Jeśli chłopak mówi dziewczynie, że ją kocha, a nie ma dla niej czasu, to ona w końcu zacznie wątpić.
Rozmowa z o. Maksymilianem Nawarą, benedyktynem z Lubinia
Co to jest modlitwa?
W tradycji życia duchowego pojawiały się różne odpowiedzi. Dla mnie osobiście jest to bezinteresowne bycie w obecności Boga. Tej obecności nie da się poczuć, ale ma się do niej dostęp, gdy wierzy się, że Bóg jest obecny. Na modlitwie staram się być jak najbardziej obecny wobec obecnego Boga. Staram się być świadomy tego, co się pojawia w środku: w głowie, w uczuciach, w emocjach. Mam dostęp do Boga przez wiarę i staram się trwać w Jego obecności – to jest dla mnie modlitwa.
Mówi się o modlitwie jako o rozmowie z Bogiem. Rozmowa kojarzy się z mówieniem, z aktywnością, z odpowiedzią. Jak to jest?
– Opisywanie modlitwy jako rozmowy zawsze stanowiło dla mnie pewną trudność. Nigdy nie mogłem zobaczyć dokładnie, jak Pan Bóg do mnie mówi. Oczywiście mówi się o natchnieniach, ale im jestem starszy, tym mam coraz więcej wątpliwości, że to Pan mówi przez natchnienia. Nie mam kryterium, które by mi pozwalało odróżnić głos Boga od mojej własnej imaginacji wewnętrznej – słownej, wizualnej czy innej.
Przeczytaj o nowym numerze “Teofila”
Skoro nie mam kryterium, wolę zostać w przestrzeni, która jest bezpieczna i nie wdawać się w rozeznawanie, czy to jest od Boga, czy nie. Jednego jestem pewny – wiary. Nie jest ważne, czy coś słyszę, czy czuję lub widzę, tylko to, że po prostu wierzę, że On jest.
Samo słowo „rozmowa” odnosi się do wyrażenia siebie. W dialogu ja siebie wyrażam i ten drugi też siebie wyraża. Modlitwa jako rozmowa z Bogiem jest rozumiana potocznie tak, że idzie się do kościoła i się do Boga mówi. Jakoś się chce wyrazić siebie. Najczęściej wyraża się własne myśli, pragnienia czy życzenia skierowane do Boga.
W ten sposób wyraża się siebie jedynie częściowo. Natomiast kiedy trwa się w ciszy, to wyrażanie siebie dokonuje się całościowo. To znaczy, że nie mogę w ciszy uciec od samego siebie. Mogę uciec od samego siebie, zagadując Boga. Natomiast jeśli zdecyduję się na trwanie w ciszy dłużej, będę musiał skonfrontować się z tym, co jest w środku. Mam tu na myśli zniechęcenie, myśli, pragnienia, pożądania.
Kiedy przychodzę na modlitwę, to jestem taki, jaki jestem. Cisza powoduje, że muszę być autentyczny, nie mogę się schować. Za słowem, rozważaniem czy tekstem mogę się schować. Nawet za myślą mogę się schować. Natomiast w ciszy nie mogę się schować.
Wyrażanie siebie, rozmowa, dialog na modlitwie dokonuje się nie na płaszczyźnie werbalnej, ale na płaszczyźnie egzystencjalnej. Biskup Edward Dajczak powiedział kiedyś: Jeśli człowieka posadzić przed Najświętszym Sakramentem przynajmniej na pół godziny bez żadnych podpórek – tekstów, litanii, czytanek, to po dłuższym czasie są dwie możliwości: albo stamtąd ucieknie, albo będzie musiał coś zrobić ze sobą. Bo zacznie się objawiać, kim jest.
Święty Grzegorz Wielki napisał, co też podejmuje cała nasza benedyktyńska tradycja, że kiedy Benedykt odszedł do pustelni, to zamieszkał tam sam ze sobą w obliczu Najwyższego Świadka. Tak rozumiem dialog – ja się wyrażam w całości, staję nagi przed Panem, który Jest, i powierzam się Mu całkowicie.
Jest jednak różnica pomiędzy przeżywaniem czegoś a wyrażaniem tego. Pewne rzeczy warto wyznać, na przykład czymś innym jest kochać kogoś, a czymś innym powiedzieć, że się kocha. Zwerbalizowanie tworzy nową jakość.
– Pewnie tak jest. Moja definicja nie jest absolutna. Natomiast zawsze są dwie strony – jeśli chłopak mówi dziewczynie, że ją kocha, a nie ma dla niej czasu, to ona w końca zacznie wątpić w prawdziwość tych słów. Nawet jeśli wyrażają prawdziwe uczucie. Przede wszystkim wyraża się siebie nie słownie, ale samym byciem.
Oczywiście, dobrze jest nazwać sobie pewne rzeczy, które dzieją się w nas wobec Boga. Ale jest różnica między relacjami międzyludzkimi a relacją do Boga. W relacji z Bogiem jestem przeźroczysty, a w relacji z każdym człowiekiem mogę powiedzieć prawdę, ale mogę też coś zagrać lub mogę coś ukryć.
Natomiast Bóg zna moje myśli, zanim się one jeszcze pojawią. On wie o moim stanie ducha. On nie potrzebuje mojego wyrażania siebie, żeby mnie znać. To jest bardziej potrzebne dla mnie. Weryfikacja tego, czy ufam Bogu, czy Go kocham, nie polega na tym, że to powiem Jemu lub sobie, ale raczej wiąże się z poznaniem, czy rzeczywiście tak jest.
Wiele osób odchodzi od wiary przez zawód modlitwą. Pomimo oczekiwań, Bóg nie odpowiada.
– To jest jeden z podstawowych problemów. W oczekiwaniu odpowiedzi „ja” projektuje na Boga własne pragnienia. Na przykład, kiedy chcę usłyszeć Jego głos, to będę się nastawiał na usłyszenie tego głosu.
