Człowiek skupiony na sobie nigdy nie znajdzie pokoju.
Jednym z piękniejszych doświadczeń jest dla mnie jako księdza możliwość poznawania tzw. świeckich mistyków. Wyróżnia ich wewnętrzne światło, niezwykła duchowa wrażliwość, choć gdyby im o tym powiedzieć, poczuliby się zawstydzeni. Są niczym ewangeliczna Weronika – przynoszą Jezusowi swoje łzy i cierpienie, niekiedy nawet mówią, że coś nam zawdzięczają, ale to przecież nasze serca ocierane są chustą.
Co ciekawe, wiele osób dzięki nim spotyka Chrystusa, odkrywa w sobie nadzieję, choć oni sami mają poczucie, że poruszają się w ciemności. Jakby Najwyższy, który jest miłością ich życia i źródłem wszelkiego światła, zapomniał o nich. Nieumiejętność ubrania tego doświadczenia w słowa sprawia, że pojawia się lęk.
Przejdź do strony Miesięcznika W drodze
Jednak w tym przypadku świadczy on o działaniu Ducha Świętego, którego człowiek się początkowo boi, ponieważ On jest zupełnie inny od nas. Brak zgody na przyjęcie tego doświadczenia wiąże się z odmową wzrastania. Nie bez powodu wielu biblijnych bohaterów, słysząc przemawiającego Pana, w przerażeniu wołało, że nie chcą umierać, jakby On przynosił śmierć.
A we mnie nic
Świętą Matkę Teresę ludzie wspominali jako osobę, od której promieniował pokój. Dokonywała rzeczy absolutnie niezwykłych, choć niemal nikt nie wiedział, że przeżywa ogromne ciemności swojej wiary. Po latach odkryła, że bez tego doświadczenia nie zrozumiałaby ludzi, z którymi przyszło jej pracować. Do arcybiskupa Pereiry pisała:
„Proszę o szczególną modlitwę za mnie, żebym nie zniszczyła Jego dzieła i żeby nasz Pan mi się ukazał, bo mam w sobie tak straszną ciemność, jak gdyby wszystko obumarło. Tak było mniej więcej od czasu, gdy rozpoczęłam »dzieło«. (…) Odczuwam w sercu taką dogłębną samotność, że nie potrafię tego wyrazić. Coraz trudniej mi o tym mówić”.
W innym ze swoich listów wyznaje:
„Dzięki Bogu wczoraj wszystko poszło dobrze. Siostry, dzieci, trędowaci, chorzy i rodziny biedaków – wszyscy w tym roku byli tacy szczęśliwi i zadowoleni. Prawdziwe Boże Narodzenie. – A we mnie – nic, tylko ciemność, konflikt, taka straszna samotność”.
Dziś wiemy, że jej ciemność w rękach Boga stała się wielką pomocą dla innych.
O podobnym doświadczeniu pisał św. Jan XXIII, który jeszcze jako nuncjusz apostolski zanotował w swoim dzienniku: „Poczucie bezwartościowości towarzyszy mi nieustannie, ale to ono każe mi pokładać całą ufność w Bogu”.
Również psalmista wołał: „Jak długo, Panie, nie będziesz o mnie pamiętał? Dokąd kryć będziesz przede mną oblicze?”, a bezsilny Hiob, widząc rozsypujący mu się świat, zdołał wykrzyczeć: „Choćby mnie zabił Wszechmocny – ufam”. Wstrząsające wyznania, w których tli się zaufanie, chociaż wydawać by się mogło, że nie ma już nic, czemu można by ufać.
Doświadczenie Chrystusowej miłości nie sprawia, że życie staje się prostsze. Paweł z Tarsu powie o obrzezaniu Duchem Świętym, a Jan Chrzciciel o chrzcie ogniem. Wypalanie serca płomieniem sprawia, że poczucie przenikliwego odosobnienia coraz bardziej się nasila. Jakby to wszystko, co do tej pory cieszyło, stało się zbyt małe, aby wypełnić narastającą w duszy pustkę.
To niepokojący stan, ponieważ człowiek nie rozumie, co się z nim dzieje. Szuka szczęścia, osiąga kolejne cele, a zamiast zaspokojenia przychodzi poczucie rozczarowania i niedosytu. To, co wcześniej uważał za szczęście, jest puste, jałowe i w żaden sposób nie nasyca.
Pojawia się bolesna świadomość powszechnej bezdomności, jakby ta ziemia nie pachniała jak dom. Choć człowiek jest otoczony ludźmi, czuje się dziwnie obcy. A jeśli próbuje o tym mówić, ma poczucie, że słowa są nieadekwatne, za małe. W końcu ma ochotę zamilknąć, ale ku jego zdziwieniu, wokół niego pojawia się coraz więcej ludzi. Zaskakujące, ponieważ oni twierdzą, że wyczuwają w nim pokój.
