Dlaczego Bóg nie powstrzymał Hitlera, Stalina czy Pol Pota?

De profundis clamavi ad Te, Domine

Z głębokości wołałem do Ciebie, Panie (Ps 130,1)

Tego ranka w wiadomościach podano, że w pożarze domu w Pittsburgu zginęło pięcioro dzieci, w wieku od dwóch do siedmiu lat. Przeżyło dwoje ośmiolatków, którzy wraz z pięciorgiem tamtych rzekomo pozostawali pod okiem nastoletniej opiekunki, która albo zniknęła, albo nigdy nie istniała. Sąsiad zeznał, że usłyszał krzyki dzieci dobiegające z domu. „Krzyczeli, a po pięciu minutach przestali”. Dwoje ocalałych chłopców stało na ulicy, błagając o pomoc, ale płomienie już uniemożliwiały wejście na drugie piętro, gdzie uwięzieni byli ich bracia i siostry.

Jak wiele cierpienia jest w tej jednej historii. Na początek fizyczna agonia i straszna śmierć dzieci. Chaos i zamęt rozsypującego się w płomieniach wokół nich domu, miejsca, które uważali za bezpieczne. Bezradność i przerażenie dzieci i sąsiada na ulicy oraz, jak można zakładać, żal, wstyd i strach opiekunki, jeśli takowa istniała. Jak rodzice mają wytłumaczyć sobie stratę na taką skalę? Zszokowanych i pogrążonych w smutku najprawdopodobniej będzie trawił gniew: na starszych chłopców, którzy najwidoczniej zaprószyli ogień, bawiąc się zapałkami, na opiekunkę, za jej niedbalstwo, albo, co gorsza, na siebie samych za zostawienie dzieci bez nadzoru; na Boga, że na to pozwolił.

Co jednak uczynimy z tą wiedzą? Jak będziemy sobie radzić ze złem, które widzimy nawet w takim oddaleniu, nawet przez tak krotki czas?

Odpowiedź klasyczna

Wiele osób, w tym wielu chrześcijan, usilnie próbuje zaakceptować klasyczną odpowiedź chrześcijaństwa na kwestię zwaną przez filozofów „problemem zła”: w jaki sposób Bóg, który jest dobry, kochający i wszechmogący, pozwala na istnienie cierpienia w świecie, który sam stworzył? Dlaczego mu nie zapobiega albo przynajmniej nie ukarze zła tak, by to było dla nas widoczne i zrozumiałe?

Klasyczna odpowiedź brzmi, że Bóg obdarzył nas wolną wolą i nie zmusza nas do czynienia dobra lub zaprzestania czynienia zła, ponieważ poszukuje z nami relacji opartej na obopólnej zgodzie, a nie na przymusie. Ponieważ dano nam niezwykłą godność dokonywania wyborów, i ponieważ przynajmniej przez część naszego życia wybieramy zło, jesteśmy kalekimi istotami i kalectwo to dotyka całe stworzenie. Przez Chrystusa Bóg wkroczył w to kalectwo i uleczy je, gdy wypełni się czas; to właśnie rozumiemy przez „odkupienie” i taka jest „dobra nowina”.

Zawsze byłam w stanie zaakceptować tę odpowiedź, ale przecież nie straciłam pięciorga dzieci w tragicznym wypadku. Sądzę, że gdyby tak było, nic nie miałoby dla mnie sensu, a już na pewno nie skrawki teologii, które wydają się tak zaprojektowane, by wybawić Boga z kłopotu, podczas gdy mógł zapobiec utracie życia przez niewinne osoby.

Cierpienie wkracza w każde ludzkie życie, o ile wystarczająco długo żyjemy. Ale większość z nas nie pozna cierpienia w stopniu, w jakim doświadczą go w nadchodzących latach rodzice dzieci, które zginęły w Pittsburgu, nie mówiąc o miejscach na świecie, gdzie właściwie cała ludność przeżywa głęboką traumę na skutek ludobójstwa, wojny domowej, głodu, katastrof i chorób. Takie cierpienia wzbudzają w nas instynktowny szacunek, który sprawia, że jeśli się tam nie było, prawie że nie wypada o nich rozmawiać. Nie widziałam moich bliźnich zatłuczonych maczetami przez Hutu, zamordowanych przez nazistów, zmiecionych z powierzchni ziemi przez tsunami, osieroconych na skutek AIDS albo wysadzanych w powietrze przez IRA czy UDA, więc jakie mam prawo mówić o cierpieniu?

