozmównicy ze spowiednikiem. Wyraźnie zmęczony, długo myślał nad pokutą, aż wreszcie oznajmił triumfalnie: przypowieść o miłosiernym ojcu i lampka dobrego wina!

Widząc moje zaskoczenie, zdecydowanie potwierdził lampkę wina i doprecyzował przypowieść, prosząc o medytację nad fragmentem o imprezie po powrocie syna marnotrawnego. Świętuj! – powiedział po prostu. – Zrób sobie święto miłosierdzia.

A najważniejsze?

O spowiedziach, jednej za drugą, myślę jak o całej przygodzie chrześcijaństwa – jako o drodze. Bóg pokazuje kolejne miejsca do uzdrowienia, powoli uzdrawiając też podejście do samej spowiedzi. Dostosowuje tempo wzrostu do moich możliwości, stawia kolejne wyzwania. Prowadzi mnie jednak z cierpliwością znacznie większą niż mam sama dla siebie.

A jakie jest koło ratunkowe jeśli wydaje mi się, że nic z tego nie idzie dobrze? Jeśli wpadam w największe niepozbieranie pod słońcem, przegrywam ze zniechęceniem i z poczuciem upokorzenia, a ksiądz nie wykazuje się wobec tego szczególną empatią? Z całych sił łapię się  wtedy innych słów. Tych, które pojawiają się niezależnie od wypowiadającego, a jednocześnie dają najwięcej nadziei:

Bóg, Ojciec miłosierdzia, który pojednał świat ze sobą przez śmierć i zmartwychwstanie swojego Syna niech ci udzieli przebaczenia i pokoju przez posługę Kościoła. I ja odpuszczam tobie grzechy w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.

I to mnie niesie.