Często przy podejmowaniu decyzji, wyborze postępowania, a także post factum zastanawiam się, co w tej sytuacji zrobiłby Pan Jezus.
Rachunek sumienia – nie lubię połączenia tych wyrazów. Rachunek kojarzy się z matematyką, księgowością, bilansem i strachem, że ów bilans okaże się minusowy. Sumienie to dla mnie coś na wskroś humanistycznego. Jak to pogodzić?
Kiedy przypominam sobie rachunek sumienia robiony w dzieciństwie, pierwsze skojarzenie dotyczy lęku, że na pewno zapomnę przyznać się do któregoś grzechu z bogatej listy wykroczeń umieszczonej w katechizmie, a to pociągnie za sobą jakąś potężną, choć bliżej nieokreśloną karę i gniew Pana Boga – czym straszyła nas katechetka. Może dlatego tak szybko, czyli zaraz po bierzmowaniu, zrezygnowałam ze spowiadania się.
Wracając już w dorosłym życiu do Kościoła i życia sakramentalnego, starałam się znaleźć dobry sposób na przeprowadzanie sensownego i dojrzałego rachunku sumienia. Choć upłynęło już wiele lat od tamtej pory, ciągle jestem w drodze do tego celu. Nie mam żadnej recepty, mogę jedynie podzielić się swoimi przemyśleniami i drogowskazami, według których w trakcie tej drogi się poruszam.
Po wielu próbach posługiwania się gotowymi katalogami, poradnikami i przewodnikami do „podliczania” sumienia, sporządzanymi według rozmaitych kluczów (dla dorosłych, dla samotnych, dla kobiet) zrezygnowałam z nich. Za każdym razem okazywało się, że są one zbyt szczegółowe i formalistyczne (co czyniło je raczej stresującymi niż motywującymi) lub zbyt ogólne (a to z kolei nie ułatwiało rzeczowego przyjrzenia się sobie). Często znajdowałam tam pytania, które mnie nie dotyczyły, a brakowało zagadnień odnoszących się do mojej sytuacji.
W pewnym momencie stało się tak (wierzę, że Duch Święty był wtedy całkiem blisko), że mój epizodyczny rachunek sumienia, dokonywany przy okazji przygotowywania się do spowiedzi, rozszerzył się na analizowanie życia na bieżąco, z tym wszystkim, co przynosi każdy dzień. Mając w świadomości ciężar i trudności związane z „odgruzowywaniem” sumienia po długim czasie, odczuwałam silną potrzebę systematycznej weryfikacji.
W obawie, żeby jednak nie skończyło się to psychoanalizą ani czystą rachunkowością, szukałam właściwego punktu odniesienia. Stał się nim Jezus. Brzmi to może bardzo górnolotnie i pobożnościowo, jednak dla mnie stało się konkretem. Często przy podejmowaniu jakichś decyzji, wyborze postępowania, a także post factum zastanawiam się, co w tej sytuacji zrobiłby Pan Jezus, czym by się kierował i czy postąpiłby podobnie jak ja. Nie – jak by mnie ocenił, tylko – jak sam by postąpił.
To rozróżnienie jest dla mnie bardzo ważne. Oczywiście, jak się zapewne wszyscy domyślają, całkiem nierzadko muszę przyznać przed samą sobą, że On najprawdopodobniej zachowałby się zupełnie inaczej, a moje wybory lub czyny nie były dobre. Jednak trzymanie się takiego właśnie wzorca pozwala na ciągłą weryfikację działań i dążenie do prawdziwego Dobra. A to jest chyba prawdziwym celem rachunku sumienia. Pomocna jest w tym lektura Ewangelii, oglądanie życia Jezusa w konkretnych sytuacjach, próba rozumienia Jego i czasem bardzo kontrowersyjnych Jego działań i słów. W tym z kolei pomaga mi czytanie komentarzy i opracowań biblijnych.
