Wśród ateistów byłem głęboko wierzący. Na lewicy stawałem w obronie prawicy. Żyłem na przekór.

Żegnamy ojca Tomasza Pawłowskiego. Przypominamy myśli, które nam zostawił.

O Powstaniu Warszawskim

Pierwszego sierpnia 1944 roku Warszawa była w ruchu. Tysiące młodych chłopców i dziewcząt spieszyło na punkty zborne.

Pluton „Żbika” zebrał się w mieszkaniu pamiętnej przysięgi na Żelaznej. Podnieceni zakładaliśmy biało-czerwone opaski. Barwy narodowe tłumione przez lata okupacji nagle zapłonęły kolorem. Z posterunku przy oknie kontrolowano ruch na ulicy. Z łoskotem gąsienic przetaczały się czołgi. Niemcy wyczuwali niebezpieczeństwo. Krążyło mnóstwo patroli. Patrzyliśmy na teren nadchodzącego boju.

IMG_7605137

Wreszcie ostatni rozkaz i wypadamy na ulicę. Biegniemy za porucznikiem. Nie wiem jakimi ulicami. Pędzę za innymi. Wąż rozwijającej się biało-czerwonej wstęgi. Biegniemy, by wziąć odwet za bestialstwo długich dni i nocy okupacji. Pierwsze minuty powstania były szczytem uniesień. Wszystko, co potem nastąpiło, nawet najstraszniejsze, bladło, stawało się nijakie. Liczyła się chwila zrywu do niepodległości.

Sześćdziesiąt trzy dni powstania były ponad nasze siły. Przy końcu agonii powstańczej nie cieszyła kanonada artylerii radzieckiej za Wisłą. Patrzyliśmy obojętnie na myśliwce z czerwonymi gwiazdami osłaniające powstanie przed samolotami z hakenkreuzami. Charakterystyczny warkot kukuruźnika zrzucającego w nocy worki z kaszą i amunicją nie przynosił ulgi. Pomoc przychodziła za późno. Miasto konało, jednak wiadomość o kapitulacji wszystkich postawiła na nogi. Nie wierzyliśmy. Sądziliśmy, liczyliśmy… nie wiem na co, ale wykluczaliśmy złożenie broni. Byliśmy załamani.

Znalazłem moją ukochaną matkę. W jej ramionach, niby dorosły, niby żołnierz, płakałem jak dziecko.

O swoich dziewczynach

Były trzy. Nie równocześnie, lecz sukcesywnie. Zaczęło się wszystko na studiach.

Niezapomnianym doznaniem był mój pierwszy w życiu wyjazd w góry, latem 1946 do Krościenka. Wyjeżdżałem jeszcze nie zakochany, ale już było przeczucie miłości. Wysoka szatynka, ciemnooka, wśród wszystkich dziewcząt była dla mnie najśliczniejsza. To była moja późniejsza trzecia narzeczona. Pierwszą i drugą miałem niebawem spotkać. Paradoks: pierwsza poznana stała się trzecią – ostatnią.

Jak doszło do pierwszej miłości? Zupełnie po prostu. Spotkałem ją na Akademii Handlowej. Zwróciła uwagę dużymi, cudownymi oczyma. O ciemnowłosej z Krościenka zapomniałem. Teraz przede mną było złotowłose marzenie. Po jakichś wspólnych ćwiczeniach dowiedziałem się, że urocza blondynka ma na imię Ania. Imię to stało się dla mnie jedyne.

Otrzymałem odpowiedź, że w jej sercu jest jakiś Jerzy. Cały świat zapadał się, wszystko waliło się. Nagle, nie wiem skąd, poczułem łzy w oczach. Zawstydziłem się, ale nie mogłem tego opanować. Ostatni raz płakałem po klęsce kapitulacji powstańczej.

W czasie  pracy i zabawy kwakierskiej wpadła mi w oko znowu blondynka (miałem do ich szczęście lub raczej nieszczęście), warszawianka o miłym imieniu Danka. Nawiązana nić sympatii przetrwała kilka lat. Widywaliśmy się. Pisałem z Poznania listy. Z mojej strony zaczęło się rodzić poważne uczucie. Wyglądało na to, że i z drugiej strony jest odzew serca.

Postanowiłem rzecz wyjaśnić i w rozmowie ponowiłem pytanie, stawiane kiedyś innej dziewczynie. Znów się spóźniłem, moje miejsce zajął bardzo poczciwy kwakier.