Jednak problem pojawia się, kiedy chcemy ustalić kryterium rozeznania. Czy to, co widzę, słyszę, czuję, pochodzi od Boga, czy jest to wytwór mojej psychiki?
Ja nie umiem tego rozstrzygnąć. Wydaje mi się, że bezpieczniej jest, kiedy nie szukam zmysłowych doświadczeń, ale zostaję po prostu w wierze. W wierze, która jest związana z egzystencjalnym poznaniem, że Bóg jest istotą i sensem mojego życia. Poznanie to jest dużo głębsze niż przekonanie czysto intelektualne, emocjonalne czy intuicyjne. W tym przypadku całym sobą jestem przekonany, że Bóg jest.
Wspomniał Ojciec o tym, że dążenie do doskonałości może stanowić pułapkę życia duchowego. Często jednak słyszymy o różnych etapach, stopniach, okresach życia wewnętrznego. Jak jest z tym rozwojem? Czy modlitwa rzeczywiście poprawia się stopniowo? Czasem można odnieść wrażenie, że okresowo się pogarsza.
– Tutaj też pojawia się problem. Z własnego doświadczenie widzę, że dużo zależy od zewnętrznych okoliczności: pogody, stopnia wyspania, obowiązków, które mam. Wszystko wpływa na to, jaki jestem na modlitwie. Jak można zmierzyć, czy ona jest dobra, czy nie? Czy przez stopień skupienia, czy przez to, że miałem wzniosłe myśli lub nie miałem? Jeśli to miałoby być kryterium, to modlitwa byłaby głównie moim działaniem. Musi być jakieś kryterium niezależne od mojego nastroju, od tego, co się dzieje wokół mnie lub we mnie. Kryterium pokazujące, że rzeczywiście spotykam się z Bogiem.
Jakie kryterium daje taką pewność?
– Wydaje mi się, że tylko naga wiara daje mi taką pewność. Dlaczego? Jeżeli modlitwa dokonuje się w Duchu Świętym, to Bóg jest obecny i działa w swoim Duchu, bo tak przecież powiedział. Jakie ja mam prawo, żeby ją oceniać?
Czyli nie mogę w zasadzie nic powiedzieć o mojej modlitwie?
– Jedyne, co mogę niewątpliwie, to zobaczyć, że modlitwa wiąże się ze stratą. Tu jest problem i to wielu zniechęca. Ale to właśnie patrzenie na modlitwę jako na coś mierzalnego, jak na pewną formę pracy intelektualnej, coś związanego przede wszystkim z własnym działaniem rodzi frustrację. Przez lata modlę się i ciągle jest tak samo. Ciągle mnie boli głowa i ciągle mam rozproszenia. Nic się nie zmienia.
Chodzi o to, by uświadomić sobie, że modlitwa jest tak naprawdę stratą czasu dla Pana Boga – bezinteresowną, na której nie spodziewam się ani natchnień, ani niczego tego rodzaju. Chcę jedynie stracić pół godziny tylko i wyłącznie dla Niego.
A jeśli niczego się nie spodziewam, to też nie mierzę. Bo dynamika modlitwy polega nie na tym, że ma się ona rozwijać, tylko na tym, że ma się ukierunkowywać na Boga. Tak naprawdę chodzi o stratę. Strata czasu to strata życia. Bo życie upływa w czasie.
Pan Jezus porównuje jednak modlitwę różnych ludzi, na przykład w Ewangelii według św. Łukasza porównuje modlitwę celnika i faryzeusza i mówi, że jedna jest lepsza, a druga gorsza. Czyli jednak jakieś kryteria istnieją.
– Człowiek jest istotą, która nie może prowadzić życia czysto duchowego. Człowiek jest cielesny i musi w jakiś sposób siebie wyrażać. Modlitwa, czyli coś wewnętrznego, przyjmuje formę zewnętrzną.
Problem pojawia się wtedy, gdy forma zewnętrza zastępuje wnętrze. Ten rozdźwięk pokazuje Jezus na podstawie historii faryzeusza i celnika. Tu pojawia się kwestia kręcenia się wokół siebie: ja nie jestem taki jak on. „Ja” jest w centrum. U celnika dokonuje się poznanie w sercu, kim jest i wobec kogo staje. To wyraża się szczerze w jego postawie zewnętrznej.
Formy muszą prowadzić do czegoś, co jest potrzebą serca, w innym wypadku są wypaczone. Ja zawsze mówię braciom w nowicjacie, że nie ma jednej, fantastycznej formy modlitwy. Każdy ma swoją drogę. Ważne jest to, żeby odkryć, w jaki sposób moje serce może się wyrażać przed Panem.
Mówimy tu o modlitwie osobistej, indywidualnej, moim własnym intymnym byciu z Bogiem. Jeżeli forma, którą stosuję, nie pomaga mi, żeby moje serce się wyrażało, ale zastępuje spotkanie, to trzeba się wtedy zastanowić, czy rzeczywiście zbliżam do Boga, czy jedynie próbuję zaspokoić potrzebę modlitwy – bo mi kiedyś powiedzieli, że trzeba się modlić, a teraz mam to wdrukowane i jak się nie pomodlę, to się źle czuję. Stąd rodzi się frustracja – modlitwa nie podnosi, nie jest odpoczynkiem, a jest obowiązkiem, źródłem znużenia, odklepaniem formuł, żeby mieć zaliczone.
Ewagriusz z Pontu będzie mówił, że formy zewnętrzne, jak czytanie i śpiew psalmów, są tylko przygotowaniem do modlitwy czystej. Nie jest to jeszcze modlitwa w swojej istocie. Czysta modlitwa będzie się wyrażała w nagim stanięciu przed Bogiem, który jest. W takim rozumieniu trudno jest ocenić modlitwę jako dobrą lub złą, lepszą lub gorszą.
