Pisze Paulina Wilk, podróżniczka i reportażystka.

Im dalej mam jechać, tym bardziej chcę zostać w  domu. Przed każdą samotną podróżą do miejsca, którego nie znam, nachodzą mnie wątpliwości. I, jakbym chciała zaprzeczyć ruchowi, który zaraz wykonam, powstrzymać dystans, jaki przejadę, zaczynam leżeć. Nieruchomo, długo, pod byle pretekstem.

Leżę po wyłączeniu budzika, z oczami otwartymi szeroko, błądząc wzrokiem po grzbietach książek. Dzięki nim podróżowałam, nie musząc się ruszać spod kołdry. Amitav Ghosh przenosił mnie do Indii, Karl Ove Knausgård – do Norwegii, Nicolas Bouvier – do Turcji. Oczywiście oni też są wszystkiemu winni, podróże prawdziwe biorą się z czytania.

Leżę i szukam w książkach ratunku. Może któraś z nich da mi teraz schronienie. Zabierze gdzieś, skąd nie będę wyruszać, przeżywać pożegnania, rozłączenia, napięcia. Nie będę musiała go utulać, pomniejszać bzdurnym tłumaczeniem do lustra, że to tylko kilkanaście godzin lotu i tylko czterdzieści pięć nocy, że nikt nie zauważy nieobecności, że gdybym została, ten czas zleciałby jak okamgnienie.

***

Leżę wieczorem, bez snu, oglądając filmy, które znam na pamięć. To, że żaden z  bohaterów nie może zachować się w nieprzewidziany dla mnie sposób ani powiedzieć czegoś, czego już o  nim nie wiem, działa uspokajająco. Zamknięta w  ciasnym pudełku przewidywalnej historii, stanowię przeciwieństwo tego, co zaraz się zacznie. Za kilka dni nic nie będzie wiadome, a wszystko stanie się możliwe.

Nie lubię wyrażenia „podróż pełna niespodzianek”, ponieważ cała jest niewydarzona, jeszcze się nie stała, nie mam więc żadnych założeń co do tego, czym mogłaby się stać. Zanim ją rozpocznę, staram się wiedzieć jak najmniej, coś jednak wiedząc.

Jeśli podróż ma pozostać doświadczeniem, musi być wolna od uproszczeń, które – ułatwiając przemieszczanie się – uniemożliwiają odkrywanie. Jeśli zlikwiduję niewiadome, zgaszę zdolność do bycia zadziwioną. Informacje o miejscach, w które trafię, są na równi pomocne, co zagrażające.

Diabeł tkwi w proporcjach przygotowania i niewiedzy. Bez tego pierwszego może się okazać, że brakuje narzędzi do odkrywania świata. Bez tej drugiej – że nie ma już na nie miejsca. To właśnie – lęk przed brakiem odkryć – jest większy niż obawa przed tym, co może się przytrafić. Cóż bowiem gorszego niż to, że nie stanie się nic, a ja nie przeżyję niczego istotnego, co poruszy, przemieni?

A brak doznań jest bardziej prawdopodobny teraz, gdy świat skurczony upodabnia się sam do siebie i sam siebie kopiuje. I gdy mój wzrok, nawykły do patrzenia w ekran, słabiej radzi sobie z dostrzeganiem rzeczywistości.

***

Lęk przed podróżą działa jak wybiórcza amnezja. Leżę, nie ruszam się, usiłuję sobie przypomnieć początek. Po co w ogóle chciałam wyjechać? Czego się spodziewałam? Jakie pragnienie błysnęło i kazało się ruszyć z miejsca, nie zastygać w spokoju, wywrócić wygodne krzesło?

Przeszukuję archiwa własnych decyzji, także tych przypłaconych obawami i stresem, a później uznanych za dobre, szczęśliwe. Gdyby nie one, nie jechałabym z antyterrorystami do Prisztiny, nie wsiadłabym do indyjskiej łajby napędzanej ropą z  butelki po coli ani do superszybkiej kolei w Szanghaju i limuzyny wiozącej mnie pod wypolerowane drzwi Taj Hotel.

Kim byłabym bez tych wspomnień? Kimś innym. Nigdy nie miałam odwagi jeździć po świecie, ale wciąż po nim jeżdżę. Zamykam oczy, dokonuję wyboru. I jak Scarlett O’Hara mówię sobie: „Pomyślę o tym jutro”. I jeszcze przypominam sobie zasłyszane słowa o tym, że na koniec życia żałuje się tylko tego, czego się nie zrobiło. Wszystkie inne decyzje po upływie czasu wydają się słuszne, naturalne, nieuniknione. A więc może wcale nie mam wyboru? Może jadę, ponieważ muszę. Ponieważ z poznawania – i poprzedzającego je lęku – powstaje treść mojego życia.

Widuję ludzi, którzy walizki pakują tak, jakby wizyta w Omanie, Urugwaju lub Namibii była spacerkiem w parku. Ta łatwość jest mi nieznana. Prawdopodobnie dlatego wydaje mi się też zdradliwa. Natężeniem lęku mierzę szanse na przeżycie. Liczba przeleżanych bez ruchu poranków jest proporcjonalną zapowiedzią wyzwań leżących na drodze.

***

Dawniej liczyłam, że to przejdzie. Że praktyka zapewnia chłodną równowagę, jak u  George’a Clooneya w  filmie „W chmurach”. Ale teraz wierzę raczej aktorom, którzy po dwudziestu latach pracy przed każdym spektaklem czują tremę.

Mam nadzieję, że lęk jest bratem pokory przed nieznanym i nieprzewidywalnością życia. Nie przeganiam go, leżymy razem, czekamy na świt. Wiem, że opuści mnie, gdy tylko wyruszę. Ustąpi miejsca ciekawości, a  niewiedza zmieni się w atut – w napęd i znaki zapytania.

Wiem też, że później, zaraz po powrocie, zjawi się siostra podróżnego lęku – melancholia. To ona stanowi ostatni akt podróży.

Fragment książki Pauliny Wilk „Między walizkami”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa „W drodze”. Tytuł i lead od redakcji Dominikanie.pl.