Rówieśnik Jana Pawła II. Przyjaciel Alberta Krąpca. Dołącz do życzeń.
Druga wojna światowa. Armia Czerwona ucieka w popłochu przed Niemcami. Nim Sowieci opuszczą Czortków, zamordują ośmiu dominikanów. Młody Reginald Wiśniowski ma szczęście – nie ma go akurat w Czortkowie, studiuje w tym czasie tajnie u dominikanów w Krakowie. Pół wieku później urządzi uroczysty pochówek pomordowanych współbraci.
Spotkałem ojca Pio
– Spotkałem w swoim życiu trzy osoby, które trafiły bądź trafią na ołtarze – lubi opowiadać ojciec Reginald.
Pierwszy: ojciec Michał Czartoryski, magister w nowicjacie i studentacie. Zginął w Powstaniu Warszawskim, jest błogosławionym.
Drugi: ojciec Jacek Woroniecki, też dominikanin, kierownik studiów, trwa jego proces beatyfikacyjny.
Trzeci: święty ojciec Pio, kapucyn.
Z tym ostatnim spotkał się pół wieku temu w San Giovanni Rotondo. Ojciec Pio pobłogosławił go. Powstała potem legenda, że jakoby polski dominikanin chciał się wyspowiadać u słynnego stygmatyka.
– Ojciec Pio miał spojrzeć na mnie i powiedzieć: On przecież nie ma żadnych grzechów. Ale to nieprawda – opowiadał ojciec Reginald kilka lat temu „Dziennikowi Polskiemu”.
Poczucie humoru do dziś go nie opuszcza.
Myślał, że to koniec wakacji nad jeziorem
Jest rówieśnikiem Karola Wojtyły. Urodził się 12 listopada 1920 roku w Czortkowie, powiatowym miasteczku na Podolu (dzisiejsza Ukraina). Jest maj 1939: nastoletni Stanisław Wiśniowski zdaje maturę, a 29 lipca puka do furty klasztoru dominikanów w Krakowie. Dostaje habit i nowe imię – Reginald. Europie zostaje ostatni miesiąc pokoju.
– Wstąpiłem do zakonu, żeby się wszystkiego wyrzec dla Pana Boga. Wstępując, wyobrażałem sobie nawet, że nigdy nie będziemy się mogli kąpać w jeziorze, że nie będzie żadnych wakacji… Że całkowicie porzucam świat – tak wspomina swój życiowy wybór.
Na czarno-białej fotografii z tamtego czasu stoi koło ojca Michała Czartoryskiego, swojego mistrza nowicjatu. Pochodzący ze znamienitej książęcej rodziny Czartoryski słynie z surowych wymogów wobec młodych zakonników. Ale Reginaldowi to nie przeszkadza – wstąpił do zakonu, żeby „wszystkiego wyrzec się dla Pana Boga”.
Pamięta pierwszą rozmowę z Michałem Czartoryskim. Miał mu powiedzieć: „Będziemy teraz panu mówić przez »brat«. Chodzimy w kapturach i milczymy”. Nowicjusz przyjmuje wszystko z pokorą – ma dalekosiężne plany. Po święceniach chciałby być misjonarzem. Marzy o wyjeździe do Chin – w tamtych czasach to marzenie wielu duchownych.
Na razie wybucha wojna.
Wojenna przyjaźń z Albertem Krąpcem
Niemcy zajęli część krakowskiego klasztoru, część zostawili dominikanom. Po rocznym nowicjacie brat Reginald rozpoczyna studia. Jego kursowym kolegą jest Mieczysław Albert Krąpiec – też z Kresów. Zaprzyjaźniają się.
Zaliczanie filozofii i teologii w okupacyjnych warunkach nie jest łatwe – klerycy nie mogą się afiszować ze studiowaniem przed Niemcami, czasem muszą rzucać książki i biec do schronu.
W tym czasie jego rodzinny Czortków znajduje się w sowieckiej strefie okupacyjnej. Jeszcze we wrześniu 1939 roku radzieckie wojsko zajmuje stary klasztor dominikanów, NKWD inwigiluje zakonników – są solą w oku radzieckiego ustroju, w którym „religia to opium dla ludu”. Kiedy dwa lata później Sowieci będą uciekać przed Wehrmachtem, zamordują ośmiu braci. Mord wstrząśnie mieszkańcami – czortkowiacy traktują ich jak męczenników.