Oprócz rachunku sumienia wykonywanego w ten sposób (po kilkanaście razy w ciągu dnia: taka mała „stop-klatka” w różnych okolicznościach, która stała się czymś tak zwyczajnym, jak mycie rąk), każdego wieczoru dokonuję podsumowania tego, co wydarzyło się od rana. I tu zasadą jest, by najpierw przyjrzeć się dobru, które udało mi się sprawić. Nie szukam rzeczy wielkich, bo przecież nie zawsze takie się przydarzają. Chodzi o zwykłe drobiazgi, o to, że byłam wystarczająco dobra w wypełnianiu swoich zadań, w relacjach ze światem.
Cieszę się i dziękuję Bogu, że wstałam do pracy, choć mi się nie chciało, że umiałam przełamać niechęć do kogoś, że powstrzymałam się od oceny cudzych wad, zmobilizowałam się do wykonania nielubianej pracy, zadzwoniłam do przyjaciółki, pomogłam komuś w jego problemie, przeczytałam coś sensownego, zrobiłam pranie, odpisałam na maila, przytrzymałam drzwi od windy sąsiadce. Bardzo zależy mi, by nie dzielić swoich zachowań na „złe” i „normalne” i pamiętać, że te normalne są dobrem, nawet jeśli nie spektakularnym, a także dostrzegać w nich działanie Boga. Dopiero po tym dziękczynieniu zabieram się za analizę tego, co było złe.
Przede wszystkim staram się zobaczyć siebie w różnych relacjach, na tle minionego dnia. Najpierw wobec Pana Boga – czy pamiętałam o Nim i znalazłam czas, by się z Nim spotkać. Czy nie potraktowałam Go byle jak, wciskając między swoje „ważniejsze” i ziemskie sprawy, jak wyglądała modlitwa, czy nie za łatwo zrezygnowałam z niej, zasłaniając się zmęczeniem, nadmiarem zajęć lub zapomnieniem. Czy deklarowaną miłość do Niego umiałam przełożyć na konkret („wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”), a Jego miłość do mnie zauważyć i uszanować. Następnie przyglądam się relacjom z ludźmi – czy pamiętałam, że nawet ci, których nie lubię są moimi bliźnimi, bo ich też stworzył i kocha Bóg. Czy starałam się znaleźć czas dla tych, których spotkałam, byłam pomocna, sympatyczna i otwarta, by dać im coś z siebie, czy dostrzegałam ich potrzeby, byłam wobec nich szczera. Czy okazywałam szacunek, choćby przez to, że nie spóźniłam się na umówione spotkanie, a moja mina i gesty nie wyrażały wrogości, słowa nie kaleczyły. Czy modliłam się za nich?
Analizuję też mój stosunek do siebie samej – czy potrafiłam znaleźć równowagę między samozachwytem a samopotępieniem i postrzegać siebie w miarę obiektywnie, wsłuchując się także w to, co mówią o mnie inni. Czy umiem przyjąć siebie z całym „dobrodziejstwem inwentarza” – wadami i zaletami, sukcesami i porażkami; czy zadbałam o swoje zdrowie, pamiętałam o sensownych posiłkach, spałam tyle godzin, by móc sprawnie funkcjonować od rana do wieczora, dałam sobie prawo do odpoczynku i rozrywki, pamiętając, że człowiek jednak nie jest z żelaza. Czy „karmiłam się” rzeczami wartościowymi (lektura, film) i starałam się poznawać i rozwijać to, co dobre, a poskramiać wady?
Innym aspektem tego codziennego badania sumienia jest „inwentaryzacja” i wykrywanie wszystkich moich „mank” i „superat”. Czego dzisiaj było za dużo, co było niepotrzebne, nawet jeśli obiektywnie samo w sobie nie było to złe: wydatki, telewizja, komputer, słowa – wypowiadane i słuchane, hałas, jedzenie, praca, stracony czas, emocje – podkręcane i pielęgnowane, skupianie się na sobie. Czego zabrakło: wysiłku i mobilizacji do konkretnych zadań, pokory, miłości, czasu dla Boga, ludzi i siebie, ciszy – by usłyszeć to, co ważne, dobrej lektury, odpoczynku, właściwych proporcji w różnych działaniach, weryfikacji priorytetów.