Niedawno rozmawiałam na ten temat z przyjacielem, który ostatnio wiele przeszedł. Zmarła mu żona i miał poważne problemy zdrowotne; tak więc miał sposobność do rozmyślania o tej sprawie. Zwierzyłam się mu, że choć potrafię zrozumieć sens cierpienia za wiarę lub dobrowolnego wyrzeczenia się czegoś, by przyjąć pod swój dach lub ocalić drugiego, nie daje mi spokoju ten rodzaj cierpienia, który nie przynosi żadnych oczywistych korzyści; w jakim sensie takie cierpienie może być „zbawcze”, jak słyszymy?

Gdy przyznałam, że zmagam się z niemożnością zrozumienia tego, mój przyjaciel odpowiedział: „To dlatego, że nie cierpiałaś”. Zdumiałam się, że to on mi to mówi, ponieważ zna dobrze wszystkie mroczne okresy w moim życiu, moje flirty z rozpaczą.

Cierpienie nie ma skali

Czasami trzeba pozwolić jakiejś myśli rozwinąć się tak dalece, jak się da, by dostrzec jej głupotę. Czynię to i zaskakuje mnie, jak prostackie jest moje myślenie i jak marna pamięć: zapomniałam o tym, co przeczytałam na ten temat, autorstwa kogoś, kto doświadczył „prawdziwego” cierpienia. Viktor Frankl, ocalały z Holocaustu psychiatra, w swej książce Człowiek w poszukiwaniu sensu opowiada o kobiecie, która przyszła do niego na konsultację, ale niechętnie mówiła o swych problemach, mając na względzie to, co Frankl wycierpiał, utraciwszy rodzinę, przebywając w obozie w Auschwitz i gdzie indziej.

Lecz Frankl nie wykorzystał swego cierpienia, by ją „przebić”; przywołał obrazek z obozu, by ukazać wagę jej bólu. Wyjaśnił, że cierpienie jest jak gaz: czy się go wtłoczy do małej, czy do dużej komory, wypełni ją równomiernie i całkowicie. Jak ujął to jeszcze bardziej współczesny pisarz, cierpienie „nie ma skali. Pośród najokropniejszych cierpień narodów nasze osobiste cierpienia nadal trwają, i nie są mniej znaczące dlatego, że nie znajdują się w wieczornych wiadomościach. (…) Nikt – a już najmniej Bóg – nie wymaga, by nasz ból osiągnął pewną wielkość, aby stał się wart zauważenia. Minimalna liczba osób, jaka musi być dotknięta katastrofą, żeby można było mówić o katastrofie, wynosi jeden.

Zatem nie chodzi o obiektywną wielkość rany; cierpienie jest całkowicie względne i przyciągnie naszą uwagę niezależnie od tego, czy mówimy o złamanej nodze, czy o złamanym życiu.

Odpowiedź, jaką Viktor Frankl dał pacjentce, zdumiewa pod względem mądrości i okazanego współczucia. Możemy i powinniśmy patrzeć na swoje cierpienie, pamiętając o cierpieniach innych, zwłaszcza najbardziej na nie narażonych i bezbronnych. Lecz Frankl, który przeżył Holocaust, miał moralny autorytet, by dać nam „pozwolenie” na odczuwanie bólu jako bólu, a nie czegoś o mniejszym znaczeniu. Wierzę, że jego słowa wypowiedziane na ten temat są prorocze, że mówi do nas w imieniu Boga.