Kończy się wojna. 17 czerwca 1945 roku Reginald Wiśniowski przyjmuje w Krakowie święcenia kapłańskie razem z Albertem Krąpcem. W archiwum po zmarłym siedem lat temu ojcu Albercie znalazła się wzruszająca pamiątka z tamtego dnia – ojciec Reginald podarował mu obrazek ze świętym Dominikiem. Na odwrocie napisał: „Kochanemu Bratu Albertowi na pamiątkę wspólnych szczęśliwych chwil w nowicjacie, studentacie, wspólnych święceń kapłańskich, u progu życia kapłańskiego z życzeniami miłości, która nigdy nie zginie”.
Na świecie wiele się zmieniło: jego rodzinny Czortków nie jest już w Polsce, wyjechali stamtąd dominikanie. Ojciec Reginald opiekuje się braćmi studentami w krakowskim klasztorze. Jeździ z kazaniami i rekolekcjami po całej Polsce. Jest rozchwytywany.
Na misje nigdy nie jest za późno
Ma prawie 70 lat, gdy spełnia się jego młodzieńcze marzenie o byciu misjonarzem. Komunistyczne Chiny katolickich duchownych nie wpuszczają, ojciec Reginald jedzie na Ukrainę. Jest rok 1987 – Związek Radziecki jeszcze istnieje, ale nastał Gorbaczow, powiało odwilżą.
Na początku pracuje w Murafie koło Winnicy. Wreszcie przenosi się do Czortkowa. Początkowo msze odprawia w prywatnym domu. Latem 1989 roku dominikanom udaje się odzyskać zamknięty przez komunistów i zamieniony na magazyn dominikański kościół św. Stanisława Biskupa.
Ciężko pracuje – z Czortkowa jeździ z posługą duszpasterską po okolicznych miejscowościach. Ludzie nie widzieli tam księdza dziesiątki lat. Błogosławi małżeństwa, chrzci, spowiada, odprawia msze – bywa, że po sześć dziennie.
Pamięta o sowieckiej zbrodni sprzed pół wieku – miejsce pochówku czortowskich dominikanów sowieckie władze zamieniły na wysypisko śmieci. Dzięki jego staraniom 2 lipca 1991 roku – w 50. rocznicę mordu – w Czortkowie odbył się ponowny pogrzeb ośmiu dominikanów. Trwa ich proces beatyfikacyjny.
Spotkasz go w Krakowie
Po kilku latach ciężkiej pracy na Ukrainie ojciec Reginald wraca do Krakowa. Dopóki sił mu starcza, angażuje się w Krucjatę Różańca Rodzinnego – zachęca całe rodziny, by wspólnie odmawiały różaniec. Jeszcze do niedawna w pierwszą niedzielę września w warszawskim kościele św. Jacka prowadził modlitwy za mieszkańców swojego Czortkowa.
W krakowskim klasztorze mieszka do dziś. Często przypomina braciom o zachowywaniu milczenia. Mimo sędziwego wieku, przychodzi do dominikańskiej bazyliki. Siada w stallach i modli się.
W tym roku obchodził już dwa jubileusze: w czerwcu – 70 lat kapłaństwa, we wrześniu – 75-lecie pierwszych ślubów. Dziś ma 95. urodziny.
Jest dużą radością dla klasztoru
Podobno nigdy nie opuszcza go dobry humor. Wśród dominikanów o ojcu Reginaldzie krąży taka anegdotka:
Brat Piotr leży umierający na łóżku. Przychodzi odwiedzić go brat Reginald*.
– Wygodne łóżko?
– Wygodne – dyszy współbrat.
– A nie uwiera w plecy?
– Nie, nie uwiera, dziękuję.
– A materac nie za twardy?
– Nie, wszystko jest w porządku.
– To dobrze, bo biorę po tobie.
Anegdotka pochodzi z książki „Zapach pomarańczy” Krzysztofa Pałysa OP i Szymona Popławskiego OP.