Staram się też badać siebie w różnych rolach, które odgrywam stale lub czasowo (członek rodziny, pracownik, koleżanka, przełożona, obywatel). Tu głównym kryterium jest pytanie, co inni mają z tego, że jestem na świecie, co wynika dla nich z kontaktów ze mną. Kiedy bywam ciężarem, powoduję smutek, gorycz, ból lub niedosyt, prowokuję do złości, a może lęku, a w jakich sytuacjach daję radość, poczucie bezpieczeństwa, bliską obecność, konkretną pomoc itd. Tutaj jest też miejsce na zapytanie siebie o rzetelność w wykonywaniu zadań wynikających z tych wszystkich ról (przestrzeganie zasad, umów, trzymanie się standardów, uczciwość, solidność, aktywność), a także o umiejętność słuchania informacji zwrotnych, przyjmowania krytyki, przyznawania się do błędów i przepraszania za nie (a to w różnych relacjach bywa bardzo niełatwe).
Jeszcze jednym elementem dokonywanego przeze mnie rachunku sumienia jest przyglądanie się mojej wierności powołaniu dominikańskiemu. Przyrzekłam 10 lat temu, że „będę żyła według Reguły Fraterni Świeckich św. Dominika przez całe życie”. Choć nasze dokumenty mówią: „żeby świeccy bracia i siostry wypełniali swoje zobowiązania »nie jak słudzy z przymusu, lecz jak wolni zachęceni łaską«, oznajmiamy, że wykroczenia [przeciw tym przepisom] nie powodują zaciągnięcia winy moralnej [tj. grzechu]” (Deklaracje Generalne 1987, p. 2). Jednak warto popatrzeć na siebie i od tej strony. Jak duża jest moja gorliwość w wypełnianiu Reguły, gdzie wkradła się gnuśność, o czym chętnie zapominam, co pomijam, znajdując rozmaite usprawiedliwienia. Czy dbam o to, by trwać w obietnicy, którą dobrowolnie złożyłam po to, żeby czerpiąc z duchowego bogactwa i charyzmatu Zakonu, móc uczestniczyć w jego apostolskiej misji.
Przy tak systematycznie dokonywanym rachunku sumienia przygotowanie się do aktu spowiedzi nie wymaga już właściwie specjalnych zabiegów kalkulacyjnych. Stosunkowo łatwo udaje się sporządzić finalny „bilans” dotyczący konkretnego odcinka minionego czasu (najczęściej jest to miesiąc).
Oczywiście mam tu na myśli podsumowanie dotyczące samej warstwy grzechów, a to przecież nie jest jedyna ani najważniejsza część rachunku sumienia. Przystępując do sakramentu pojednania, staram się przede wszystkim pamiętać, że całą moją grzeszność, tak jak całe dobro, mam zanurzyć w miłosierdziu Boga, które nie jest niczym uwarunkowane i na które w żaden sposób nie mogę zasłużyć swoim wysiłkiem. Ciągle uczę się przyjmować miłość Boga, bez krygowania się (bo nie jestem godna), ale też bez buty (cokolwiek zrobię, i tak będzie mnie kochał).
Przez długi czas – takie mam wrażenie – rachunek sumienia (ten formalny, polegający na „liczeniu grzechów”) bardziej mnie od tego stanu oddalał niż do niego przybliżał. Skupiałam się na sobie, na rozpamiętywaniu swoich win i wad, zamiast na miłości, którą dostałam za darmo. Nie umiałam zaakceptować faktu, że dobro i zło ciągle się we mnie przenikają, że każdego dnia jestem zdolna do działań szlachetnych i podłych. Nieustannie wpadałam w skrajności, albo załamując się złem, które popełniam, albo ulegając pysze, że już taka jestem świetna i prawie święta. Konsekwencją tego było powiększanie zła. Na przykład w stwierdzeniu, że skoro nie modliłam się wczoraj, to dziś też nie uklęknę przed Bogiem, bo po co – skoro i tak jestem do niczego.
Dzisiaj mam o wiele więcej wewnętrznego pokoju (choć huśtawki i napięcia ciągle się zdarzają). Ten pokój bierze się z patrzenia na Boga, a nie na siebie. I wraca, ilekroć udaje mi się skierować wzrok we właściwą stronę.
