Dominikanie jako jedni z pierwszych stworzyli profesjonalny podręcznik wychowania dzieci. Był on europejskim bestsellerem przez kilka stuleci.
W dominikańskich kościołach dzieci nie brakuje. Biegają, krzyczą donośnie, zdobywają granie ołtarzowych stopni i brawurowo pokonują niezdobyte dotąd szlaki w masywach ławek, krzeseł i klęczników. Rodzice usiłują uchwycić cokolwiek z kazania, a bracia kaznodzieje z uśmiechem bezsilności przypominają sobie naprędce skróconą wersję obrzędu egzorcyzmu. Gdy sytuacji nie daje się opanować, niezawodnym ratunkiem dla dominikanina jest chroniąca go przed tą inwazją bezdzietna klauzura i bezpieczna cela. Lecz – jak pokazują tegoroczne badania archeologiczne w krakowskim klasztorze – nie tak było na początku.
Odkrycie cmentarza na pierwszym wirydarzu naszego krakowskiego konwentu było rewelacją zeszłorocznego sezonu wykopaliskowego. Obecnie możemy potwierdzić, że średniowieczni bracia leżą tam gęsto, a nawet zbyt gęsto. Niektórzy z nich bowiem, po tym, jak przeszła między nimi zawierucha czasu i łopaty kolejnych grabarzy, pieczołowicie odsłaniani dziś przez łopatki i pędzelki archeologów, wyglądają, jakby mieli dwie głowy, troje rąk czy dwie pary nóg. Jeden z pochówków wzbudził naszą szczególną uwagę i sympatię zarazem. Był to grób chłopca w wieku około dziesięciu lat, którego nazwaliśmy Bonifacym.
Bonifacy wyglądał jak mały zakonnik. Spoczywał cichuteńko, z rękami złożonymi tak samo, jak jego cmentarni dorośli sąsiedzi: brat Czesław, co miał piękne białe zęby, i brat Ambroży, którego głowy dotychczas jeszcze nie odnaleźliśmy.
Chłopiec został pochowany w dominikańskim, to jest zwyczajnym stylu, czyli w całunie, bez wyposażenia i z twarzą zwróconą ku wschodowi. Jego ścisły związek z zakonem św. Dominika akcentował jeszcze jeden fakt: mogiła Bonifacego znajdowała się na wewnętrznym cmentarzu zakonnym, przeznaczonym wyłącznie dla dominikanów. Jak zatem wytłumaczyć ten niecodzienny pochówek? Czyżby przed 600 laty krakowskie korytarze przemierzały dziecięce zastępy braci kaznodziejów? A może mamy tu do czynienia z aferą nadającą się do działu kryminologii dominikańskiej? Bynajmniej. Aby znaleźć rozwiązanie tej zagadki, wystarczy przywołać system edukacji i formacji dominikanów w średniowieczu.
Wstąpić do zakonu mógł każdy, kto spełniał kilka warunków, między innymi miał 17–18 lat, był ochrzczonym i wolnym mężczyzną, i – co najtrudniejsze – znał choćby biernie i w podstawowym stopniu język łaciński. Poziom ówczesnego szkolnictwa podstawowego pozostawiał wiele do życzenia, dlatego też dominikanie w niedługim czasie po powstaniu zakonu powoływali własne przyklasztorne szkoły (schola), które miały uzupełniać braki w wykształceniu przyszłych zakonników. Z czasem, na wzór szkół benedyktyńskich i benedyktyńskich oblatów, dominikanie poszerzyli ofertę edukacyjną i zaczęli przyjmować do swoich szkół chłopców (pueri), którym brakowało nie tyle odpowiedniej wiedzy, by stać się dominikaninem, co przede wszystkim wieku. Taki puer, gdy po raz pierwszy przekraczał dominikańską furtę i zasiadał w szkolnej ławie, mógł mieć 6–7 lat. Klasztor był dla niego nie tylko szkołą, ale również prawdziwym domem aż do momentu, gdy chłopiec stawał się osiemnastoletnim mężczyzną i mógł podjąć samodzielną decyzję o wejściu w szeregi braci dominikanów lub opuszczeniu klasztornych murów.
Warto wiedzieć, że dominikanie jako jedni z pierwszych stworzyli profesjonalny podręcznik wychowania dzieci. Był on europejskim bestsellerem przez kilka stuleci. Przy czym od razu podkreślę, że był on przeznaczony jedynie dla dominikańskich nauczycieli, a nie średniowiecznych rodziców. Autorem tej książki był francuski dominikanin, mistrz Wilhelm z Tournai. Dziełko to powstało około 1250 roku i nosiło jednoznaczny tytuł O wychowaniu dzieci.
Wilhelm podaje szereg konkretnych rad, które zachowały swoją aktualność do dnia dzisiejszego, jak choćby wymaganie, by dorośli nie gorszyli dzieci, czy też by okazywali wyrozumiałość wobec niesfornych zachowań młodych podopiecznych. Z drugiej strony, inne zawarte w dziele Wilhelma zalecenia niewątpliwie spotkałyby się współcześnie z krytyką ze strony rozmaitych rzeczników i obrońców – to te, które traktują o sposobach egzekwowania dyscypliny i roli kar cielesnych. Na końcu podręcznika, jako swoisty bonus, Wilhelm dodał jeszcze dwa wzorcowe kazania, które powinno się wygłosić do dominikańskich dzieci. Przyznam jednak szczerze, że nie były one porywające i po przeczytaniu pierwszego miałem ochotę uciec do moich „zabawek”, a w trakcie drugiego zasnąłem jak dziecko.
Można więc przypuszczać, że nasz Bonifacy uczył się pilnie przez całe ranki, a w wolnych chwilach biegał wraz z innymi chłopakami po długich korytarzach klasztornych, penetrował niedostępne krypty, tunele, przejścia – wymarzone miejsca zabaw dla wszystkich małych zdobywców, odkrywców i wojowników. A nocami, kiedy nikt nie widział, wdrapywał się na wysoką kościelną wieżę. Siedział tam i patrzył na Kraków i tutejszy klasztor, z góry tak malutki, jak z bajki dla dzieci.
Tekst z książki „Inkwizytor też człowiek. Intrygujące karty Kościoła” wydanej przez Wydawnictwo W drodze.