Tajemnica świętych obcowania wypływa z tajemnicy Kościoła. Dopóki nie zrozumiemy, co to znaczy, że jako chrześcijanie i katolicy: „Wierzymy w Kościół”, nie zrozumiemy nigdy, czym jest świętych obcowanie.

Każde turystyczne miasto żyje podwójnym życiem. Każde turystyczne miasto ma ulice, którymi płynie życie mieszkańców, i te, na których kotłuje się życie turystów. Każde turystyczne miasto dba w odruchu samozachowawczym, choć nieuświadomionym, aby owe dwa życia nie spotykały się i nie mieszały w sposób niekontrolowany. Czasami jednak coś pójdzie nie tak. 

Żongler

Coś poszło nie tak i znalazłem się w piękny letni dzień na ulicy Floriańskiej w Krakowie. Niby przypadkiem, niby tylko przechodziłem, niby starałem się iść jak najszybciej, ale i tak czułem się jak zdrajca bądź uzurpator. Floriańska należy do turystów. To ich część miasta. Nie powinienem na niej być. Ale skoro już byłem, otworzyłem szeroko oczy i starałem się wchłaniać z największą dezaprobatą, na jaką mnie było stać, wszystko to, co widziałem. Punkty z kebabami, kantory z zawyżonymi cenami, uliczne stoiska z podróbkami markowych okularów, sklepy z pamiątkami, o których każdy człowiek z odrobiną gustu powinien zapomnieć jak najszybciej. 

W pewnym momencie zauważyłem jednak coś, a właściwie kogoś, przy kim warto było się zatrzymać. Na chodniku siedział żongler. Ściśle rzecz biorąc, nie siedział, tylko właśnie żonglował – raz na stojąco, raz na siedząco, raz na leżąco. Ubrany był w piłkarski strój i żonglował piłką do nogi. Robił to naprawdę fantastycznie. Piłka do niego lgnęła. Miało się wrażenie, że nie tyle żongler próbuje utrzymać piłkę przy sobie, co raczej piłka próbuje się nie dać odepchnąć. Tak bardzo ją przyciągał, a ona tak bardzo do niego lgnęła, że mógł sobie pozwolić na wszystko – odbijanie jej głową, barkami, klatką piersiową, wszystkimi częściami stóp i nóg. Piłka wracała. To było naprawdę imponujące – zręczność, talent, pomysłowość. Stałem i przyglądałem się żonglerowi, mając poczucie, że człowiek z piłką ocalił w moich oczach Floriańską. 

Naprawdę nie wiem, kiedy, jak i dlaczego to uliczne widowisko zaczęło mnie napawać po pierwsze smutkiem, a po drugie zacząłem rozumieć, że w istocie żongler nie tyle wybija się z nieprawdziwej ulicy turystycznie nieprawdziwego miasta, co raczej doskonale ją streszcza i wyraża. 

Cyrk

Było coś głęboko smutnego w tym, co widziałem. Początkowo nie mogłem zidentyfikować, a tym samym nazwać przyczyny tego dziwnego smutku. Po chwili jednak zacząłem rozumieć. Przecież piłka nożna nie służy do odbijania przez jednego zawodnika – nawet wyjątkowo uzdolnionego żonglera. Piłka nożna służy do grania. A granie w nogę to nie gimnastyka artystyczna. Piłka nożna to drużyna, zespół, zbiorowość. Oczywiście ważne są indywidualności – to one często przeważają szalę i decydują o zwycięstwie. Ale nigdy nie robią tego same. Piłka nożna to coś znacznie bardziej skomplikowanego niż najbardziej nawet widowiskowe podbijanie balonika przez sprawnego cyrkowca. To historia drużyny, jej kibice, trener i asystenci, ludzie w szatni, na murawie i na trybunach. Chodzi o wygranie meczu, a nie o widowiskową żonglerkę. Piłka nożna jest po to, aby tworzyć emocje między ludźmi – czasami negatywne, czasami pozytywne. Ma pozwolić wspólnie, na skalę często pięćdziesięciotysięcznej widowni (licząc oczywiście wyłącznie widzów na stadionie), przeżywać radość, wściekłość i zawód. Ważne są umiejętności techniczne każdego zawodnika, ale jeszcze ważniejsze jest to, czy potrafi je wykorzystać w grze zespołowej, zagrać z innymi i dla innych. 