To jakie kryterium mogę przyjąć, żeby ocenić, czy się rozwijam duchowo?
– Jedynym, co pozostaje zarówno na początku drogi, jak i po wielu latach praktyki, jest po prostu wiara. Jeżeli ktoś do mnie przychodzi i opowiada mi, co się z nim dzieje na modlitwie, to mnie to średnio interesuje. Bo to nie jest istotne. Istotne jest to, co się dokonuje poza modlitwą. To ludzie wokół sprawdzą, czy się zmieniasz w trakcie modlitwy. Jeżeli ty twierdzisz, że żyjesz duchowo, a inni nie mogą z tobą wytrzymać, to pojawia się wątpliwość, czy rzeczywiście przebywasz z Bogiem.
To jest tak jak w starym polskim przysłowiu: Kto z kim przestaje, takim się staje. Jeśli przebywasz z Bogiem, który jest łagodny i jest miłością, będzie to owocować w twoim życiu łagodnością i miłością.
Dlatego wolę mówić raczej o owocach modlitwy niż o rozwoju samej modlitwy. Owoce modlitwy nigdy nie pojawiają się na modlitwie, ale poza nią. Na modlitwie możemy w sferze doznań wiele wyprodukować sami, a koniec końców chodzi o to, że na modlitwie człowiek jest dotykany, przemieniany, ale potem wychodzi do życia, świata, braci i żyje z nimi i oni mogą powiedzieć, jaki on jest i jakie są owoce jego modlitwy.
Czyli z jednej strony mówił ojciec, że modlitwa jest bezinteresowną stratą czasu, a tu okazuje się, że przynosi jakieś korzyści?
– Chodzi o to, że idąc na modlitwę, niczego nie powinienem się spodziewać. Owoce są, bo z każdego spotkania, nie tylko z modlitwy, są owoce. Przykładowo, owocem naszego spotkania będzie ten wywiad.
Nie można powiedzieć, że modlitwa to całkowity ugór i posucha, bo byśmy podważyli tym samym, że Pan Bóg działa. Niemniej nie ja mam dyktować Bogu, jak On ma mnie nawrócić, co ma zrobić z moim sąsiadem, bratem, siostrą et cetera. Strata na modlitwie polega między innymi na tym, że rezygnuję z przedstawiania Bogu planu, jak ma działać. Bóg będzie mnie kształtował tak, jak sam chce, wtedy, kiedy chce, i w takim tempie, w jakim chce.
Co to znaczy, że Bóg działa, jak chce, wtedy, kiedy chce, i w takim tempie, w jakim chce?
– Bywa, że ludzie mówią mi: jest gorzej, niż było. Modlę się i nagle okazuje się, że jestem niecierpliwy, odpowiadam agresywnie najbliższym – nie wiem, co się dzieje! Ja w takim przypadku mówię: bracie, ty zawsze taki byłeś, tylko Bóg zaczął ci to teraz pokazywać. Różnica polega na tym, że ty dziś to widzisz. Oczywiście inni wcześniej to widzieli, a ty nie.
Można by zapytać, dlaczego Pan Bóg nie zabiera nam pewnych wad. Nie sprawia, że jesteśmy idealni? Starzec z Wałaamu mówił, że Pan Bóg nawet w świętych zachowuje wady, po to, żeby ich utrzymać w pokorze.
To w jaki sposób dokonuje się zmiana?
– Czasami trzeba się nachodzić, tak jak Izrael na tej pustyni przez 40 lat, żeby przejść krótki odcinek drogi. To rodzi zaufanie do Boga samego, a nie do mnie. I na tym będzie polegała zmiana. Dlatego jeśli mówimy o owocności i stracie, to strata będzie polegała na tym, że rezygnuję z moich oczekiwań. To wiąże się również z brakiem przywiązania do owoców.
Teresa od Dzieciatka Jezus mówiła, że pod koniec życia stanie przed Bogiem z pustymi rękami. W toku życia rodzi się stopniowo świadomość tego, że nic z tego, co robisz, nie płynie od ciebie, nie jest twoje.
Wstajesz rano i robisz, co możesz. Sprzątam korytarz czy grabię liście. Jest potrzeba, to na nią odpowiadam. Życie benedyktyńskie nas tego uczy. Święty Benedykt uczy nas, żeby szukać Boga w codzienności. Bóg nie stawia granicy między Kościołem, modlitwą liturgiczną a pracą. Bóg ma być we wszystkim uwielbiony. W każdym dziele umiłowany.
Czy to jest ta modlitwa nieustanna?
– Problem ze zrozumieniem modlitwy nieustannej wiąże się przede wszystkim z naszym rozumieniem obecności Boga. Najczęściej rozumiana jest ona tak: wstajemy rano, odmawiamy oficjum albo modlimy się, a potem sporą część dnia zajmują nasze obowiązki, czyli tak zwany real. Na koniec dnia wychodzimy z realu i idziemy do Pana Boga. To rzeczywiście rodzi problem, jak tu się modlić nieustannie czy modlić się w ogóle, skoro jest tyle różnych obowiązków.
To, co się dokonuje w cichym przebywaniu przed Bogiem, to uświadomienie sobie tego, że obecność Boga się nie kończy, że nie jest zamknięta w czasie i przestrzeni. Można sobie to trwanie w obecności wyobrazić jako sinusoidę. Kiedy sobie uświadamiam Bożą obecność, to jestem na tym wzgórku sinusoidy, ale jak wychodzę z modlitwy, to obecność Boża się nie kończy. Mam może mniejszą świadomość, ale dalej trwam w Bożej obecności. To jest tak jak z oddychaniem – czy jemy, czy pijemy, czy pracujemy, czy oglądamy telewizję, zawsze oddychamy. W każdej chwili możemy wrócić świadomie do oddechu. Ale kiedy nie mamy świadomości oddechu, to nie oznacza, że nie oddychamy.
