O tym, jak Dominik umierał i jaką drogą dotarł do nieba.
W tym samym czasie w Bolonii mistrz Dominik zbliżał się do końca swojej ziemskiej pielgrzymki i zapadł na ciężką chorobę. Przywołał więc do swojego łoża boleści dwunastu najroztropniejszych braci i począł zachęcać ich do gorliwości, rozszerzania zakonu i wytrwania na drodze świętości.
Przestrzegał ich także, aby unikali podejrzanego towarzystwa, szczególnie młodych kobiet, ponieważ są bardzo zwodnicze i skutecznie chwytają w swoje sidła dusze nie utwierdzone jeszcze dostatecznie w czystości. Oto rzekł: aż do tej godziny miłosierdzie Boże zachowało moje ciało nienaruszone. Jednak musze się przyznać do tej niedoskonałości, iż moje serce bardziej lgnęło do rozmów z kobietami młodymi, niż ze starszymi.
Zanim umarł, powiedział także braciom w zaufaniu, że będzie dla nich bardziej pożyteczny po śmierci, niż za życia. Był bowiem w pełni świadomy tego, komu powierzył dobry depozyt swej pracy i owocnego życia, i nie wątpił, że na ostatek odłożono dla niego wieniec sprawiedliwości. Gdy go zaś otrzyma, tym bardziej wesprze ich prośby, im pewniejsze będzie jego wejście w moce Pańskie.
Tymczasem choroba coraz bardziej się posuwała, a on cierpiał także wskutek gorączki i upływu krwi. Wreszcie owa pobożna dusza uwolniła się z ciała i podążyła do Pana, który ją stworzył, zamieniając żałosną obczyznę na wieczną pociechę niebiańskiego mieszkania.
Tego właśnie dnia i w tej właśnie godzinie jego śmierci, brat Gwala, przeor w Brescii, późniejszy biskup tego miasta, odpoczywał pogrążony w lekkim śnie pod dzwonnicą braci w Brescii, i ujrzał jakby otwór w niebie, przez który schodziła śnieżnobiała drabina. Jeden jej szczebel trzymał Chrystus, drugi zaś Jego Matka. Po niej, schodząc i wchodząc, biegali aniołowie. Na dole, na środku drabiny stało krzesło, a na nim siedział jakby jakiś brat zakonny, którego twarz zasłaniał kaptur, zgodnie ze zwyczajem, z jakim chowamy naszych zmarłych. Chrystus Pan i Jego Matka wciągali powoli do góry drabinę, aż ten, kto znajdował się na jej dole, dotarł na sam szczyt.
Gdy w końcu z wielką czcią i przy wtórze śpiewów anielskich przyjęto do nieba, zamknął się otwór w niebie o niezwykłym blasku i nic się już więcej nie pokazało. Brat, który to widział, chociaż był bardzo chory i słaby, nabrał szybko sił i natychmiast udał się w drogę do Bolonii, gdzie dowiedział się, iż tego samego dnia i o tej samej godzinie zmarł sługa Chrystusa, Dominik.
Bł. Jordan z Saksonii, „Książeczka o początkach Zakonu Kaznodziejów”, Oficyna Wydawniczo-Poligraficzna „Adam”.