W kulturze SnapChata i Instagrama naszym pragnieniem jest odważne zamyślenie nad światem.
Utkwił mi w pamięci obraz murów z „Medytacji o Kościele” Henri de Lubac’a SJ. Pisząc o katolickiej eklezjologii końca XIX stulecia, jezuita porównał ją do miasta, w którym za odgórnym poleceniem każdy centymetr kościelnych murów obronnych został obsadzony. Niestety, gdy wszyscy dzielni teologowie zajęli pozycję na murach, uzbrojeni po zęby scholastycznymi dystynkcjami, okazało się, że nie ma komu poprowadzić wiernych do serca Kościoła.
Oczywiście, w dzisiejszej Ameryce katolickie milieu jest programowo różnorodne i każdy wiesza na swoim kawałku murów to, co mu tylko w duszy gra: kolorowe neony, łatwe slogany o szybkim samospełnieniu, a może i – w akcie reakcyjnej desperacji – apologetyczne argumenty starego chrześcijaństwa…
Tylko dlaczego, gdy wszyscy zajęci są przemalowywaniem murów, wciąż tak mało jest tych, co prowadzą w głąb, do serca Kościoła?
hiking mass; caption: Msza w Emigration Canyon, Wasatch Mountains, Utah
Puste ręce?
Może zacznę od początku. Dlaczego w ogóle polscy dominikanie w Stanach? Mimo że pracuję tu już 9 lat, wciąż spotykam się z tym pytaniem. I pewnie słusznie. Nasi studenci i parafianie nie są jednak zaskoczeni samym faktem naszej „zagraniczności”, wszak amerykański Kościół tylko przez ok. 10 lat swego istnienia (lata 50-te ubiegłego wieku) święcił wystarczającą ilość rodzimych kapłanów, czyli zarówno przed jak i po tym „złotym wieku” widok księdza importowanego z Irlandii, Włoch, Francji, Polski, a ostatnio Indii, Filipin, czy krajów Ameryki Łacińskiej nie był i nie jest niczym niezwykłym.
Co natomiast wydaje się naszym parafianom nietypowe, to nasze rozumienie tożsamości duszpasterskiej. Zamiast udając tubylców wpasowywać się w tutejsze kościelne koleiny, zamiast (jak wielu tzw. międzynarodowych księży) żyć na obrzeżach diecezji i nikomu się nie narzucając prowadzić małe podmiejskie parafie, wszyscy polscy bracia z którymi pracowałem lub pracuję mówią odważnie: jesteśmy dominikanami Polskiej Prowincji, posłanymi tu by żyć jako dominikanie i by współtworzyć kulturę duszpasterstwa akademickiego.
Skąd ta wyrazista postawa? Myślę, że jako bracia uformowani przez specyficzną liturgię, studium, i kaznodziejstwo polskiej prowincji, wiemy że nie przychodzimy tu z pustymi rękami. Co zatem przynosimy? Może właśnie zaproszenie do doświadczenia serca Kościoła, w jego ponad-psychosocjologicznej liturgii, jego organicznej tradycji, jego odpowiedzialnej wolności?
Pisanie politycznej historii naszych asygnat pozostawię specjalistom, tu podzielę się jedynie tym, czego świadkiem byłem w licznych i bardzo zróżnicowanych duszpasterstwach akademickich, gdzie pracowali polscy bracia: Columbia, Dartmouth, Virginia, Washington, Oregon, Arizona, i przez ostatnie lata Utah. Spróbuję o tym opowiedzieć w trzech punktach.
Instytucja: zasada ograniczonego zaufania
Biurokracja? W Ameryce?? O tak. Po wielu latach mieszkania tu wciąż bywam zaskoczony, jak przerośnięte, niepotrzebnie skomplikowane i niewydolne są amerykańskie instytucje, włączając w to Kościół katolicki. Wciąż największy wśród amerykańskich religii i wyznań (drugim co do wielkości „wyznaniem” są byli katolicy: 1 na 10 dorosłych), Kościół prowadzi ponad 200 uniwersytetów, ok. 6500 katolickich szkół podstawowych i średnich, i ok. 600 szpitali.
Każda diecezja jest zarządzana przez sztab kurialnych pracowników (dla przykładu, kuria nowojorska mieści się w dwudziestopiętrowym wieżowcu przy Pierwszej Alei, a nasza niewielka, złożona z zaledwie 48 parafii, misyjna diecezja Salt Lake City, zatrudnia w swej kwaterze głównej ok. 40 pracowników).
Każda szanująca się parafia ma na etacie dyrektora administracyjnego, dyrektora muzyki, dyrektora formacji, sekretarkę, księgowego; każde duszpasterstwo akademickie ma świeckiego duszpasterza, dyrektora rozwoju… Itd. A że to wszystko trzeba jakoś utrzymać, zbiera się pieniądze, dużo pieniędzy.
Po co ten rozległy akapit w opowieści o duszpasterstwie akademickim? Z kilku względów. Po pierwsze, gdy młodzi ludzie mówią „Kościół”, to myślą „instytucja”. Ciężka, niemrawa… w najlepszym razie nieszkodliwa, ale zdecydowanie niepotrzebna.
