W niedzielę kanonizacja Matki Teresy z Kalkuty. Jaka była?

„Ludzie mówią, że to ich zbliża do Boga – kiedy widzą moją silną wiarę. – Czy to nie jest zwodzenie ludzi?”.

Wiele razy w swoich prywatnych pismach Matka Teresa zadawała sobie to pytanie, i to z widoczną konsternacją. To odczucie miało swoje źródło w wyraźnej sprzeczności między, z jednej strony, błogosławieństwem, które jak fontanna czy rzeka zdawało się przez nią przelewać od Boga ku innym, a z drugiej strony zupełnym chłodem, ciemnością i oschłością jej wewnętrznego ducha.

Wyznała kiedyś swojemu bliskiemu przyjacielowi: „kiedy otwieram usta i mówię do sióstr i do [innych] ludzi o Bogu i o Bożym dziele, daje im to światło, radość i odwagę. A ja nic z tego nie mam. W środku wszystko jest ciemne i poczucie, że jestem całkowicie odcięta od Boga”.

Przejdź do sklepu W Drodze

Wydawałoby się zatem, jeśli chodzi o kwestię ciemności, że sama Matka Teresa przez wiele lat pozostawała w tym względzie zagubiona. 8 listopada 1961 roku napisała: „Nie wiem, co naprawdę się ze mną dzieje”. Co więcej, pisała wcześniej tego samego roku: „Samo moje życie zdaje się tak pełne sprzeczności”.

Nic dziwnego, że mogła kiedyś modlić się słowami: „Jezu, nie daj, by moja dusza była zwodzona – ani nie daj, bym ja kogokolwiek wprowadzała w błąd”.

Jeśli wziąć pod uwagę rzeczywistość jej własnego wewnętrznego cierpienia, widać wyraźnie, że ze strony Matki Teresy potrzeba było ogromnego wysiłku, żeby na co dzień zachować żywą nadzieję i odwagę i stale się uśmiechać. Jakże druzgocącym doświadczeniem musi być konieczność znoszenia, dzień za dniem, pozornego rozszczepienia czy sprzeczności między uśmiechniętym zewnętrznym „ja” z jednej strony, a z drugiej – głębokim nieszczęściem wnętrza serca.

Czy istniało – jak niektórzy komentatorzy ostatnio sugerowali – tak zupełne rozszczepienie między obrazem i rzeczywistością, że ostatecznie jej życie, pomimo powszechnie uznawanej cnoty i czystej dobroci, przyjęło niemal formę oszustwa, stało się rodzajem hipokryzji? Czy radość, która na zewnątrz wyraźnie przynosiła błogosławieństwo i zachętę tak wielu ludziom na całym świecie, była radością fałszywą, wymuszoną?

Czy też pomimo ciemności i zimna wewnątrz, było tam również coś ze światła i ciepła, ukryta radość, ogień miłości niewidoczny, nieodczuwalny – nawet dla samej Matki Teresy – uczucie nie serca, lecz ducha, a jednak coś tak mocnego i tak żywego, że ciągle na nowo znajdowało swój wyraz w prostej, bezpretensjonalnej obecności Matki Teresy promieniującej ciepłem i radością?

Nie mam żadnych wątpliwości, że ta druga hipoteza jest poprawna. Ale jeśli jest tak w rzeczywistości, w jaki sposób – należy zapytać – dwie przeciwstawne kondycje duszy, mianowicie wielkie nieszczęście i wielka radość, mogą występować razem jednocześnie w kimś takim jak Teresa z Kalkuty?

Pomocą w odpowiedzi na to pytanie jest nauczanie papieża Pawła VI. Zwraca on uwagę na to, że wierzący chrześcijanin może, w istocie, „mieć dwa serca: jedno przyrodzone, drugie nadprzyrodzone”. A zatem, bardzo różne od siebie stany takie jak nieszczęście i radość „nie tylko mogą istnieć razem – pisze – ale są zgodne”. I mówi dalej: „chrześcijanin może w jednym i tym samym czasie przeżywać dwa różne, przeciwstawne doświadczenia, które wzajemnie się dopełniają: smutek i radość”.

Stąd możemy powiedzieć, że swoim przyrodzonym sercem albo na poziomie zwykłego uczucia Matka Teresa doświadczała ogromnego, całkowitego opuszczenia. Jednak na znacznie głębszym poziomie (na poziomie, na którym najmocniej działa łaska nadprzyrodzona) była świadoma swojego intymnego zjednoczenia z wolą Bożą. „Jestem bardzo głęboko zjednoczona w swoim sercu z wolą Bożą. Przyjmuję nie uczuciami – ale wolą”.

Warto przypomnieć w tym kontekście krótki fragment z listu Matki Teresy pisanego w Boże Narodzenie 1959 roku. Możemy w nim zobaczyć, i to ze wspaniałą jasnością, trzy oddzielne wymiary doświadczenia Matki Teresy: po pierwsze, zwyczajną przyjemność, jaką sprawia jej radość ludzi wokół; po drugie, jej rozdzierającą serce świadomość strasznej wewnętrznej ciemności i samotności; i po trzecie, jej zdumiewającą radość z tego, że jest zjednoczona z wolą Bożą. Pisze:

Dzięki Bogu wczoraj wszystko poszło dobrze. Siostry, dzieci, trędowaci, chorzy i rodziny biedaków – wszyscy w tym roku byli tacy szczęśliwi i zadowoleni. Prawdziwe Boże Narodzenie. – A we mnie – nic, tylko ciemność, konflikt, taka straszna samotność. Będę całkowicie szczęśliwa, jeśli tak będzie do końca życia.

Fragment książki Paula Murray’a OP „Matka Teresa. Kochałam Jezusa w ciemnościach”, wydanej przez wydawnictwo „W drodze”. Tytuł i lead pochodzą od redakcji Dominikanie.pl.

Processed with VSCO with a6 preset

fot. wikimedia.commons / Manfredo Ferrari