W dominikańskich tekstach źródłowych znajdziemy poruszający opis modlitwy św. Jacka: „Często ze łzami i łkaniem modlił się, aby Bóg wyprowadził go z więzienia tej śmierci do ojczyzny, zwłaszcza że ciało podlegające zniszczeniu obciąża duszę, a ziemskie zamieszkiwanie przytępia zmysł rozumienia rzeczy wyższych. I błagał, aby mógł w pokoju opuścić ten świat. I usłyszał Bóg, Ojciec miłosierdzia, jego tęsknotę…”.
Ten stan pokonania przez Boga wiąże się z ogromną tęsknotą, która sprawia, że człowiek jest jak biblijny Jakub, który wprawdzie otrzymał błogosławieństwo, ale od tej pory chodzi kulawy, musi się nauczyć żyć na nowo. Świat i jego miejsce na nim stały się bowiem inne.
Nacinanie serca
Doświadczeni ogrodnicy mówią, że kiedy drzewo zostanie nacięte, rozwinie się trzy razy szybciej. Uwalnia się wówczas eten, którego działanie ma na celu doprowadzenie owoców do szybszego dojrzewania.
Żeby zrozumieć, na czym polega moc zranionego serca, należy sięgnąć do Księgi Amosa. W momencie powołania Amos odpowiada Bogu, że jest nieodpowiedni, a jedyne, co potrafi, to nacinać sykomory. W rzeczywistości – z czego nie zdaje sobie jeszcze sprawy – jest on potężnym prorokiem, ponieważ jego słowa mają moc nacinania ludzkich serc.
Chrześcijańska tradycja owo skaleczenie nazwała „raną miłości”. Serce prawdziwe staje się sercem okaleczonym i pękniętym. Starotestamentalny prorok Izajasz w momencie powołania otrzymuje od jednego z serafinów rozżarzony węgiel, który ma dotknąć jego warg, a usta wyrażają stan serca. Zaraz po tej bolesnej próbie serce proroka zostaje oczyszczone i uwolnione od grzechu, a sam Izajasz, choć nadal ma świadomość własnej niegodności, jest gotowy do podjęcia Bożej misji. Od tej pory jest już ubogi duchem, w pełni zależny od Najwyższego i wie, że bez Niego nic nie znaczy. Towarzysząca rana miłości stale mu o tym przypomina.
Innymi słowy, serce człowieka, który zostaje wszczepiony w Najświętszego ze świętych, musi najpierw zostać zranione. Towarzyszy temu przenikliwy ból, a wszystko dookoła staje się wówczas ciemnością. To bardzo bolesna, ale i konieczna próba. Wypływa z niej krew, która daje życie.
Dlatego najwięksi duchowi mistrzowie wskazują na dziwną prawidłowość: Kochać może tylko ktoś, kto pozwala się zranić, a kto ucieka przed bólem i cierpieniem, nie nauczy się kochać i nigdy nie zostanie uzdrowiony. Przyjaciel Jezusa żyje odtąd z blizną w sercu, niosąc w sobie poczucie pokonania przez Stwórcę. A ludziom pokonanym przez Boga wcale nie żyje się łatwo.
Obłok i ciemność wokół Niego
W Piśmie Świętym obłok jest znakiem, który towarzyszy najbardziej wzniosłym chwilom w historii zbawienia. Pojawiał się, kiedy Bóg objawiał człowiekowi swoje najgłębsze tajemnice. Mojżesz na górze Synaj musiał wejść w chmurę, zanim Bóg wyjawił mu, kim jest. Słup obłoku towarzyszył Izraelitom podczas drogi przez pustynię. Salomon w czasie poświęcenia nowej świątyni został otoczony obłokiem. Także w chwili zwiastowania mamy charakterystyczny znak Bożej obecności: „Duch Święty zstąpi na Ciebie i Moc Najwyższego osłoni Cię”. Obłok związany jest z Bożą chwałą, ale jak dodaje psalmista, wokół Niego jest także ciemność (Ps 92,2), a droga do światła prowadzi przez nią.
Nie bez powodu ludzie, których ogarnął Boży obłok, którzy przeżywają okresy wylewającego się na nich ogromu łask, krótko po tym doświadczają ciemności, jakby ich oczy nie były w stanie spoglądać na tak czyste światło. Wskutek tego stają się istotami zranionymi, ograbionymi, niemal kalekimi, a jednocześnie promienieją nadprzyrodzoną pięknością i równowagą ducha. Ciemność przeżyta do końca sprawia, że osiągają dojrzałość wewnętrzną.