Spodziewamy się więcej

Tak więc mamy od Boga pozwolenie, by poważnie traktować swoje cierpienie, ale czy jesteśmy gotowi, by zwolnić Boga z odpowiedzialności za dopuszczanie do tego, by do niego dochodziło? Powróćmy do problemu zła i sprawdźmy, czy naprawdę przyjmujemy to, że wszechmocny, dobry i kochający Bóg może zezwolić na istnienie cierpienia na świecie.

Skoro Bóg dobrowolnie oblókł się w ludzkie ciało i pozwolił, by Go za nas torturowano, poniżano i zgładzono, jeśli przejmował się naszą sytuacją na tyle, by zapłacić najwyższą cenę za jej poprawę, dlaczego zatem nie wkroczył i nie powstrzymał Hitlera, Stalina czy Pol Pota? Jeśli postanowił nie uleczyć mojej arytmii serca, trudno, mogę z nią żyć, przynajmniej tak twierdzi mój lekarz. Ale dlaczego nie ocalił z pożaru w Pittsburgu pięciorga niewinnych dzieci?

Po sprawiedliwym i miłosiernym Bogu spodziewamy się przeciwnych działań; co by się stało, gdyby postępował zgodnie z naszymi oczekiwaniami? Pewnie chcielibyśmy, żeby poraził śmiercią autorów ludobójstwa, zanim wcieliliby w życie swoje plany.

Co zrobiłabym z Hitlerem, gdybym była Bogiem? Moim pierwszym pomysłem jest, by przejechał go autobus, zanim został kanclerzem Niemiec, lecz wówczas kierowca nabawiłby się urazu, nie wspominając o pasażerach i gapiach. Jakiś nowotwór mózgu albo galopujące suchoty czy trzecie stadium kiły załatwiłyby zapewne sprawę. Snucie takich fantazji może być całkiem zabawne, gdy się w nich zasmakuje.

A Biblia nas tylko do nich zachęcała: na przykład król Herod, który prześladował młody Kościół. Gdy jego „ja” całkiem wymknęło się mu spod kontroli (Dzieje Apostolskie 12), Bóg poraził go gwałtowną śmiercią i na miejscu zżarły go robaki. A ludzie wołali: „Brawo, Boże, bis!”. Jednak wydaje się, że Bóg jest bardzo oszczędny w bisach. Jest to Jego ogólna zasada, prawdziwa zwłaszcza w przypadku uśmiercania nikczemników, zanim wyrządzą jeszcze więcej nieszczęść.

Dlaczego tak jest? To pytanie przez wieki wprawiało w zakłopotanie całe zastępy teologów, a ja nie zamierzam się z nim teraz rozprawiać. Podejrzewam jednak, że odpowiedź częściowo leży w pytaniu: kim są ci nikczemnicy? I tutaj chrześcijanie spuszczają głowy i zaczynają przestępować z nogi na nogę, ponieważ mówi się nam, że wolno osądzać czyny, nie ludzi. Bilans postępowania danego człowieka, czyli zestaw faktów mających wpływ na jego postępowanie i wybory, zawiera zbyt wiele niewiadomych, by śmiertelnicy mogli takie równanie rozwiązać.

Gdy stracę panowanie nad sobą i uderzę swoje dziecko, każdy osądzi mój czyn jako niewłaściwy. Ale jakie czynniki do niego doprowadziły? Może dawanie klapsa w złości jest jedynym modelem dyscypliny, jakiego się nauczyłam. A może mam zapchaną toaletę, niezapłacone rachunki, drugi dzień cierpię na migrenę i jestem samotną matką trojki dzieci, a w tej chwili jedno dziecko zachowuje się jak nieznośny bachor. Czy moja przewina i bilans mojego postępowania wygląda teraz inaczej?

Nie wiem. Nie potrafimy rozwiązać równania dotyczącego nas samych, więc cóż mówić o innych. Przypuszczalnie Bóg mógł chwycić za podniesione ramię członka plemienia Hutu, zamierzającego się maczetą na swego bliźniego Tutsi. Lecz ten moment wydarzył się częściowo dlatego, że Hutu nabrali silnej niechęci do Tutsi przez lata ich pełnych przemocy i ucisku rządów; na jakim etapie Bóg miałby zadziałać? Chcielibyśmy zobaczyć, jak Bóg zatrzymuje członka gangu, który ma zaraz zabić niewinnego gapia, ale co z ludźmi, którzy zbrutalizowali go na drodze do tego czynu?