Po drugie, gdy rodzą się ruchy odnowy – a pojawia się ich niemało – ich wizjonerzy najczęściej popełniają stary błąd i zakładają nowe… instytucje, w których nowi ludzie wciąż siedzą za biurkami od 9 do 17… Przykładem mogą być liczne programy „nowej ewangelizacji”, które polegają na edukacji tych, którzy później zasiądą w biurach diecezjalnych i parafialnych, i będą pisali nowe programy, które z kolei… itd. Dużo energii idzie w nowszy, bardziej atrakcyjny mur, a wciąż mało „mistagogii” ku sercu Kościoła, ku doświadczeniu nowości życia Ewangelią.
Co z tym zrobić? Zasada ograniczonego zaufania w ruchu kołowym podpowiada, że należy zwolnić, przyjrzeć się nieoczywistej sytuacji krytycznie, i – wyłączając ekstremalne przypadki – ostrożnie jechać dalej. Jako polscy bracia nie odrzucamy bynajmniej współpracy z kościelnymi programami i instytucjami, ale zawsze robimy to w sposób twórczy i świadomy, traktując je jako coś, co może jedynie dodać pewien smak do duszpasterskiej potrawy, którą i tak sami musimy przygotować. Co ciekawe, doświadczenie uczy, że często pracownicy parafii czy aktywiści odnowy tylko czekają na to, by ktoś zdjął z nich zaklęcie korporacyjnego żargonu i opowiedział im, czym może być Kościół jako wspólnota wiary i sakrament zbawienia.
Bracia w Salt Lake City współpracują z Uniwersytetem Notre Dame formując nowe pokolenie świeckich katechistów
A studenci? Nasi studenci często nie mają bladego pojęcia o chrześcijaństwie, lub też mają pojęcie głęboko skrzywione, spłycone, upolitycznione (polityzacja amerykańskiego Kościoła to temat na osobny tekst!).
Jak zatem zacząć? Wiem, jak NIE zacząć: od stworzenia instytucji. Powtórzę za braćmi Marcinem i Grzegorzem (link): musimy wyjść od osobistej relacji. Spotkania człowieka. Iskry zaufania. Prostego „jestem tu dla ciebie”.
Aby jednak to spotkanie mogło nastąpić, potrzebne jest miejsce, a to – o dziwo – wciąż jeszcze może być nam zaoferowane przez pewną instytucję, której polski czytelnik nie może znać z pierwszej ręki: uniwersytecki kampus. Podczas gdy w kontynentalnej Europie uniwersytety to głównie sale wykładowe, biblioteka, i może jeden czy dwa akademiki, to w Anglii i za jej przykładem w Stanach Zjednoczonych uniwersytet staje się miejscem życia studenta. Tam mieszka, je, uprawia sporty, chodzi na zajęcia, pracuje w laboratorium i bibliotece o każdej porze nocy i dnia… i tam też może spotkać duszpasterza akademickiego, którego amerykański angielski nazywa nawet “campus minister”.
teologia i lunch na kampusie Westminster College w Salt Lake City
Spektrum naszej współpracy z kampusami bywa różne. Na Columbii byliśmy pracownikami uniwersytetu, z własnym miejscem spotkań i dostępem do innych pomieszczeń kampusu (jak też z mieszanym błogosławieństwem naszej przełożonej, naczelnej kapelan szkoły), zaś w innych szkołach mamy nasze własne, niezależne budynki, tzw. centra Kardynała Newman’a, położone tuż przy uniwersytecie. Bliżej czy dalej, na kampusie czy obok, jedno jest ważne: wykorzystać unikalną szansę, jaką stwarza dynamika życia kampusu. Być widocznym i obecnym. Generować spotkanie, ale… na naszych warunkach.
Język: zatęsknić za Tajemnicą
Czy jesteśmy kolejnym kampusowym „klubem”, konkurującym o cenny czas współczesnego studenta? Czy kolejną dobroczynną organizacją, w której udział – a może i pozycja lidera – będzie świetnie wyglądać w CV? Jak opowiadamy o sobie, zaczynając od ulotek rozdawanych w pierwszym tygodniu szkoły a na formacji odpowiedzialnych kończąc?
Język grup kościelnych w Ameryce to najczęściej język aktywizmu i reklamy, litania benefitów dla tych, którzy zdecydują się dołączyć do klubu. Konserwatyści i liberałowie, tradycjonaliści i progresiści, wszyscy używają płaskiego języka łatwej tożsamości.
Jedną z pierwszych lekcji, jakiej udzielił mi po przyjeździe do Ameryki mój poprzednik na Columbii, o. Jacek Buda, było: uważaj, jak mówisz. Nie chodziło bynajmniej o słowiański akcent czy chwiejną składnię, ale o dobór kościelnych słów, które w głęboko podzielonej Ameryce często straciły swoje pierwotne znaczenie i nie odnoszą się już do rzeczywistości innej niż jedna z licznych kulturowych wojen.