Stąd rozważając o modlitwie nieustannej, ojcowie odkryli taką praktykę, która polega na tym, żeby święte słowo zaczerpnięte ze słowa Bożego łączyć z oddechem. Grzegorz z Synaju mówi, że to święte słowo „odzwyczaja umysł od błądzenia, a przyzwyczaja do Drugiego”. Każde powrócenie do świadomości oddechu jest świadomym powróceniem do modlitwy, choć obecność Boża jest cały czas. Im częściej powracam, tym łatwiej, mimo obowiązków, znaleźć czas na takie czyste trwanie.
Właściwie znika tutaj problem znalezienia czasu na modlitwę. W każdej chwili mogę wrócić do modlitwy. Schodzę do refektarza i czekam, aż bracia się zgromadzą, więc co robię? Mogę wrócić do oddechu. Czekam na lekarza, na autobus, na cokolwiek, każdy moment może być powrotem do modlitwy. A to stwarza przestrzeń w sercu, która tęskni za byciem – takim byciem sam na sam.
No dobrze, ale co należy robić, żeby się zbliżyć do realizacji idei modlitwy nieustannej?
– Modlitwa nieustanna to jest po prostu uświadomienie sobie przede wszystkim, że obecność Boga jest zawsze ze mną. To jest dobra nowina, którą głosi Jezus. W Starym Testamencie jedyny kontakt z Bogiem był poprzez zachowywanie prawa. Jeśli będziesz zachowywał prawo, to Pan Bóg będzie ci błogosławił. Jeśli nie będziesz zachowywał prawa, to Pan Bóg ześle ci przekleństwo.
Natomiast Jezus przychodzi i mówi – Pan jest z nami. Pan nie jest gdzieś daleko, jest zanurzony w rzeczywistości. Całe wcielenie wiąże się z tym, że On się zanurzył w rzeczywistości. Jeżeli do każdego oddechu dołączamy święte słowo – delikatnie, powoli, adoracyjnie, jakby słuchając, to formuła zaczyna wybrzmiewać razem z oddechem i przyzwyczajamy nasz umysł do tego, że on zawsze będzie wracał do obecności Bożej.
Nie muszę cały czas siedzieć w kościele. Chodzi o pewną dyspozycję serca, która rodzi się w procesie. Zaczynamy tę modlitwę i to oczywiście wiąże się z pewnym wysiłkiem. Bo umysł jest rozbiegany. Trudno nam usiąść na miejscu, trudno nam się skupić. Trzeba wykonać pewien wysiłek, jednak ten wysiłek z czasem staje się coraz mniejszy. Z powtarzania przechodzimy w słuchanie. Z uważności przechodzimy w przytomność. W taki stan bycia, w którym nie ma już wysiłku.
Tak naprawdę nie chodzi o to, żeby się modlić, ale naszym zadaniem jest to, by powracać do modlitwy. Bo „modlić się” oznacza podejmowanie i kończenie określonej czynności, a „powracać do modlitwy” oznacza uprzytamnianie sobie tego, co zawsze jest.
Ale przecież modlitwa miała mnie wyrażać. Czy lepsza nie jest modlitwa spontaniczna? Jaką formę modlitwy proponować ludziom?
– Na to nie ma ogólnej recepty. Nigdy nie pokusiłbym się o to, żeby podać uniwersalną metodę modlitwy dla każdego. Pan Bóg prowadzi ludzi różnymi drogami. Najpierw trzeba się wsłuchać w to, co dany człowiek mówi, jak już teraz się modli. Dla kogoś może być za trudne trwanie w ciszy. Każdy ma swój czas, swoją historię, swoją przygodę z Bogiem i modlitwą. Widzę choćby w moim życiu, że moja modlitwa przechodziła ewolucje. Miałem słabe zaufanie do siebie samego. Dla mnie ważne było to, by forma modlitwy była ściśle określona, bylebym nie musiał sam jakoś dużo kombinować. Najlepiej taka maksymalnie prosta.
Dla mnie praktyka medytacji, czyli łączenia świętego słowa z oddechem, jest odpowiedzią na to, do czego Pan mnie wzywa. Natomiast nie ośmielę się powiedzieć, że to jest metoda dla każdego, bo każdy ma swoją drogę. Sam też widzę, że musiałem przejść przez różne formy modlitwy, żeby dojść do punktu, w którym jestem. Praktykowałem między innymi modlitwę charyzmatyczną, zanim odkryłem, że moją drogą jest medytacja.
Mówi ojciec, że z wnętrza wypływa zewnętrze, ale zewnętrze chyba także oddziałuje na naszą modlitwę. Święty Augustyn mówi, że jałmużna i post są skrzydłami modlitwy.
– Jasne, że tak, bo jak powiedzieliśmy wcześniej, człowiek nie potrafi, nie jest w stanie prowadzić życia czysto duchowego. Jeżeli to, co wewnętrzne, wyraża się w tym, co zewnętrzne, to też to, co zewnętrzne, będzie pociągało to, co wewnętrzne. Jest rzeczą przedziwną, że ciało pociąga za sobą umysł.
Czy to oznacza, że powinniśmy praktykować ascezę, żeby wzbogacić swoją modlitwę?
– Jeśli mówimy o praktykach ascetycznych i o modlitwie, to zawsze należy stawiać pytanie o cel. Kasjan, kiedy pisał do mnichów Zachodu, mówił tak: jest pewien telos, czyli cel, którym jest widzenie Boga. Ażeby osiągnąć ten cel, jest pewne zadanie, czyli skopos.