Żongler na Floriańskiej był zaprzeczeniem tego, do czego służy piłka. Odbijał ją sam. Wzbudzał emocje właściwe dla cyrku, a nie dla stadionu. Gdyby jego samego wypuścić na najlepszą nawet murawę – nie wygrałby meczu, bo żadnego meczu by nie było. Do meczu potrzebna jest drużyna, a właściwie nawet dwie. Nie byłoby sportowego widowiska. Kuglarskie sztuczki przyciągają na chwilę i mogą ewentualnie zmobilizować do wrzucenia drobnych, ale nie napełniłyby stadionu i nie utrzymałyby skupionej uwagi kibiców przez dziewięćdziesiąt minut. 

Oglądanie żonglera na Floriańskiej zasmuciło mnie dokładnie tak samo, jak kiedyś, kiedy byłem dzieckiem, zasmuciło mnie oglądanie w cyrku tresowanych tygrysów. Niby piękne zwierzęta, ale one nie powinny tam być. Miejsce tygrysa nie jest w cyrku. Piłka nożna nie jest do żonglowania na Floriańskiej. 

Poza Kościołem nie ma zbawienia

Chrześcijaństwo nie jest indywidualną żonglerką – nawet najbardziej sprawną i widowiskową. Chrześcijaństwo jest działaniem wspólnoty, która stanowi Ciało Chrystusowe. Tak jak nie można mówić o meczu poza drużyną i stadionem, podobnie nie można mówić o zbawieniu poza Kościołem. Nie dlatego, że jest to zakazane czy zadekretowane, ale dlatego, że jest niemożliwe. Poza drużyną i stadionem można kopać piłkę, dryblować, żonglować, a nawet zbierać za to pieniądze, ale nie da się zagrać meczu i zarabiać tyle, ile prawdziwi piłkarze. Poza Kościołem można poddawać się wszelkiego rodzaju doświadczeniom i wrażeniom duchowym, ale nie da się zabiegać o własne zbawienie. 

Tę prawdę musimy sobie przypomnieć, bo z natury, a obecnie również z kultury jesteśmy zatwardziałymi egotykami. Potrafimy czytać religijne książki i oglądać na internetowych kanałach coraz nowsze serie rekolekcji, ale chcemy to robić sami – w spokoju naszego domu, nie cisnąć się w dusznym albo zimnym kościele wśród ciała Kościoła, którego połowa nas denerwuje, a drugiej połowy w ogóle nie znamy. A co dopiero, gdybyśmy mieli się w coś z tymi ludźmi zaangażować, coś wspólnie przedsięwziąć. To by dopiero był ból. Rzeczywiście, wygodniej jest odbijać piłkę w ogrzewanym garażu albo na własnym przydomowym trawniku. Ale to nie jest prawdziwa gra. 

Tajemnica świętych obcowania wypływa z tajemnicy Kościoła. Dopóki nie zrozumiemy, co to znaczy, że jako chrześcijanie i katolicy: „Wierzymy w Kościół”, nie zrozumiemy nigdy, czym jest świętych obcowanie. Jeśli ktoś nie przyjmie, że piłka jest grą zespołową i nie spróbuje w nią zagrać, nie będzie w stanie zrozumieć i doświadczyć tego, co można nazwać duchem drużyny, wspólną radością, gniewem czy rozpaczą. 

Komunikacja w rzeczach świętych (sancta)

Czy to oznacza, że chrześcijaństwo jest jakimś rodzajem kolektywizmu, w którym nie liczy się jednostka? Taki wniosek byłby równie uprawniony jak ten, że dla drużyny nie ma znaczenia, czy napastnik ma kondycję, bramkarz refleks, a obrońca kontuzję kolana, albo że zwycięstwo drużyny nie jest zwycięstwem napastnika, bo nie jest jedynie jego zwycięstwem.

