Jak wygląda codzienne życie na kapitule generalnej, co bracia robią, co jedzą, jak mieszkają i śpią, opisuje obecny w Biên Hòa br. Jarosław Głodek OP.
Najgorsze są poranki. O 5.30 każdego dnia budzą nas uliczne głośniki, tak zwane „szczekaczki”. Jakaś muzyczka i pogadanka po wietnamsku, przypominająca, jak piękny to kraj. Ten socjalistyczny zwyczaj zachował się w wielu częściach kraju i właściwie wszyscy tutaj wstają przy motywujących dźwiękach słowno-muzycznych programu. U nas słychać te szczekaczki bardzo wyraźnie, bo wokół seminarium duchownego umieszczono szczególnie wiele głośników, żeby przyszli kapłani czuli jedność z ludem Wietnamu.
No więc budzimy się wcześnie, tzn. prowincjał wstaje, by pobiegać, a reszta jeszcze trochę dosypia, o ile się da, bo msze i modlitwy mamy o 7.00 rano. Spanie to zresztą słaba część tej kapituły, bo łóżka są twarde jak kamień: dechy i słomiana plecionka, a ponieważ jesteśmy z Europy, to dostaliśmy jeszcze centymetrowy materac pleciony. No i moskitiera nad łóżkiem. Na szczęście komarów na razie nie ma za dużo, pojedyncze egzemplarze, bo pora deszczowa i prawie codziennie po południu pada.
Warunki w budynku seminarium duchownego są bardzo dobre. Pokoje mają łazienki i klimatyzację. Jest też spory ogród, co jest o tyle ważne, że miasteczko, w którym mieszkamy, jest małe i składa się głównie z przelotowej ulicy, bez chodnika, z kilkoma sklepami, stacją benzynową i piękną świątynią buddyjską. Smog na ulicy straszny i ludzie jeżdżą na skuterach w maskach. Na ulicę można wyjechać bez świateł, bez hamulca, ale bez klaksonu jeździć się nie da! Naprawdę jest głośno.
Ale wracając do naszego dnia: po mszy świętej i jutrzni jest śniadanie. Jedzenie mamy europejskie, z tym, że to jest europejskość według wyobrażeń miejscowych kucharzy. Jest więc oczywiście jajecznica z boczkiem, a czasem hamburgery. Jest również tradycyjna wietnamska zupa śniadaniowa, czyli rodzaj rosołu z warzyw rozmaitych. I dużo owoców, do każdego posiłku. Cudowne i nieznane z nazwy owoce, np. smocze oko – wyłupiaste, słodkie, pyszne! Albo smoczy owoc, w kolorze buraka. Albo 5 rodzajów bananów, z których najlepsze są takie małe grube, o smaku kiwi.
O 9.00 zaczyna się praca w gronie wszystkich kapitularzy lub w komisjach. Po jej zakończeniu, około 12.30 mamy obiad, który niewiele się różni od kolacji. Dużo potraw z kurczaka, wołowiny, warzywa na gorąco, i bardzo często krewetki i ośmiornice w różnych wersjach, a to w zupie, a to z ryżem, a to z makaronem. A same krewetki czasem malutkie, obrane, a czasem ogromne 15-centymetrowe z wyłupiastymi oczkami i wielkimi czułkami, większe niż polskie raki. A do tego rozmaite soki: imbirowe albo z owoców mango, albo ze smoczego, czy innych nieznanych z nazwy owoców, np. zielonych, słodko-kwaśnych pomarańczy.
Po krótkiej sjeście, o 15.30 znów są obrady: plenarne albo w komisjach, a potem nieszpory o 19.00, a po nich kolacja. Zawsze kilka potraw mięsnych, kilka warzywnych i trochę owoców morza. Pojawiają się oczywiście też sajgonki, spring rolls, czyli warzywa zawinięte w ciasto ryżowe, i rozmaite rodzaje quasi pierogów z ciasta ryżowego, często słodkiego, a w środku mięso. Ciekawe, że do kolacji jest tylko woda. Po inne napoje w postaci piwa, coli lub sprite’a można sięgnąć w barku pod daszkiem z liści palmowych, ale trzeba zapłacić za nie po dolarze za puszkę. W czasie posiłków generalnie lepiej za dużo nie myśleć. Ponieważ jest wielki szwedzki (wietnamski?) stół, to najlepiej po prostu nakładać rozmaite strawy, jeśli tylko kolory czy konsystencja nie przestraszy.
Jedzenie jest tu doświadczeniem trudnym do opisania. Zwłaszcza w naszym wydaniu, bo bracia, którzy nas obsługują, jedzą inaczej: prościej, raczej jedno danie z małej miseczki i pałeczkami. Nasze „europejskie” posiłki to coś dla nich niezwykłego i dar dla nas, żebyśmy się dobrze czuli. I tak się czujemy. Niezwykła jest gościnność i życzliwość wietnamskich braci. We wszystkim pomogą, naprawią, lekarstwo przyniosą, sandała skleją, oddaliby wszystko, a przecież żyją bardzo skromnie. Niezapomnianie wrażenie.
Ciekawe są też wydarzenia niecodzienne, religijne, takie jak pielgrzymka do sanktuarium maryjnego albo taniec liturgiczny sióstr z profesjonalną baletnicą przebrana za anioła. Mamy też takie atrakcje jak wyprawa nad ocean, żeby się wykapać. Z innych atrakcji zapisała się nam w pamięci orkiestra dęta pod dyrekcją jednego z tutejszych braci i miejscowy jazzman na saksofonie. Jednym słowem jest ciekawie. Tylko, że jak kończymy prace około ósmej wieczorem, to już jest ciemno i nie da się za dużo pooglądać czy wyjść. Zresztą o 5.30 znów obudzą nas głośniki…
Jarosław Głodek OP