Więc jak można osiągnąć nasz telos? Najpierw trzeba się zapytać, po co się modlę. Modlitwa nie jest sama dla siebie. Modlitwa jest podejmowana ze względu na Boga, modlę się dlatego, żeby być z Panem.
Taka perspektywa rozjaśnia wiele. To, co przeszkadza mi w byciu z Panem, będzie wychodziło na modlitwie. Jeśli bycie z Panem jest dla mnie ważne, to powinienem się zatroszczyć o to, żeby usuwać to, co przeszkadza mi w spotkaniu z Nim. I to jest post. A ten post ma sens, o ile powoduje większą przytomność umysłu na modlitwie.
Czy mógłby podać Ojciec przykład jakichś praktyk ascetycznych, które mogą służyć modlitwie?
– Na przykład jałmużna jest drogą do poszerzenia serca, do nieprzywiązywania się, do niegromadzenia. Ważne jest też to, co nazywamy dziś higieną wzroku, czyli odpowiedzialność za to, co oglądam, czego słucham, bo to też będzie wpływało na modlitwę.
Jeszcze raz: jeżeli mówimy o modlitwie czy o praktykach ascetycznych, musimy wrócić do samego korzenia – chęci bycia z Panem. I to pragnienie bycia z Bogiem będzie się przejawiało w tym, że mam czas na modlitwę, że pewnych rzeczy nie oglądam, pewnych rzeczy nie słucham, pewnych rzeczy nie jem, pewnych rzeczy nie robię. To składa się na pewien styl życia.
To nie jest kwestia dyscypliny zewnętrznej. Spójrzmy na praktyki ascetyczne podejmowane dzisiaj w Wielkim Poście. Akcent jest przeniesiony bardziej na dyscyplinę. Są pobożni chrześcijanie, którzy się zmagają, bo się zawzięli. Zawziąłem się i nie będę pił kawy w Wielkim Poście albo nie będę jadł słodyczy. Tylko zawsze pozostaje pytanie, czy to niejedzenie słodyczy da mi dyspozycję do przebywania z Panem.
Piotr Chryzolog mówi, że modlitwa, post i jałmużna są razem. Ale dlaczego? Dlatego, że prowadzą do tego samego. Asceza jest o tyle zasadna, o ile wiedzie do przebywania z Panem. Jałmużna to nie jest kwestia tego, żebym czuł się dobrze. Inni, ci grzesznicy, mają pieniądze dla siebie, a ja wszystko rozdałem. Lepiej nie dawaj, jak masz tak myśleć. Bo to do niczego nie prowadzi, tylko do próżnej chwały.
Pragnienie bycia z Bogiem i dążenie do tego będzie mi samo pokazywało, co jest szkodliwe. Asceza łączy się z poznaniem siebie. Nie ma sensu, gdy ktoś przyjdzie do mnie i powie mi: słuchaj, Maksymilian, nie możesz oglądać filmów akcji, bo to rozprasza twój umysł.
Wyrzeczenie dopiero wtedy ma sens, gdy ja sam zobaczę, że jak oglądam często filmy akcji, a potem chcę iść do kaplicy i trwać w milczeniu, to film akcji toczy się cały czas w mojej głowie. Wtedy już nikt nie musi mnie przekonywać o tym, że mam tak a tak robić.
Mówi się, że kontemplacja jest dla wszystkich, również dla świeckich. Tylko że mnich ma dzień uporządkowany wokół śpiewania psalmów, otacza go dużo przedmiotów sakralnych. Może przyjść na modlitwę i się modlić. A świecki prowadzi intensywny tryb życia – praca, rodzina, obowiązki. Przecież to jest pobożne życzenie, że może zostać kontemplatykiem…
– Zawsze się zastanawiam, kiedy do Lubinia przyjeżdżają ludzie na sesję medytacyjną – dlaczego oni tu przyjeżdżają? To jest weekend. Mogliby sobie pojechać gdzieś w góry albo nad morze, albo zwyczajnie spotkać się z przyjaciółmi, spędzić miło sobotę. A oni nie. Jadą kilometry do Wielkopolski, siedzą godzinami na ziemi, wstają wcześnie rano. Dlaczego?
A z drugiej strony mam obraz ludzi, którzy nigdy nie zadają sobie pytania o Boga. To jest dla mnie tajemnica, że jedni ludzie mają takie pragnienia, inni nie mają. Z jednej strony bym powiedział: nie wiem, czy kontemplacja jest dla wszystkich, bo wiem, że są ludzie, którzy nigdy nie zadadzą sobie pytania o Boga, o rzeczywistość modlitwy, o ciszę itd. Dlaczego tak jest i jak Pan Bóg ich zbawia – nie wiem, niech On sobie to robi po swojemu.
Jednak są też ludzie, dla których to jest bardzo ważne. Niezależnie od tego, co robią w życiu. Są zaangażowani zawodowo i rodzinnie, a odczuwają głód modlitwy w ciszy. Uważam, że ci ludzie są zaproszeni do kontemplacji i ta kontemplacja będzie się dokonywać.
A jeśli chodzi o życie mnisze, to naprawdę jest tak, że człowiek do rozrywki nie potrzebuje zbyt dużo impulsów. Więc jak nosi się habit, żyje w klasztorze i drepcze się do kościoła o odpowiedniej godzinie, gdy dzwonek zadzwoni, to jeszcze wcale nie oznacza, że się jest kontemplatykiem. Może jest się zaproszonym. Ale czy ktoś stanie się kontemplatykiem, to będzie zależało od pragnienia – takiego samego pragnienia, jakie może mieć człowiek świecki. Pragnienia bycia z Bogiem nieograniczonego ani co do czasu, ani co do przestrzeni. Pragnienia przeniesionego na wszystko, co robię – zabawę z dziećmi, jazdę samochodem. Zawsze jest możliwy powrót do świadomości obecności Boga.