To dopiero w tym, co wspólne i wspólnotowe, nabiera znaczenia, wagi i sensu to, co indywidualne i jednostkowe. To dopiero w drużynie nabiera prawdziwego znaczenia to, w jakim stopniu Kowalski opanował piłkę, jaką wypracował kondycję, czego się nauczył. To dopiero w perspektywie myślenia o chrześcijaństwie jako o Kościele nabierają znaczenia nasze indywidualne wady i cnoty, grzechy i uczynki miłości. Dzięki tajemnicy komunii świętych to, jacy jesteśmy, staje się prawdziwie ważne nie tylko dla nas, a nawet nie wyłącznie dla nas i dla Pana Boga, ale dla Boga, dla nas i dla wszystkich, z którymi łączą nas chrzest i Eucharystia – żywych i umarłych.

„Najmniejszy nasz czyn spełniony w miłości przynosi korzyść wszystkim, w solidarności z wszystkimi ludźmi, żywymi czy zmarłymi, która opiera się na komunii świętych. Każdy grzech szkodzi tej komunii” (KKK 953). 

Komunia w rzeczach świętych (sancta) oznacza, że dzielimy ze sobą wiarę, sakramenty, charyzmaty, dobra i miłość. Mój brat czy moja siostra nie mają niczego, co nie służyłoby albo nie szkodziło mi. Ja nie mam niczego, co nie służyłoby albo nie szkodziło mojemu bratu czy siostrze, niezależnie od tego, czy żyją jeszcze na tej ziemi, czy już na tamtym świecie. 

Komunia między osobami świętymi

Jedynie laicy myślą, że mecze wygrywają bądź przegrywają wyłącznie ci, którzy aktualnie biegają za piłką po boisku. Mecze wygrywają albo przegrywają też ci, których na murawie nie ma w ogóle albo sytuują się za linią autu. Mecze wygrywają lekarze, sponsorzy, dietetycy, szkoleniowcy, trener, ale również kibice i ci piłkarze, którzy już nie grają, ale którzy być może jeszcze zupełnie niedawno tworzyli etos czy atmosferę zespołu. 

Kościoła nie tworzą wyłącznie ci, którzy aktualnie biegają po murawie widzialnego świata. Kościół tworzą ci, którzy siedzą już na honorowych trybunach w domu Ojca, i ci, którzy leczą kontuzjowane dusze w czyśćcu. Im bliżej nich będziemy – tym lepiej będzie nam się grało i tym bardziej będziemy wiedzieć, jak grać. 

Do prawdziwie dobrej gry trzeba, aby drużyna naprawdę miała ze sobą dobre relacje. Grupa najwspanialszych indywidualności nie wygra meczu, dopóki nie zbuduje drużyny. Na tym polega często tajemnica porażek reprezentacji narodowych złożonych ze świetnych zawodników, grających na co dzień świetne mecze w swoich klubach. Dlaczego nie potrafią tak grać w reprezentacji? Często właśnie dlatego, że to nie jest ich drużyna, na znają się, nie tworzą zespołu. Jeśli w Kościele nie modlimy się za siebie, jeśli nie obcujemy ze sobą – żywymi tu, na ziemi, czy tymi, którzy przeszli już do innego życia – trudno jest nam wspólnie grać i wygrywać. Możemy tworzyć formalną zbiorowość, ale nie tworzymy zespołu. Możemy formalnie zapisać się do drużyny, ale jeśli nikogo w niej nie znamy i nie staramy się poznać, z nikim się nie spotykamy i nie rozmawiamy – trudno będzie wygrać wspólnie mecz.

Niezwykle ważne jest, aby każdy, kto tworzy drużynę, chciał być na tym miejscu, na którym jest, i potrafił jak najlepiej korzystać ze swoich zdolności. Fatalnie by było, gdyby bramkarz przez cały mecz myślał o tym, jakie cudowne życie ma napastnik, a napastnik nie mógł się skupić, bo myślałby o karierze trenera albo sędziego, sędzia z kolei „podkopywałby” piłkę, marząc o tym, by zostać obrońcą. Trzeba być tym, kim się jest, aby drużyna mogła być drużyną. 