A jeśli to my jesteśmy tymi ludźmi? Bezmyślnymi, może wręcz pełnymi niechęci beneficjentami systemu ułatwiającego życie zamożnym białym i nieustannie degradującego i poniżającego biednych i kolorowych. Czy potrafię rozwiązać takie równanie? A co z grzechami zaniedbania? Uszczęśliwiłby mnie widok Boga gromiącego właściciela niewolników trzymającego dzieci pod kluczem, ale nie jestem gotowa na to, by zgromił mnie, gdy na skutek swej ignorancji nie rozróżniam produktów wykonanych pracą niewolniczą od innych, albo jestem zbyt zajęta, by zdobyć wiedzę na temat globalnego niewolnictwa, czy zbyt samolubna, by poprzeć organizacje z nim walczące.

Odpowiedzialni za śmierć Chrystusa

Nie wiemy, jak w oczach Boga wypada nasz własny bilans. Wszystko, co wiemy, to fakt, że każdy człowiek upadł, również my sami. Jednego roku ksiądz w mojej parafii i rozpoczął wielkopiątkowe kazanie od pytania: „Kto był odpowiedzialny za śmierć Chrystusa?”. Niewiele brakowało, żebym podniosła rękę i wykrzyknęła „ja!”. Jednak jako nauczyciel akademicki rozróżniam pytania retoryczne, więc pozostałam na swoim miejscu, gdy rozważał on rolę, jaką odgrywali Rzymianie, władze żydowskie, Judasz i tłumy.

I choć moje wykształcenie teologiczne nie sięga głęboko, rozumiem przynajmniej tyle, że wszyscy braliśmy udział w ukrzyżowaniu, i dlatego nigdy nie pojmowałam antysemityzmu chrześcijan. Pomijając fakt, że jest to równoznaczne z nazywaniem swej babki dziwką, w narracji Męki Pańskiej chodzi o to, że wszyscy się do niej przyczyniliśmy. Zatem nazywanie Żydów „zabójcami Chrystusa” oznacza po prostu nazywanie ich współbraćmi.

Najwyraźniej Hitler tego nie przyjął. Może jego wiedza teologiczna była jeszcze uboższa niż moja. Rzecz w tym, że wszechmocny, kochający i sprawiedliwy Bóg mógł powstrzymać Hitlera przed dokonaniem zbrodni, lecz czy ta sama boska natura nie powinna sprawić, by powstrzymał i mnie przed moją zbrodnią? Gdzie przenajświętszy Bóg wyznacza granicę pomiędzy złem, które należy powstrzymać, a złem, do którego można dopuścić?

Pozostaje jeszcze pytanie o skutek powstrzymania Hitlera od wyrządzenia zła, które było w jego mocy, i o skutek powstrzymania mnie od wyrządzania zła, które jest w mojej. Przypuśćmy, że rozpoczynam kłótnię z moim mężem. Zawsze byliśmy bardzo delikatni, jeśli chodzi o swoje wrażliwe punkty, lecz są ludzie, którzy skaczą sobie do gardeł, a nikt inny nie potrafi tak celnie zadać ciosu jak współmałżonek. Co więc powinno nastąpić, jeśli jestem o krok od włożenia miecza w pozbawione osłony miejsce, co spowoduje istotne obrażenia? Czy Bóg powinien położyć mnie trupem, zanim zadam mężowi ranę?