Tylko czy zna Ojciec ludzi rzeczywiście żyjących tym, o czym Ojciec mówi?
– Oczywiście. Znam ludzi w świecie, żyjących bardzo intensywnie zawodowo, mających duże rodziny, którzy są kontemplatykami.
Życie klasztorne, czas podzielony przez modlitwy może sprzyjać kontemplacji, ale wcale nie musi. Kasjan i Jan Klimak jako pierwsi zauważyli, że klasztorna zewnętrzność niekoniecznie pociąga za sobą pójście drogą serca. Klimak stwierdził: „widziałem wielu hezychastów, ale wielu z nich było marzycielami”.
Noszenie brody i habitu wcale nie oznacza, że ktoś kroczy drogą serca. Stan życia zakonnego ma prowadzić do tego, żeby wejść na drogę serca. Może być też do tego dobrą okazją. Jednak wszystko tak naprawdę zależy od mojej decyzji, od mojego pragnienia, od mojego zaangażowania, od tego, czy ja chcę.
Zmieńmy trochę temat. Modlitwa jest intymnym doświadczeniem. Pan Jezus mówi o wejściu do swej izdebki, sam na modlitwę ucieka przed tłumami. Z drugiej strony mamy publiczne adoracje Najświętszego Sakramentu, spotkania modlitewne… Lepiej modlić się razem czy osobno?
– Na pewno jest tak, że każda modlitwa wewnętrzna jest modlitwą indywidualną. Nawet jeśli się spotykamy wspólnie na medytacji, na rozmyślaniu czy na adoracji, to i tak każdy z nas jest sam wobec Pana. Głęboko w sercu każdy z nas jest monos – mnichem.
Drogę, którą mamy przejść, musimy odbyć sami, ale na tej drodze nigdy nie jesteśmy sami. To jest paradoks, którego doświadczamy w życiu. Paradoks nie tylko modlitwy, ale paradoks też całego życia. Zawsze jest z nami Pan, ale zawsze jest też ktoś przed nami i za nami. Ale nikt za mnie kroku nie postawi, nikt za mnie nie wykona tego, co ja mam wykonać. Tego po prostu się nie da. Moje życie muszę przeżyć sam.
Jednak z drugiej strony jest rzeczą przedziwną, że Pan Bóg zbawia nas razem, a nie w pojedynkę. Jesteśmy naczyniami połączonymi. To znaczy, że moje wysiłki, zmaganie, dążenia przechodzą też na innych, ale również moje grzechy, zaniedbania ściągają innych w dół. Stąd bycie razem wiąże się z tym, że mamy silne wsparcie od innych. W takim zwyczajnym, ludzkim sensie, na przykład: nie uciekam z modlitwy, dlatego że inni siedzą razem ze mną.
Ale dzieje się to też na poziomie duchowym. Święty Serafin z Sarowa mówi: „Ty posiądź pokój wewnętrzny, a tysiące ludzi wokół ciebie osiągnie zbawienie”.
Powiedzieliśmy już, że bycie wobec Boga nagim wiąże się z tym, że człowiek coraz bardziej poznaje siebie. Mówiliśmy też o tym, że wytwarza się pewien stan umysłu, który nazywamy przytomnością, czyli między innymi zauważaniem tego, co się dzieje. Bracia są też po to, żeby mi to powiedzieć czy pokazać.
Ładnie to wszystko brzmi, ale Ojciec wciąż nie odpowiedział na pytanie…
– Barsanufiusz powiedział, że jeżeli się zastanawiasz nad tym, co ma większą wartość, czy modlitwa chórowa, czy modlitwa indywidualna, to się nie zastanawiaj, tylko rób jedno i drugie. Nie byłbym skłonny do wartościowania. Widzę, że jedno i drugie jest potrzebne. Jedno i drugie wpływa na siebie nawzajem. Modlitwa wspólna wzbogaca modlitwę indywidualną. Użyźnia glebę. To, że mnisi w klasztorze mają podzielony dzień na psalmy, stwarza atmosferę modlitwy, która jest zachętą do tego, żeby trwać na modlitwie indywidualnej.
Mówimy o indywidualizmie i wspólnotowości na modlitwie. A jak Ojciec uważa, czy należy opowiadać innym o swoim doświadczeniu modlitwy, czy strzec intymności mojej relacji do Boga?
– Ważne jest, aby zostawić sobie pewną intymność, unikać ekshibicjonizmu duchowego. Jest w naszym doświadczeniu coś, co jest nieprzekazywalne, co może być kompletnie niezrozumiałe, zostać źle zinterpretowane, zbanalizowane.
Z drugiej strony nasze słowa mogą być dla innych inspirujące. Jednak Diadoch z Fotyki mówił o tym, że jeśli uchylasz drzwi od łaźni cały czas, to ciepło, które jest wewnątrz, uchodzi na zewnątrz. To znaczy, że dusza przez wielość słów, nawet dobrych, traci dary ducha. To jest bardzo ważne stwierdzenie, bo trzeba o pewnych rzeczach zamilknąć, by pozwolić, żeby one w tym cieple wewnątrz dojrzewały i mogły rozwijać się tak, jak mają się rozwijać.
To jest tak jak z fasolą na wiosnę. Sadzisz fasolę i ilekroć ktoś przyjedzie do klasztoru, ciągniesz go do ogrodu, rozgrzebujesz ziemię i mówisz: zobacz, jak fasolki elegancko posadziłem. Taka fasola nigdy nie ma szansy wyrosnąć. Czasami trzeba dać sobie czas i dopiero po latach, po jakimś czasie, można wrócić do konkretnego przeżycia. Jestem za tym, żeby nie być ewangelizatorem modlitwy, tylko raczej starać się być świadkiem, który może podzielić się tym, jak się modli.