W Kościele czymś bardzo ważnym jest chęć posługiwania tym charyzmatem, który się dostało. Zaczyna się naprawdę dziwne widowisko, gdy człowiek świecki chce być mnichem i zamiast walczyć w obrębie tego świata o królestwo Boże, dokonuje rekluzji w swoim M4 i zajmuje się wyłącznie odmawianiem brewiarza. Gdy mnich, zamiast odmawiać brewiarz i trwać we własnej celi, zaczyna walczyć na arenach tego świata o poklask i popularność, gra staje się niekiedy niemożliwa. Anioł nie chce być człowiekiem, a człowiek nie powinien chcieć być aniołem nie dlatego, że to zakazane, ale dlatego, że w drużynie potrzebny jest i anioł, i człowiek, a przydzielaniem „pozycji” zajmuje się naprawdę dobrze zorientowany w temacie „Selekcjoner”.

Zrozumieć świętych obcowanie

Zrozumienie tajemnicy świętych obcowania to w istocie zrozumienie, że chrześcijaństwo nie jest niczym innym niż wspólnotowym życiem jednostek i do tego życiem ogarniającym znacznie większą liczbę osób niż jedynie te, które żyją obecnie na ziemi. 

Chrześcijanin żyjący tajemnicą świętych obcowania ma się tak do osoby, która lekceważy tę tajemnicę, jak zawodnik rozgrywający prawdziwy mecz w prawdziwych zawodach do sprawnego nawet żonglera odbijającego piłkę na ciasnym, ale przecież własnym przydomowym trawniku. 

Bardzo smutne wrażenie sprawia chrześcijanin, który zabiega o własną doskonałość, goni od jednego kursu duchowego coachingu do drugiego, przerzuca się z jednego internetowego kaznodziei na innego, czyta kolejną książkę o modlitwie i zalicza sto pierwszy kurs medytacji, ale poprzez zapomnienie o tajemnicy świętych obcowania w istocie nie robi nic innego niż doskonalenie się w pustej żonglerce piłką, która służy innym do prawdziwego, zespołowego i boiskowego grania. Życie duchowe bez tajemnicy świętych obcowania jest w istocie pielęgnowaniem narcyzmu. 

Ważna korekta

Przywołałem metaforę gry zespołowej, aby łatwiej było nam zrozumieć, że tajemnica świętych obcowania jest w istocie tajemnicą Kościoła, który jest żywym organizmem, a chrześcijaństwo jest samym życiem tego organizmu. Głową jest Chrystus, a my wszyscy jego członkami. Jedność organizmu jest jeszcze większa niż jedność zespołu, a tajemnica świętych obcowania jawi się w tej perspektywie nie tylko jako wspólnota, ale wręcz jako przedziwna jedność pomiędzy poszczególnymi członkami organizmu. Moja ręka i moja noga nie tworzą drużyny ani zespołu – nawet najbardziej zgranego i najlepszego. Moja ręka i moja noga tworzą jedność. Kiedy boli mnie ręka, brzuch czy noga, mówię, że to ja się źle czuję, a nie że ja się czuję świetnie, ale moja ręka ma się źle. Co najmniej taka jest nasza jedność z Chrystusem jak jedność członków naszego ciała z nami samymi. Taka zaś jest jedność i zależność członków Kościoła jak jedność i zależność członków żywego ciała pomiędzy sobą. 

