Każda ludzka miłość, która rości sobie pretensję do tego, by być bogiem, bardzo szybko przekształca się w demona – pisze ojciec Wojciech Surówka OP.

Wystarczy przejrzeć kilka kobiecych czasopism, czekając w kolejce do fryzjera, żeby poczuć się zupełnie zdezorientowanym w kwestii miłości i „odczuć żywe pragnienie nieużywania przez dłuższy czas słowa »miłość«”.

Niestety, od czasu do czasu musimy odwiedzać fryzjera, a że jesteśmy istotami słabymi, ręka sama sięga po prasę. I oto po raz kolejny wychodzimy z gabinetu usługowego z elegancką fryzurą i coraz większym mętlikiem w głowie. Kłębią się w niej loki i kołtuny, warkocze i trwałe ondulacje, istny gąszcz myśli. Kiedyś ksiądz Karol Wojtyła pisał o jubilerze, który umiał określić ciężar ludzkiej miłości. Dziś przydałby się nam fryzjer, który potrafiłby ją doprowadzić do ładu.

Przejdź do sklepu W Drodze

Nasze porządkowanie myśli natrafia od razu na dwie przeszkody. Pierwszą z nich jest samo słowo „miłość”, które wymknęło się spod kontroli. Z niezliczonej liczby znaczeń musimy wyodrębnić te, które są najbardziej reprezentatywne. Nasze zadanie przypomina trochę czesanie języka pod włos.

Z drugiej strony, musimy zająć się zagadnieniem jeszcze ważniejszym, a mianowicie próbą wcielenia miłości w życie. Samo nasze działanie, zranione grzechem pierworodnym, wymaga uporządkowania. I właśnie tutaj pojawi się kategoria cnoty, która wprowadza ład w życie moralne. Zacznijmy jednak od grzebienia.

Zamieszanie w kwestii miłości spowodowane jest w dużej mierze wieloznacznością samego słowa. Clive Staples Lewis doskonale opisał „cztery miłości”, które na stałe zadomowiły się w antycznej kulturze.

Najbardziej podstawowa forma miłości to storge. Miłość przywiązania, która charakteryzuje relację rodziców do dzieci, może dotyczyć również materii nieożywionej. Mówimy przecież o przywiązaniu do starych pantofli czy fotela. Storge to miłość niezbędna dla utrzymania biologicznego trwania gatunku. To ona skłania rodziców do dbania o potomstwo.

Drugą formą miłości, konieczną dla naszego istnienia, jest eros. W swej najbardziej pierwotnej formie odpowiada ona za pojawienie się potomstwa, o które później dbają rodzice. Jednak szersze jej znaczenie zawiera element twórczy: jest kreatywna lub romantyczna, a przed wszystkim dominuje w niej pragnienie coraz większej pełni.

Obok tych dwóch form miłości, istnieją jeszcze dwie inne, odpowiedzialne nie za biologiczne trwanie gatunku, ale konieczne do tego, by życie ludzkie mogło być naprawdę ludzkim. Pierwsza z nich to philia – miłość przyjaźni. Porównując ją do miłości erotycznej, zauważamy, że kochankowie patrzą na siebie nawzajem, natomiast przyjaciele w jednym kierunku. W tej formie miłości istnieje zawsze jakiś wspólny przedmiot zainteresowania, który jest tym, co łączy przyjaciół.

Ostatnią formą miłości jest agape. Jest to miłość bezinteresowna, opierająca się na altruizmie i duchowej więzi, często motywowanej religijnie.

Każda z tych form miłości, oprócz swej specyfiki, posiada jeszcze pewne zasadnicze ukierunkowanie „do” lub „od” miłującego podmiotu. Może najbardziej jest to widoczne w przypadku miłości erotycznej, która skoncentrowana jest na sobie, i miłości agape, która całą swoją uwagę poświęca innym. Benedykt XVI w encyklice Deus caritas est nazywa te zasadnicze ukierunkowania „miłością wstępującą i miłością zstępującą”.