Często naszą pracą jest odkrywanie na nowo, jak wyrazić podstawowe kategorie chrześcijaństwa: dar, łaska, grzech, nawrócenie, modlitwa, tajemnica… Jak pogłębić słowa, które w popularnym dyskursie zatraciły głębię? Jak uniknąć mielizny czy, co gorsza, manipulacji? Teatralne fascynacje Jacka okazują się nieocenioną pomocą!
Jest jeszcze coś, co mogłoby zniechęcać, a jest moim zdaniem ogromną szansą dla mocy słowa: niewielki rozmiar naszych duszpasterstw. Standardem jest to, że znamy przynajmniej z twarzy wszystkich studentów, którzy pojawiają się na niedzielnych mszach. Większość naszych kontaktów poza mszą to osobiste jeden na jeden, często przy kawie (więcej o tym w kolejnym punkcie). Ile głębi można odkryć w słowach podczas takiego dialogu!
Sama kategoria dialogu i spotkania jest również czymś, co jako bracia uformowani w Polsce chwytamy w mig, a co wcale nie jest oczywiste dla naszych amerykańskich podopiecznych. Podczas gdy my chcąc nie chcąc myślimy w duchu personalistycznej fenomenologii, tutejsze społeczeństwo przywykło do języka prawa i powinności, tudzież przeciwieństwa tychże, czyli indywidualistycznej samowolki. Konsekwencje tych konceptów sięgają daleko: obraz Boga, natura moralności, autoekspresja…
Aby nie pozostawać w krainie abstrakcji, jako bracia staramy się po prostu pokazać naszym studentom, jak działa właściwie uformowana katolicka wyobraźnia. Czytamy i dyskutujemy z nimi książki, przez które my sami „czytamy” świat. Zabieramy ich w miejsca historii i piękna, i tam uczymy mówić o tym, co ważne, co nas kształtuje. A przede wszystkim modlimy się z nimi i prosimy, by doświadczenie Słowa żywego pomogło naszym słowom odzyskać autentyczność.
Cotygodniowa jutrznia na kampusie University of Washington, Seattle
Językiem naszej opowieści o Bogu jest nasza dominikańskość, kształtowana wspólną celebracją Liturgii Godzin (cztery godziny kanoniczne śpiewane codziennie w naszym kościele), jak i wspólną adoracją Pana w Najświętszym Sakramencie. Pragnąc kontynuować odnowę liturgii zapoczątkowaną w naszym poznańskim i krakowskim środowisku ponad 30 lat temu, staramy się budować w naszych studentach świadomość Tajemnicy i Daru przez to, jak sprawujemy Mszę Świętą i jaką muzyką się modlimy. W postrzeganiu i przeżywaniu rzeczywistości szukamy i odkrywamy prawdy nie tylko jako coś obiektywnie przekonującego, ale przede wszystkim jako Kogoś – Chrystusa, Pana.
lipiec 2016: grupa studentów z Utah i Arizony przed kościołem św. Jakuba w Sandomierzu rozpoczyna pieszą pielgrzymkę po Małopolskiej Drodze Sw. Jakuba na Światowe Dni Młodzieży w Krakowie
Katedra, Think-tank, Coffee Shop
Czasami chciałoby się powiedzieć wiele, a ma się tylko 5 sekund. Wtedy z pomocą przychodzi dobry slogan. Katedra – Think tank – Coffee shop. Takiego właśnie duszpasterstwa akademickiego chcemy.
Czym była katedra w średniowiecznym mieście, tym Centrum Newmana ma być dla kampusu: punktem orientacji, miejscem piękna i tajemnicy, oazą sacrum w sercu profanum, bijącym sercem liturgii promieniującej na codzienne zajęcia i nadającej sens codzienności samej. Think tank: nie pobieżna wymiana poglądów, ale metodyczna, rzetelna refleksja nad rzeczywistością.
W kulturze SnapChata i Instagrama, naszym pragnieniem jest odważne wspólne zamyślenie nad światem, który odziedziczyliśmy i który wzywa nas do odpowiedzialności. Ale coffee shop? Tak, w przypadku Salt Lake City całkiem dosłownie, ale w przypadku każdego innego duszpasterstwa metaforyczny coffee shop wystarczy.
Cate’s Cafe, coffee shop otwarty przez polskich braci przy dominikańskiej parafii św. Katarzyny ze Sieny w Salt Lake City
Po co coffee shop? Bo spontaniczność, wspólnota, praca i zdrowy small talk, bo kultura wysoka i niska, a wszystko to w cudownych oparach kawy. Dla balansu katedry i think-tank’u.
Czym jeszcze ma być duszpasterstwo akademickie? Fundamentalnie, jak to już zostało dobitnie napisane, nasze duszpasterstwo musi być przedłużeniem klasztoru i zaproszeniem studentów i profesorów do tego, czym jako dominikanie sami się karmimy.
Ja i moi bracia po tej stronie Atlantyku wierzymy głęboko, że właśnie taka polsko-dominikańska wizja jest unikalnym (i bardzo potrzebnym) darem dla amerykańskiego Kościoła.