Ojciec Joachim Badeni, dominikanin zmarły w opinii świętości, przez ostatnie lata życia zmagał się z duchowymi ciemnościami, miał jednak świadomość, że są one oczyszczającym etapem, aby mógł zobaczyć Boga: „Zanim wstąpiłem do zakonu, bardzo byłem zafascynowany tym, że można Pana Boga tu, na ziemi, widzieć. Nie tak jak w niebie oczywiście, lecz inaczej. Jednak żeby Pana Boga widzieć, to musimy przejść przez nudę tego świata. Musimy poddać się tej nudzie i czekać na światło. Jeśli człowiek cierpliwie poczeka na światło – co jest bardzo bolesne – to po pewnym czasie zaczyna je widzieć. Ale potem znowu przychodzi nuda, tylko nieco innego typu, i znowu trzeba ją przeczekać. Po takich etapach człowiek zaczyna głębiej widzieć, zaczyna stale widzieć niewidzialnego Boga”.
„Hiobowe próby” czy „Jakubowe walki” św. Jan od Krzyża nazywał nocą ciemną; trwają one tak długo, aż zniknie w nas diabelska pokusa ustawiania świata po swojemu, wbrew Stwórcy.
W tym oczyszczającym okresie nie czuje się zmysłów, a duszę ogarnia ciemność. Człowiek przestaje ufać samemu sobie. Nie wie już, co jest prawdą, a co złudzeniem. Trwa operacja na otwartej ranie, podczas której człowiek zostaje rozbrojony, ale mimo narastającego bólu, daje się poprowadzić lekarzowi. Nie dlatego, że widzi sens, przeciwnie – nie rozumie tego wszystkiego, nie pojmuje, jednak wierzy ufnością nadprzyrodzoną, że może być to droga najkrótsza.
Droga ciemności trwa tak długo, aż wypali się w nas fałszywe „ja” i pojawi się łagodność, by przyjmować to, co jest.
Swoją próbę przeszedł także św. Piotr, który po aresztowaniu Jezusa zupełnie się załamał. Autor komentarza biblijnego zauważył, że trzy zaprzeczenia ze strony Piotra odsłaniają, jak stopniowo, krok po kroku, traci on swoją tożsamość. Najpierw wyrzeka się związku z Jezusem – traci kontakt z Bogiem. Następnie wyrzeka się związku ze wspólnotą – traci kontakt z ludźmi. W końcu wyrzeka się korzeni i ziemi, z której pochodzi – traci kontakt ze swoją osobistą historią.
W życiu można przejść przez każde doświadczenie. Byle było z kim. Piotr zostaje zupełnie sam, zdekonstruowany, z paraliżującą samotnością. Poza rozpaczą i ciemnością nie zostało mu już nic. W takim właśnie stanie dosięga go miłosierne spojrzenie Jezusa. Piotr płacze, gdyż uświadomił sobie, że on nie ma życia bez Jezusa, że poza Jezusem traci siebie samego. Bez Niego nie jest żadną skałą, ale jedynie piaskiem. I odtąd już wie, że drugi człowiek, choćby najbliższy, może przytulić ciało, ale jedynie Chrystus potrafi przytulić duszę.
Ta krata nie łamie kości
Stara historia wywodząca się z kręgów tradycji monastycznej opowiada o mnichu, który otrzymał łaskę zjednoczenia się z Bogiem. Wiadomość wywołała w klasztorze poruszenie, część osób chciała zobaczyć współbrata.
– I jak się czujesz? – zapytano.
– Tak nędznie, jak nigdy dotąd.
Nasza kultura rozumie człowieka jako kogoś, kto wciąż gromadzi i narasta. Jezus natomiast mówi o innej konstrukcji ludzkiego „ja”. Ma ona polegać na umniejszaniu. Człowiek pragnący wyzwolenia ma dążyć do wycofywania się. Nie po to, aby siebie poniżać, ale po to, by robić miejsce dla subtelnej i tajemniczej siły, którą chrześcijanie nazywają łaską.
Piotr po odkryciu, kim jest rzeczywiście Jezus, zawołał: „Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny”. Izajasz po przeżyciu wizji Boga krzyczy: „Biada mi! Jestem zgubiony! Wszak jestem mężem o nieczystych wargach!”.
Dlaczego więc ci wielcy biblijni święci pomimo świadomości własnej nędzy byli w stanie tyle osób pociągnąć do Boga?
Ponieważ odkryli, że duchowy rozwój nie polega na zwiększaniu jakichś tajemnych umiejętności, ale przede wszystkim na traceniu. Tu droga idzie w dół. Nie ku perfekcji, ale ku pokorze. To dziwna, ewangeliczna prawidłowość.