Jak więc być dobrym nauczycielem modlitwy? Większość z nas będzie kiedyś jej nauczać czy to w rodzinie, czy w jakieś grupie parafialnej.
– Nauczyciel modlitwy musi mieć dużą wrażliwość na poczucie tajemnicy drugiego człowieka. Nie wolno mu wchodzić z butami w czyjeś życie, narzucać czegokolwiek. Nauczyciel modlitwy ma przede wszystkim towarzyszyć rozwojowi modlitwy. Towarzyszyć, a nie wpływać na ten proces.
Często ludzie pytają, czy mogą się modlić w taki czy inny sposób. Mówię wtedy: rób tak, jak uważasz w tym momencie swojego życia. Nie można wyprzedzić pewnych etapów. Nie można powiedzieć: zostaw wszystko i módl się tylko tak, jak ja ci teraz mówię, bo to jest najlepsza metoda. W taki sposób można kogoś skrzywdzić.
Potrzeba dużo zasłuchania i szacunku. Nie warto przywiązywać się do form. Nawet jeśli ja wam mogę powiedzieć, że modlitwa Jezusowa, czyli łączenie formuły z oddechem i trwanie w jednej pozycji, to rewelacja, że jest to najlepsza forma modlitwy na świecie i nie ma lepszej, wciąż to tylko moje subiektywne, osobiste, nieobjawione zdanie. Nauczyciel modlitwy powinien to uszanować.
Jak w związku z tym rozmawiać z ludźmi, którzy przychodzą do nas radzić się w sprawie modlitwy?
– Jeżeli ludzie pytają o modlitwę, warto ich najpierw zapytać, jak oni się modlą teraz i czego im teraz brakuje w tej modlitwie. Co takiego nie pozwala ci siebie wyrażać? Za czym tęsknisz? Wtedy zaczynają otwierać się furtki do tego, o co tak naprawdę chodzi. Ważnym zadaniem nauczyciela modlitwy jest też pomoc człowiekowi w odkryciu, że jakaś forma modlitwy nie jest dla niego, że warto poszukać czegoś właściwszego.
Nauczyciel modlitwy to także ktoś, kto nie boi się mówić o własnym zmaganiu, o tym, że modlitwa to nie jest coś prostego, że to zmaganie, trud, ale też niesamowita przygoda. Jeżeli nauczyciel żyje tą przygodą, będzie przekonujący.
Rodzice, kapłani i inni, którzy są odpowiedzialni za przekazywanie umiejętności modlenia się, za naukę modlitwy, powinni uwrażliwiać na obecność Boga w modlitwie, a nie koncentrować uwagę na samej formie. Dzieci w przedszkolu w Gostyniu uczymy trwania w ciszy. Gdy zaczynaliśmy cztery lata temu, wszyscy mówili, że to niemożliwe, żeby dzieci w przedszkolu siedziały nieruchomo. Starszaki dzisiaj siedzą dziesięć minut bez problemu i wiedzą, że jest taka przestrzeń, która jest święta, poświęcona tylko Panu Bogu, w której trwa się w ciszy. Dzieci uczą się wrażliwości na sacrum w swoim życiu, czyli de facto na obecność Boga.
Jeżeli chcę wychowywać do modlitwy czy prowadzić do modlitwy prawdziwej, autentycznej, do modlitwy serca, to powinienem bardziej uwrażliwiać na obecność Boga niż na samą formę. Dziecku można powiedzieć: pomyśl sobie, że Pan Bóg teraz jest tutaj, że możesz się do Niego uśmiechnąć.
Ja mam taką małą herezję na własny użytek. Kiedy ktoś opowiada mi, że ma problem z poranną modlitwą, to mówię, że można zrezygnować z pacierza. Zamiast tego lepiej usiąść na łóżku, zrobić znak krzyża świętego, uśmiechnąć się do Pana Boga i powiedzieć: „Panie, jedziemy z tym koksem”, i zacząć dzień. To jest cenniejsze niż odklepanie pacierza, aby mieć święty spokój.
Trzeba częściej się do Boga uśmiechać, zwracając uwagę na Jego obecność, a nie skupiać się na formach. Dla nauczyciela modlitwy bardzo ważne jest również, żeby uszanować tajemnicę drugiego człowieka i pamiętać, że mogę mu pomóc tylko na tyle, na ile on mi pozwoli. Mogę usłyszeć tylko to, co on sam chce mi powiedzieć. Mogę wejść tylko tam, gdzie on sam chce mnie zaprowadzić.
Ciekawe jest również zagadnienie modlitwy w innych religiach. W Lubiniu prowadzicie dialog międzyreligijny. Czy możemy coś czerpać z innych religii? Trzeba być ostrożnym czy może odważnym w poszukiwaniach? Czy modlitwa może być miejscem spotkania z innymi religiami? Gdzie są podobieństwa, a gdzie różnice?
– Autentyczny dialog jest zawsze wymagający, o ile ma być ubogacający. Nigdy nie może dokonywać się w krótkim czasie. Z mojego kilkunastoletniego doświadczenia zaangażowania w dialog mogę powiedzieć, że są to głównie więzy przyjaźni, takiej zwykłej ludzkiej przyjaźni, w której dzielimy się zmaganiem o własne życie duchowe.
Jeżeli dialog ma być ubogacający, to trzeba w nim podjąć pewne ryzyko związane z chęcią poznania drugiej osoby. Pamiętam, jak Roshi Kwong zastanawiał się z nami, co to znaczy modlić się. Myśmy siedzieli z braćmi przy stole w Lubiniu, a on pytał: „Co robisz, gdy się modlisz, co dzieje się wtedy w tobie, jaki to rodzaj aktywności?”.