Każda z wymienionych form miłości jest rozpięta pomiędzy egoizmem i altruizmem. Eros i agape nie dają się nigdy całkowicie oddzielić jedna od drugiej. Znalezienie formy ich zgodnego współistnienia jest zadaniem cnoty.

Być może wspomniane już słowo „ład” najlepiej oddaje charakter dynamiki wszelkiej cnoty. Zdajemy sobie sprawę, że słowo „cnota” zmieniło swoje początkowe znaczenie. Podległo mutacji, jak wiele innych pojęć ze słownika europejskich humanistów. Wystarczy jakiejś dobrej właściwości nadać nazwę, aby w bardzo krótkim czasie zaczęła ona oznaczać wadę. I tak, tradycja staje się tradycjonalizmem, a cnota właściwością starych panien.

W naszych czasach cnota nie jest czymś chlubnym, natomiast każdy pragnie, by jego życie było przeniknięte ładem. Dlatego może lepiej niż o cnocie, mówić o tym, jak wprowadzić ład w miłości, przecież już w mitologii greckiej Harmonia, będąca personifikacją ładu i symetrii, patronowała prawdziwej miłości.

Katechizm Kościoła katolickiego stwierdza, że cnoty ludzkie „są trwałymi postawami, stałymi dyspozycjami, habitualnymi przymiotami umysłu i woli, które regulują nasze czyny, porządkują nasze uczucia i kierują naszym postępowaniem zgodnie z rozumem i wiarą. Zapewniają one łatwość, pewność i radość w prowadzeniu życia moralnie dobrego. Człowiek cnotliwy to ten, który dobrowolnie czyni dobro” (KKK 1804).

Z tej dość zawiłej definicji można wyłowić podstawową intuicję, mówiącą, że cnoty „porządkują” i „kierują” naszym życiem moralnym w taki sposób, że czynimy dobro. Cnoty nie są celem samym w sobie, ale sprawiają, że dobro osią- gamy „łatwo”, „z pewnością” i „w radości”. Któż z nas nie pragnie tak żyć?

Clive Staples Lewis pisał swoją książeczkę o miłości w konkretnym historycznym momencie i, podobnie jak wyśmienity neotomista Josef Pieper, starał się znaleźć miejsce dla miłości erotycznej w ramach chrześcijańskiej doktryny. Miał zamiar napisać jakiś łatwiutki panegiryk o miłości agape i zdyskredytować miłość erotyczną. Niestety, okazało się, że sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana. Chrześcijańska wizja miłości nie wyklucza żadnej z jej form. Natomiast wszystkie je podporządkowuje
nadrzędnej miłości Boga.

Każda ludzka miłość, która rości sobie pretensję do tego, by być bogiem, bardzo szybko przekształca się w demona. „Mówi nam, że nie należy się liczyć z ofiarami, domaga się od nas całkowitego oddania, stara się prześcignąć wszelkie inne pragnienia, insynuuje, że każdy czyn szczerze popełniony z miłości jest tym samym legalny, a nawet chwalebny”. Zdajemy sobie sprawę, że taka może być miłość erotyczna i miłość ojczyzny, ale i przywiązania rodzinne, i przyjaźń mogą czynić to samo.

Kwestia miłości erotycznej jest już dostatecznie dobrze opracowana w nauczaniu Kościoła. Przywołać możemy chociażby wykłady Jana Pawła II czy encyklikę Deus caritas est papieża Benedykta XVI. W dzisiejszych czasach doskonale zdajemy sobie sprawę, że miłość erotyczna bez Boga szybko staje się demonem. Być może trzeba byłoby zwracać uwagę na fakt, że caritas bez Boga narażona jest na te same błędy. Miłość Boga jest zasadniczym odniesieniem wszelkiej ludzkiej miłości. Cnota miłości umieszcza wszystkie inne rodzaje miłości w perspektywie celu ostatecznego, czyli miłości Boga. Jest to pierwsze zadanie, z którym musimy się zmierzyć.