Z moich doświadczeń wynika, że im dłuższe przerwy między jedną a drugą spowiedzią, tym trudniej przyjrzeć się sobie, a rachunek sumienia staje się wtedy często bardzo powierzchowny. To trochę tak jak z porządkami. Jeśli sprzątamy codziennie, łatwo dostrzec najmniejsze zabrudzenie. Gdy zaległości są wielkie, wyraźnie rzucają się w oczy tylko największe i najbardziej uciążliwe śmieci. Często wtedy też nawarstwia się poczucie winy, które bierze się z przeczucia, że zła jest sporo, ale nie wiadomo, na czym konkretnie polega, bo trudno się do niego dokopać. Sumienie bywa wtedy odkurzane z grubsza, ale niewiele ma to wspólnego z prawdziwym oczyszczeniem.
Codzienne porządkowanie pomaga w wejściu w głąb. Dawniej np. wydawało mi się, że piąte przykazanie dotyczy tylko fizycznego i dosłownego uśmiercenia kogoś. Dziś wiem, że „zabić” można też słowem, spojrzeniem. Dotyczy to całego Dekalogu i wszystkich opisanych wyżej sfer.
Jeszcze inną sprawą jest „gramatyka”. Jeden z kapłanów, którzy stanęli na mojej drodze w roli spowiedników, nauczył mnie, by rachunek sumienia dokonywać za pomocą rzeczowników i czasowników, rezygnując z przymiotników. O co chodzi? Każdy z nas może bez większego wysiłku dopasować do siebie dowolny epitet dotyczący różnych wad i przywar (jestem niepunktualny, niesolidny, bałaganiarski, łakomy, pobudliwy, złośliwy, arogancki, niesolidny itd., itp.).
Trudniej zamienić to na opisowy konkret (spóźniłam się w tym tygodniu trzy razy do pracy, nie oddałam w terminie sprawozdania, zgubiłam pożyczoną od koleżanki książkę, objadam się słodyczami, robię awantury domownikom, wyśmiałam kogoś w obecności innych, obraziłam współpracownika). Te pierwsze sformułowania są frazesami, w obliczu których trudno podjąć prawdziwe postanowienie poprawy. Bo co mogę zrobić z moimi cechami, z niepunktualnością czy lenistwem? Czasem nawet pojawia się myśl, że przecież taką właśnie mnie Pan Bóg stworzył, taka jest moja natura, charakter i nic nie da się na to poradzić Przy konkretach łatwiej wzbudzić refleksję – jeśli się spóźniłam, to dlaczego, i co mogę zrobić, żeby od jutra tak nie było.
I jeszcze inna uwaga językowa. Często słyszymy, by rachunek sumienia robić po to, żeby sprawdzić, czym obraziliśmy Boga. Z dwóch powodów jest to dla mnie trudno przyswajalne.
Po pierwsze – czy w ogóle jesteśmy w stanie obrazić Boga? Czy samo to sformułowanie nie powoduje, że czujemy się równi z Tym, który nas stworzył?
Po drugie – z ludzkich relacji wiadomo, że jak kogoś obrazimy, to na ogół on przestaje nas lubić. I o Bogu też tak myślimy – ja Go obrażam, więc On się odsuwa. A przecież jest dokładnie odwrotnie. Przez grzech to ja się oddalam od Niego. To oznacza, że trzeba się zastanowić nad tym, co może mi pomóc w powrocie, zamiast się zamartwiać, że stracę miłość Boga.
Na koniec przywołam Psalm 51, który od dłuższego czasu towarzyszy mi w rachunku sumienia, a zwłaszcza te jego słowa: „Stwórz, Boże, we mnie serce czyste i odnów we mnie moc ducha. (…) Przywróć mi radość Twojego zbawienia i wzmocnij mnie duchem ofiarnym”.
Dają mi one nadzieję, która pozwala podnieść do góry głowę, mimo pamięci o swojej grzeszności i słabości. Dobry rachunek sumienia to ten, który tej nadziei nie zabija i powoduje chęć powstawania ciągle na nowo, w drodze do ostatecznego spotkania z Bogiem.
Fragment książki „Klucz do rachunku sumienia”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa „W drodze”.