To są takie dialogi, w których musisz stanąć wobec fundamentalnych pytań odnośnie do swojej wiary i swojego życia duchowego. Konfrontacja z inną tradycją, z zaangażowaniem w ścieżkę duchową inną niż twoja, prowokuje do postawienia pytania o własną drogę. Trzeba być odważnym, aby zadać sobie te pytania. To nie jest proste: przyznać się przed sobą i powiedzieć: nie wiem, o co tu chodzi, właściwie to ja nie wiem, czy ja się modlę, nie wiem, na czym to polega. To są bardzo ogołacające pytania. Przy spotkaniu z buddystą zen możesz sobie na przykład uświadomić, że przez lata tkwisz w iluzji. I co teraz? Teraz coś trzeba z tym zrobić.
Dialog warto prowadzić tylko z tymi, którzy są rzeczywiście zaangażowani na swojej drodze. Dlatego trzeba wiedzieć, z kim się chce prowadzić dialog i dlaczego. Jeżeli to ma być ubogacające towarzyszenie sobie na drodze, to rzeczywiście można się wiele nauczyć.
Co Ojcu osobiście dał dialog międzyreligijny?
– Przez te lata bardzo dużo się nauczyłem. W różnych trudnych i kryzysowych momentach dostałem bardzo dużo wsparcia również od tych moich przyjaciół, którzy są wyznawcami innych religii. Taki dialog budzi oczywiście wiele obaw. Często ludzie mówią, że trzeba uważać z tym dialogiem międzyreligijnym, bo można stracić wiarę. Ja na to odpowiadam tak: „Bracie, jeżeli ty masz wiarę stracić poprzez spotkanie się z buddyzmem albo hinduizmem, to to nie jest wiara, tylko jedynie twoje przekonanie”.
Przekonania mogą być podważone. Można podać klarowne argumenty filozoficzne czy życiowe, które będą bardziej przekonujące. I wtedy ktoś porzuca swój światopogląd, bo jakiś inny bardziej go zafascynował. Tylko że to nie jest strata wiary, ale światopoglądu.
Żeby się zaangażować w dialog, trzeba być mocno ugruntowanym we własnej wierze. Ja wiem, że ten buddysta mi niczego nie weźmie, nie jest dla mnie żadnym zagrożeniem. To nie jest ktoś, kto czyha na mojego Pana Jezusa, aby mi Go teraz wydrzeć z serca.
Można powiedzieć, że dialog międzyreligijny odbywa się na dwóch płaszczyznach. Jest dialog, który toczy się na poziomie formalnym. To dialog kurtuazyjny, towarzyski, tolerancyjny, związany z modlitwą o pokój.
Jest też dialog bardziej wymagający, do którego Stolica Apostolska zaprosiła mnichów. Bo o ile filozof z filozofem czy teolog z teologiem nie zawsze się dogadają, o tyle mnich z mnichem prawie zawsze. Jest tak dlatego, że prowadzimy podobny styl życia. To oznacza, że dialog wchodzi na trochę inny poziom. To już nie jest tylko kwestia koncepcji filozoficznej, ale zanurzenie się w doświadczeniu wewnętrznym.
Mówienie o pewnej praktyce duchowej może być formą spotkania. Takie elementy jak oddech, postawa ciała, formuła, trwanie, przytomność, uważność są pojęciami, które w takiej bądź innej formie pojawiają się w każdej tradycji. Pewna przestrzeń stylu życia, nazwijmy to przestrzenią monastycznego stylu życia, jest cechą wspólną różnych tradycji religijnych. Będziemy się różnili w szczegółach, ale styl życia klasztornego jest i w buddyzmie, i u sufich. Styl życia mniszego opiera się na modlitwie, pracy, najczęściej fizycznej, i jakimś studium. Te trzy elementy są zawsze wspólne.
Wspólną płaszczyzną jest również zmaganie duchowe. Myśli ma każdy człowiek, czy jest chrześcijaninem, buddystą, czy kimkolwiek innym. Forma walki wewnętrznej, która się przejawia w myślach, pamięci, wyobraźni, dotyczy wszystkich ludzi. Możemy się spotkać w tym elemencie zmagania.
Taki autentyczny dialog jest bardzo wymagający i dokonuje się latami. Ważna jest szczerość wobec siebie. Nie robimy słodkich min, ale jeżeli możemy się pokłócić, to się kłócimy. To nie ma nic wspólnego z kurtuazją. Tu chodzi o przyjaźń. Chodzi o to, że przyjaciel przyjacielowi towarzyszy, stara się go zrozumieć, nawet jeśli mają kompletnie różne światopoglądy i drogi.
Zatem modlitwa jest trudna, męcząca, wymaga oczyszczenia, ogołocenia, ale zasadniczo warto się modlić.
– Modlitwa to jest najbardziej sensowna rzecz, jaką w życiu robię. Wszystko inne dziś jest, a jutro już tego nie będzie. Dziś schodzisz po schodach, a jutro będziesz na wózku inwalidzkim, i co? Dzisiaj są osiągnięcia, ale jutro skończy się sława i powiedzą, że jesteś mało użyteczny. To wszystko jest dobre, miłe, ale bardzo, bardzo kruche.
Natomiast to, co jest istotą, jest niezależne od tego, czy ja będę siedział na wózku, czy będę głosił, czy będę robił cokolwiek innego. Jeżeli będę się modlił, będę miał kontakt z Bogiem, to nie ma znaczenia, co będzie się ze mną działo, bo nikt nie jest mi w stanie zabrać tego, co najistotniejsze.
Tytuły naukowe mi mogą zabrać, użyteczność i sławę również, autorytet mogą podważyć, dobre imię znieważyć, wszystko mogą zabrać, ale tego tam w środku nie zabiorą. Dlatego to jest najbardziej sensowna rzecz, jaką robię w życiu.
Rozmawiali: Gaweł Włodarczyk OP, Rafał Szymko OP
Wywiad ukazał się w najnowszym numerze „Teofila”, pisma wydawanego przez braci studentów.