Rozpowszechniona w katolickich kręgach idea głosi, że chrześcijańska caritas (miłość jako akceptacja) przyjmuje drugiego człowieka takim, jakim on jest, nie stawiając mu żadnych wymagań. Jest to okaleczona forma tolerancji, która zgadza się na wady drugiego człowieka w imię miłości.

Nic bardziej błędnego. Jeśli poważnie potraktujemy pierwszą tezę, mówiącą o pierwszeństwie miłości Boga, to słusznie zwraca uwagę Josef Pieper, że „w miłości rzeczywiście kontynuuje się i dopełnia boski, stwórczy akt ustanawiania w bycie”. Musimy jednak pamiętać, że stworzenie zostało dotknięte grzechem pierworodnym i stale musimy pracować nad odzyskiwaniem utraconego Bożego podobieństwa.

Święty Augustyn w swojej regule, która początkowo była listem skierowanym do skłóconych mniszek, pisze, że powinniśmy sądzić innych „z miłością osób, a nienawiścią błędu”. Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Właśnie dlatego, że brakuje nam cnoty miłości, popadamy w dwie skrajności. Albo tak mocno (ślepo?) kochamy człowieka, że nasza miłość rozciąga się na jego wady i grzechy – w tym wypadku jesteśmy na prostej drodze do zwulgaryzowanego liberalizmu – albo tak nienawidzimy zła, wad i grzechów drugiego człowieka, że ta nienawiść przesłania nam samą osobę i jej godność. Tutaj natomiast znajdziemy się w obozie zajadłych konserwatystów. Tym, co pozwala odnaleźć złoty środek, jest prawda.

Myślę, że warto w tym miejscu zwrócić uwagę na jeszcze jedną ogólnie przyjętą ideę, głoszącą, że miłość jest spontaniczna. Spontaniczność miłości możemy odnieść zarówno do momentu jej pojawienia się, jak i zniknięcia. Im bardziej wierzymy, że jest ona spontanicznym działaniem, tym łatwiej z niej rezygnujemy. No bo przecież nie od nas tak naprawdę to wszystko zależy. W tym wypadku cnota będzie pojawiała się przede wszystkim jako odniesienie do czasu, formacji i dążenia do doskonałości. Kształtowanie woli jest codzienną pracą nad cnotą. Charakter woli doskonale uświadamia nam porównanie z ludzkim ciałem. Gimnastykę trzeba wykonywać codziennie, tylko wtedy przyniesie ona efekty.

Oczywiście nie możemy nikogo do tego zmusić. Wymaganie stałości należy do natury efektywnego działania. Tylko czy możemy kogoś zmusić do miłości? Czy miłość może być przykazaniem? Oczywiście, nikogo do miłości zmusić nie możemy, natomiast jeśli już pokochał, mamy prawo od niego wymagać przejawów miłości. Miłość będzie się rozwijać wtedy, i tylko wtedy, gdy będzie regularnie praktykowana.

W jaki sposób cnota porządkuje kwestię miłości? Przede wszystkim daje jej podstawowe odniesienie do Boga. Następnie wprowadza kategorię prawdy o człowieku i jego czynach, aby w końcu udoskonalić działanie woli poprzez wytrwałą pracę.

Nie wiem, czy zdołałem uporządkować kwestię miłości. Piszemy zawsze w jakimś konkretnym kontekście, który jest tym bardziej znaczący, im krótszy jest esej. Caritas in veritate – czyńcie prawdę w miłości (Ef 4, 15). W tej krótkiej formule apostoła Pawła zawarte są trzy najważniejsze wymiary naszego działania. To człowiek powinien być sprawcą czynu.

Chodzi o to, by przejść z poziomu „chce mi się” na poziom „ja chcę”. Wymaga to stałości woli, która podąża w kierunku wykazanym przez rozum. Przedmiotem naszego czynu ma być prawda, a nie ułuda czy ideologia. Te dwa wymiary, stała wola i prawda wskazana przez rozum, musimy oprzeć na Osobie samego Boga, który jest źródłem wszelkiej miłości.

 

Fragmenty książki „Dominikanie o cnotach”, która ukazała się nakładem wydawnictwa „W drodze”. Tytuł od redakcji Dominikanie.pl.