Większość osób zgodzi się, że egzekucja z takiego powodu byłaby lekką przesadą. Może powinien jedynie obciąć mi język – zatrudnić tego anioła z płonącym mieczem. A może powinien działać subtelniej. Może powinien sprawić, że nagle opuści mnie złość, i zasugerować, że to, co robię, jest niszczycielskie, złe moralnie i pozbawione miłości. Cóż, czy

tego właśnie nie czyni? Nazywamy to „głosem sumienia”, a cały nasz system prawny zbudowany jest wokół złożenia, że każdy taki głos posiada i zna różnicę między złem a dobrem. Uwieńczone powodzeniem starania o orzeczenie przez sąd karny niepoczytalności sprawcy (która w zależności od stanu oznacza nierozpoznanie znaczenia czynu lub niemożność pokierowania swym postępowaniem) są niezmiernie rzadkie – mniej niż jeden procent. Osoby nierozróżniające zła od dobra lub obojętne na to rozróżnienie i na cierpienie swych ofiar nazywane są przez psychologów socjopatami, i jest ich również bardzo niewiele.

Wszystko będzie dobrze

Przeważająca większość ludzi ma sprawne sumienia, choć różnią się one wrażliwością, i Bóg najwyraźniej polega na nich, abyśmy nie wyrządzili sobie krzywd nie do naprawienia w gorączce kłótni małżeńskiej czy innego konfliktu. Nadmieniłam już, że ten system nie działa w sposób doskonały i że partnerzy czasem głęboko się ranią. Cofa nas to ponownie do zagadnienia wolności i wyboru. Partnerzy, którzy dobrze traktują się nawzajem jedynie dlatego, że pilnuje ich anioł z ognistym mieczem, w żadnym razie nie tworzą związku opartego na miłości. Jak to ujęła jedna z naszych parafianek, bez wolności nie ma miłości, gdyż bez wolności nie można dać drugiemu siebie w darze.

Jest to prawdą zarówno w odniesieniu do par ludzkich, jak i do naszych relacji z Bogiem: miłość musi istnieć z wyboru, nie z przymusu. Nasza ofiara z siebie musi być darem, nie podatkiem. Najwyraźniej Bóg przewidział, że ludzie będą Jego rodziną mieszkającą razem z Nim w jednym domu, a nie kolonią czy gromadą niewolników. By to sprawić, w swej wszechmocy stał się skandalicznie bezbronny; sporządzając dla nas zaproszenie, dał nam możność odrzucenia go.

Czasami próbuję zwrócić uwagę na to, że chociaż takie działanie objawia wielkość Bożej miłości, to niekoniecznie dobrze świadczy o Jego poczytalności. Nie wydaje się szczególnie tym przejęty i jeśli, jak powiedziała Julianna z Norwich, „wszystko będzie dobrze, i wszystko będzie dobrze, i wszystko każdego rodzaju będzie dobrze”, to może i ja powinnam to przyjąć. Przez większość życia mogę zakładać, że Bóg jest szalony, że jest wystarczająco szalony na naszym punkcie, skoro myśli, że ten eksperyment jest wart zachodu.

Lecz przyjęcie tego poglądu nie oznacza, że go rozumiem. Mogę rozgrzebywać problem cierpienia, lecz kopiąc dostatecznie głęboko, natykam się na Boga i tajemnicę. Wówczas odkładam łopatę i padam na twarz u Jego stop. A widząc, że te stopy są przebite, przypominam sobie, że choć tak mało rozumiem Boże reakcje na zło i cierpienie, wiem na pewno, że nie patrzy na nie z bezpiecznej odległości. Przejął się nami wystarczająco, by całkowicie w nie wkroczyć, i w swym ciele i duszy dźwigać cały ich ciężar. I przekonuję się, że przynajmniej na razie ta odpowiedź mi wystarcza.

Fragment książki Susan R. Pitchford „Bóg w ciemnościach. Cierpienie i pragnienie w życiu duchowym”, która ukazała się w wydawnictwie „W drodze”. Tytuł, skróty i śródtytuły pochodzą od redakcji Dominikanie.pl. 

20150708095003_Bog_w_ciem_okladka500

Susan Pitchford:Wykłada socjologię na University of Washington; jest członkiem Trzeciego Zakonu anglikańskiego Towarzystwa Świętego Franciszka. Napisała „Following Francis: The Franciscan Way for Everyone” oraz „Identity Tourism: Imaging and Imagining the Nation”. 

fot. flickr.com / cheetah100