O uciekaniu z konfesjonału

My na pewno nie wymyśliliśmy spowiedzi. Jest tak ciężka, że niekiedy… uciekam od niej. Przypomina mi się w chwilach dezercji sympatyczny mój przeor, który zwykł mawiać do nas, młodych, tak jak to mają w zwyczaju staruszkowie na całym świecie. Ulubioną maksymą tego czcigodnego dominikanina było stwierdzenie: „kto siedzi w konfesjonale poza godzinami wyznaczonego przez przełożonego dyżuru, jest albo świętym, albo… wariatem”.

Porzekadła przeorskiego nie traktuję jednak jako usprawiedliwienia. Ucieczkę od konfesjonału wyznałem, bo „jestem pełen winy” i tkwi we mnie głęboko to, co i w innych mych braciach z rodziny człowieczej: pragnienie oczyszczenia.

O Duszpasterstwie Akademickim „Beczka”

Skąd się wzięła krakowska Beczka? Parafrazując Księgę Rodzaju, można powiedzieć, iż „na początku było zero”. Miało powstać duszpasterstwo akademickie, a nie było studentów. Nie miałem pomieszczeń, sprzętu, zaplecza. Nie było niczego.

Zaczynając od zera, o wszystko trzeba było walczyć. Najpierw wykłócono się o lokale duszpasterskie. Po wahaniach i oporach przydzielono odrapaną, bezpańską salę. Przed laty korzystał z niej chór, później służyła jako szatnia. Przedstawiał teraz obraz nędzy i rozpaczy. Gdy po raz pierwszy stanąłem na progu sali przyszłego DA, powiedziałem: „To jest beczka”.

Jako optymista z urodzenia nie patrzyłem na śmieci, nie widziałem brudnych ścian, zwróciłem jedynie uwagę na kształt architektoniczny. Zbudowana w okresie późnego baroku sala miała klasyczne sklepienie zwane fachowo „beczkowym”. Nowa nazwa chwyciła i utrwaliła na dziesiątki lat określenie nowego ośrodka akademickiego. Odtąd nikt inaczej nie nazywał nas jak tylko Beczką.

O miłości do charyzmatyków i lęku przed nimi

Dlaczego więc autentycznie kocham charyzmatyków. Przede wszystkim z powodu miłości, którą ich umiłował wspólny Mistrz Jezus Chrystus. On nauczał o miłowaniu wszystkich, nawet nieprzyjaciół, tym bardziej charyzmatyków, których nie uważa się za wrogów, tylko za braci idących do tego samego celu innymi drogami.

Miłuję swych braci charyzmatyków ze wspólnego Kościoła rzymskokatolickiego za rozbudzenie cudownego pędu do modlitwy wśród młodych.

Po wyznaniu miłości kolej na lęk. Dlaczego boję się charyzmatyków?

Niepokoi modlitwa oparta na silnym rozbudzeniu uczuciowym. Uczucia mijają i zaczynają się kłopoty z kontaktem nadprzyrodzonym. Emocje, cenne i ważne w każdej modlitwie, przestają prowadzić „do”, stają się przedmiotem wtórnych przeżyć. Modlący się we wspólnocie entuzjazmują się: jak nam jest wspaniale, co za cudowne uczucia przeniknęły mnie, gdy wzniosłem ręce, itp., itd.

Święci również odczuwali i przeżywali, ale nie zatrzymywali się na tym etapie. Emocje służyły im jako pomoc w zjednoczeniu. Autentyczni mistycy wystrzegali się nadmiernej analizy własnych przeżyć, zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa egocentryzmu.

O życiu na przekór

W moim życiu najczęściej wszystko było odwrotnie. W wielu sytuacjach z przekory polskiego indywidualizmu. Wśród ateistów byłem głęboko wierzącym. Pośród zagorzałych katolików reprezentowałem radykalny sceptycyzm. Na lewicy stawałem w obronie prawicy. W gronie charyzmatyków gardłowałem za koniecznością osobistej strefy wolności.

U mistyków raził mnie brak zaangażowania społecznego. Społeczników bałem się jako aktywistów. W Poznaniu czułem się warszawiakiem. W Warszawie tęskniłem do poznańskiej solidności. W PRL byłem wrogiem klasowym. Na emigracji zajadle broniłem ludowej ojczyzny.

Cytowane fragmenty pochodzą z książki Tomasz Pawłowski OP „Summa rad”, wydanej przez Dominikańskie Duszpasterstwo Akademickie „Beczka” w Krakowie.