W tym momencie wszystkie cechy, które podświadomie uważaliśmy za odbicie w nas Absolutu, takie jak świętość, doskonałość, cnota – znikają. Znika także pokusa, aby się uważać za lepszego od kogokolwiek. Pojawia się dojmująca świadomość, że jestem zdolny do największego łajdactwa. Więcej, nasila się przekonanie, że między największym łajdakiem a mną nie istnieje żadna obcość. Znika wszystko, co zmierzało do tego, aby z jakiegokolwiek dobra w sobie uczynić punkt odniesienia.
Człowiek, zanurzając się w Bogu, zaczyna wyraźniej widzieć, że bez Niego jest bezbronny, jest nikim. Bez Jego woli promień słońca nie mógłby oświecić ziemi, żaden liść nie poruszyłby się na drzewie, człowiek nie mógłby nawet wziąć oddechu.
Aramejski i grecki termin „ubodzy” oznacza żebraków. A żebrak to ktoś, kto jest zależny od pomocy innych. Wszyscy chrześcijańscy mistrzowie o tym nauczają. Pierwszym i najważniejszym warunkiem duchowego wzrostu jest uświadomienie sobie duchowego ubóstwa, naszej nicości i bezradności w obecności Boga. Próba pominięcia tego to jak chodzenie bez stóp.
Ta świadomość nie oznacza zniechęcenia czy taniego użalania się nad sobą, ale paradoksalnie przynosi wolność. Ktoś, kto doświadcza swojego duchowego ubóstwa, staje się bardziej otwarty na pomoc z góry. Wówczas Najwyższy może dokonać w nim cudu przemiany.
Egocentryzm to podstawowa przyczyna, dla której tak wielu ludziom trudno jest wejść na ścieżki kontemplacji. Człowiek skupiony wyłącznie na sobie nigdy nie znajdzie pokoju. Bóg nie daje bowiem swoich darów za doskonałość, ale przede wszystkim za pokorę.
Jeden z mnichów chrześcijańskiego Wschodu porównał ten proces do drzew, które nie uginając się pod naporem wiatru, w końcu się łamią. Tak samo człowiek, który wciąż umieszcza siebie w centrum, rozbija sobie głowę, ponieważ nie ustępuje. I chociaż taka osoba nie znajduje spokoju, to wciąż upiera się przy swoim. Dopiero więc kiedy umrze egoizm, może zmartwychwstać dusza.
Kontemplacyjni mnisi, opisując tego typu momenty, nie bawią się nawet w kurtuazyjne słowa. W nazywaniu Boga są przeraźliwie prawdziwi, co może budzić zrozumiały sprzeciw. Ojciec Hieronim, zmarły trapista z francuskiego opactwa Sept-Fons, swoje doświadczenie duchowe zdefiniował jako „zmiażdżenie przez Boga”. W jego duchowych zapiskach nie znajdziemy grama lamentu na sobą, jedynie słowa, że dzięki temu „On upodabnia nas bardziej do siebie”.
Inny trapista, ojciec Michał Zioło, co może się wydać równie wstrząsające, porównuje działanie Boga do drapieżnika: „Bóg jest jak tygrys. Krąży, zbliża się cicho, porywa. Tak, ale człowiek też jest jak tygrys. Kiedy tylko powie Bogu tak, powtarza się scena z chorym tygrysem, na którego z wolna najeżdża potężna krata i konsekwentnie dociska go do ściany. Ta krata nie łamie kości, ale unieruchamia drapieżnika. Teraz wielki kot pozwala się dotknąć, drży, ale przyjmując zastrzyk, zasypia, zdrowieje. Nie Bóg jest niebezpieczny, ale ekolodzy duchowości. Ci zaprotestują, czytając o kracie”.
***
Każdy człowiek ma swoją własną „próbę krzyża”, ciemność, którą powinien przejść. Bóg obiecuje nam jednak, że nie da większego ciężaru, niż bylibyśmy w stanie znieść (1 Kor 10,13). Biblia mówi wyraźnie, że po każdej próbie przeżytej z Chrystusem stajemy się „kimś więcej”, trafiamy tam, gdzie już działają nie tyle nasze siły, ile wyłącznie Jego łaska.
Pamiętam wypowiedź kartuskiego mnicha, który w klasztorze stracił wzrok. Ludzi, którzy go spotykali, ujmował jednak łagodnością i nadprzyrodzonym wewnętrznym pokojem. Dziennikarzowi wyznał: „Nie trzeba się martwić o to, co nam się przytrafia. Często dziękuję Bogu, że dopuścił, bym oślepł. Jestem przekonany, że pozwolił na to dla dobra mej duszy”.
Któż może osiągnąć tego rodzaju wewnętrzną wolność? Jedynie człowiek, który pozwolił pokonać się Bogu.