Jedność, kult i modlitwa

Wszystko, o czym pisałem dotychczas, należy do istoty tajemnicy świętych obcowania. Tajemnica ta wyraża bowiem nie tylko i nie przede wszystkim nasz stosunek do oficjalnie beatyfikowanych czy kanonizowanych członków Kościoła. Świętych obcowanie czy – jak mówi Katechizm Kościoła katolickiego – właśnie komunia, wspólnota świętych to przede wszystkim tajemnica jedności, zależności i relacji pomiędzy członkami Ciała Chrystusowego – tymi na ziemi, w czyśćcu i w niebie. Mniej ważne jest, na jakim etapie życia się znajdujemy i w jakim miejscu naszej drogi. Ważniejsze jest, że jesteśmy wszczepieni w Chrystusa i dlatego właśnie możemy odwoływać się do wzajemnej jedności. Piszę „my” nie przez pomyłkę. Być może dlatego „świętych obcowanie” kojarzy nam się jedynie z kultem świętych czy wstawiennictwem świętych cieszących się już chwałą nieba, że nie bardzo rozumiemy, w jakim znaczeniu te słowa funkcjonują w Piśmie Świętym i w Credo. Kiedy św. Paweł pisze do „wszystkich świętych w Chrystusie Jezusie, którzy są w Filipi, wraz z biskupami i diakonami” (Flp 1,1), „do świętych, którzy są w Efezie” (Ef 1,1) albo do „świętych i wiernych w Chrystusie braci w Kolosach” (Kol 1,2), nie pisze rzecz jasna ani do zmarłych członków wymienionych wspólnot uznanych za świętych, ani nawet do najlepszych moralnie i najdoskonalszych żyjących członków pierwotnego Kościoła. Święci, do których zwraca się Paweł, to po prostu wszyscy, którzy trwają w Kościele, będąc członkami danej wspólnoty. To ci, którzy zostali „uświęceni w Jezusie Chrystusie” (1 Kor 1,2) przez chrzest włączający w Chrystusa i „powołani do świętości wespół ze wszystkimi, co na każdym miejscu wzywają imienia Pana naszego Jezusa Chrystusa” (1 Kor 1,2). Świętym w tym sensie jest zatem każdy chrześcijanin ze względu na to, że: 1) przez chrzest został włączony w Kościół jako Ciało Chrystusa, 2) tym samym został powołany do świętości. To, czy żyje tu na ziemi, doświadcza czyśćca czy chwały nieba, jest sprawą wtórną. Ważne, że pomiędzy nami wszystkimi jest taka realna więź i zależność, jak pomiędzy członkami jednego ciała. Na mocy tej właśnie tajemnicy mogę się modlić skutecznie za moich żyjących przyjaciół, rodzinę i braci w zakonie, o ile tylko sam żyję w łasce uświęcającej, jak również mogę ich prosić o modlitwę i z niej korzystać. Na mocy tej samej tajemnicy i na tej samej zasadzie mogę się modlić za dusze w czyśćcu cierpiące i prosić o wstawiennictwo świętych kanonizowanych, czyli tych, o których wiemy, że cieszą się już chwałą nieba. Oczywiście, że moc ich modlitwy wstawienniczej jest szczególna, bo są wyjątkowo blisko Boga i są niewątpliwie „najzdrowszymi” członkami ciała, jakim jest Kościół. Niemniej jednak zarówno wymiana dóbr duchowych, o której już wspomniałem, jak i modlitwa za siebie nawzajem będąca pochodną wymiany dóbr duchowych pomiędzy świętymi Kościoła – i żyjącymi, i zmarłymi – stanowią wyraz wiary w tajemnicę realnej i konkretnej jedności duchowej pomiędzy członkami Ciała Chrystusowego. Na tym polega świętych obcowanie. Jeżeli będziemy chcieli nasze modlitwy do świętych czy za zmarłych oderwać od tak rozumianej tajemnicy świętych obcowania, mogą one zdryfować na niebezpieczne płycizny źle rozumianego pośrednictwa świętych pomiędzy nami a Bogiem albo zejść na manowce zabobonnego czy też pogańsko rozumianego kultu przodków. Tajemnica świętych obcowania to tajemnica jedności i zależności wszystkich – żyjących tu i za granicą śmierci – członków Ciała Chrystusowego. Z niej wypływa modlitewna bliskość i troska o siebie nawzajem, a także wzajemna zależność co do dóbr duchowych, jakie osiągają poszczególne członki Ciała. Przeczytajmy piękny i bardzo ważny fragment z Konstytucji dogmatycznej o Kościele Soboru Watykańskiego II:

Łączność pielgrzymów z braćmi, którzy zasnęli w pokoju Chrystusowym, bynajmniej nie ustaje. Przeciwnie, według nieustannej wiary Kościoła umacnia się jeszcze dzięki wzajemnemu udzielaniu sobie dóbr duchowych. Albowiem mieszkańcy nieba, będąc głębiej zjednoczeni z Chrystusem, jeszcze mocniej utwierdzają cały Kościół w świętości, a część, którą Kościół tutaj na ziemi oddaje Bogu, uszlachetniają i różnorako obracają na większe zbudowanie Kościoła. Przyjęci bowiem do ojczyzny i znajdując się blisko przy Panu, przez Niego, z Nim i w Nim nieustannie wstawiają się za nas u Ojca, ofiarując Mu zasługi, które przez jedynego Pośrednika między Bogiem i ludźmi, Jezusa Chrystusa, zdobyli na ziemi.

(…) Nie tylko jednak ze względu na sam ich przykład czcimy pamięć mieszkańców nieba, ale bardziej jeszcze dlatego, żeby umacniała się jedność całego Kościoła w Duchu poprzez praktykowanie braterskiej miłości. Bo jak wzajemna łączność (communio) chrześcijańska między pielgrzymami prowadzi nas bliżej Chrystusa, tak obcowanie ze Świętymi łączy nas z Chrystusem, z którego, niby ze Źródła i Głowy, wypływa wszelka łaska i życie Ludu Bożego. 

(…) W najbardziej zaś szlachetny sposób nasze zjednoczenie z kościołem niebiańskim dokonuje się wtedy, kiedy – szczególnie w liturgii świętej, w której moc Ducha Świętego działa na nas poprzez znaki sakramentalne – wspólnie z nimi w radosnym uniesieniu wielbimy majestat Boży i kiedy wszyscy, ze wszelkiego pokolenia, języka, ludu i narodu we krwi Chrystusa odkupieni i zgromadzeni w jeden Kościół, jedną pieśnią chwały uwielbiamy Boga w Trójcy jedynego. Sprawując przeto ofiarę eucharystyczną, najściślej bodaj jednoczymy się ze czcią oddawaną Bogu przez Kościół w niebie, wchodząc w święte obcowanie z nimi i czcząc pamięć przede wszystkim chwalebnej zawsze Dziewicy Maryi, a także świętego Józefa, świętych Apostołów i Męczenników oraz wszystkich Świętych (LG 49n). 

Żongler jeszcze raz

Żongler, którego widziałem na Floriańskiej, w istocie pasował do tej ulicy. Jest to przecież ulica, na której kiedyś, dawno temu, rzeczywiście toczyło się prawdziwe życie prawdziwych mieszkańców tego miasta. Teraz to już tylko turystyczny deptak, który jednym służy do tego, aby mogli się oderwać od swojego codziennego życia, a drugim do tego, aby na tych pierwszych jak najwięcej zarobili. Floriańska to w istocie ulica nieprawdziwa, sztuczna, turystyczna właśnie. Żonglerka piłką nożną też była w głębokim sensie czymś nieprawdziwym, czymś wyjętym z prawdziwego życia murawy i stadionu.

Chrześcijaństwo pozbawione tajemnicy świętych obcowania, pozbawione wiary w Kościół, także jest nieprawdziwe. Może przyciągać wzrok zdziwionych przechodniów czy prowokować wrzucenie pieniążka do kapelusza tych, którzy je udają. Ale nie będzie wezwaniem i atrakcyjnym zaproszeniem, aby się przyłączyć. Może spowodować, że ktoś popatrzy, ale nie spowoduje, że zacznie grać.

Natomiast chrześcijaństwo ożywiane wiarą w tajemnicę świętych obcowania nie jest manekinem czy woskową figurą, ale żywym ciałem. Nie jest narcystyczną żonglerką, ale prawdziwą grą – taką, do której aż chce się dołączyć.

Tekst pochodzi z Miesięcznika „W drodze”, (2018) nr 6.