Jak przełamać niechęć do modlitwy?
Co z tego iż wiem, że trzeba się modlić, co z tego, że pragnę być bliżej Boga, skoro poświęcenie czasu każdego dnia na dłuższą modlitwę (nie ekspresowy „paciorek”) wydaje mi czymś ponad moje możliwości…
Modlitwa – dla wielu to orka na ugorze
Moja znajoma nazwała kiedyś swoją modlitwę „orką na ugorze.” Nie jest to najbardziej pobożne określenie, ale bardzo mi się spodobało. Moim zdaniem, oddaje trochę nieobcą wielu z nas rzeczywistość.
Gdy przychodzi pora, którą zaplanowaliśmy na modlitwę, wówczas niejednokrotnie chcielibyśmy robić coś innego. Uklęknięcie zdaje się wtedy wysiłkiem na miarę biegu długodystansowego. C. S. Lewis korzystając z podobnych skojarzeń napisał w „Rozważaniu o psalmach”: „Kiedy wypełniamy nasze religijne obowiązki, jesteśmy jak ludzie wykopujący kanały w pozbawionej wody ziemi, aby kiedy woda wreszcie się pojawi – były gotowe”.
Modlitwa, która przekopuje w nas ten „kanał”, nie może być szybkim i łatwym westchnieniem – skoro jest stawieniem czoła temu wszystkiemu, co odciąga nas od Boga: troskom, wątpliwościom, grzechom, przywiązaniu do doczesnych spraw.
Niestety wpadamy w pułapkę takiego myślenia, że aby zacząć się modlić, musimy najpierw zwalczyć swoje słabości i oczyścić swoje intencje i postawę. Takie podejście, wynika czasami z błędnego obrazu Boga, czasami ze szlachetnej bojaźni lub przeciwnie – służy do usprawiedliwiania naszego lenistwa. W każdym przypadku wprowadza nas w absurd: próbujemy nawrócić się sami, zapominając o pierwszeństwie Boga.
Czyste serce jest darem, to Bóg nas przemienia, dlatego psalmista prosi: „Stwórz, o Boże, we mnie serce czyste” (Ps 51).
Po prostu zacznij, nie odkładaj na później
Wcale nie jest czymś bezbożnym rozpoczęcie modlitwy od westchnienia: „Boże, nie chce mi się modlić”. Potrzebujemy przypominać sobie, że Bóg nie zostawia nas samych z naszym „nie chce mi się”. Jego łaska, pomoże nam wytrwać w dobrym postanowieniu, o ile naprawdę tego pragniemy.
Bardzo chcielibyśmy lekarstwa na naszą niechęć i złote recepty od bardziej wytrwałych w modlitwie osób. Bez względu na to, ile dopingu i cennych rad dostaniemy od innych, to my musimy powiedzieć Bogu: „chcę” – taka jest konsekwencja daru wolności. Niestety, nie ma innej recepty od tej, którą najmniej chcemy usłyszeć: receptą na niechęć do modlitwy jest modlitwa.
Nie wmawiajmy sobie, że gdy nie mamy modlitewnego entuzjazmu, nie podobamy się Bogu. Nikt nie zna nas lepiej i nie rozumie bardziej naszych trudności niż On: „Pokusa nie nawiedziła was większa od tej, która zwykła nawiedzać ludzi. Wierny jest Bóg i nie dozwoli was kusić ponad to, co potraficie znieść, lecz zsyłając pokusę, równocześnie wskaże sposób jej pokonania abyście mogli przetrwać” (1 Kor 10, 13).
Nie należy oczekiwać specjalnych znaków, najlepszym rozwiązaniem jest walka z pokusą odkładania modlitwy na później.
Warto wrócić do klasyków
Chyba nikt nie ma wątpliwości, że aby osiągnąć coś w jakiejś dyscyplinie, nieważne, czy naukowej, sportowej, czy artystycznej, trzeba systematycznie ćwiczyć. Nikt nie nauczy się języka obcego w tydzień.
Dziś schemat systematycznej pracy odrywamy błędnie od życia duchowego. Cnotę, czyli dyspozycję do czynienia dobra, według klasycznego ujęcia, zdobywa się w praktyce. Jeżeli rozpoznałem jakieś dobro, muszę pracować nad uporządkowaniem moich uczuć, emocji, zaangażować wolę i dokonywać konkretnych czynów. Oznacza to pracę na pełny etat.
Takie podejście nie przemawia dziś do wszystkich, ale dla teologów – do których należał m.in. święty Tomasz z Akwinu, a który uporządkował naukę o cnotach – istniał obiektywny porządek moralny i hierarchia wartości. Współcześnie jesteśmy pouczani zewsząd, począwszy od popkultury po tak zwane poważne „autorytety”, że każdy ma swoje dobro i swoją prawdę. Jednakże, odrywając się od takiej mentalności, jeśli uważamy modlitwę za wartość, musimy pamiętać, że walka o nią nie łamie naszej natury, ale ją kształtuje.
Tak, jak samym wpatrywaniem się w przedmiot nie przesuniemy kubka po stole, tak samym myśleniem nie poukładamy hierarchii wartości. Jeśli zginam kolana przez Bogiem, nawet, gdy długo nie mogę okiełznać swoich myśli, moja postawa już mnie kształtuje. Jeśli codziennie rano powtarzam sobie, że muszę zacząć z Bogiem dzień, choć wiem, że ciągle chodzi mi tylko o to, by Bóg pomógł mi pokonać moje różnorakie problemy, to nie zmienia to faktu, że pozwalam Bogu kształtować mnie ku wyrywaniu się z mojego ego.
Nie bez powodu wielu praktyków modlitwy mówi: „Jeśli chcesz by Bóg był na pierwszym miejscu, żyj tak, jakby już na nim był, a tak się stanie”. To wyzwanie tak trudne, że trzeba zmierzać się z nim całe życie, ale im wcześniej zaczniemy je podejmować, tym lepiej dla nas. Więc nie tylko duch i moje myśli biorą moje ciało w niewolę, ale i ciało prowadzić może ducha. Po jakimś czasie, modlitwa może naturalnie wtłoczyć się w naszą codzienność.
Nie patrzmy na życie duchowe przez pryzmat unoszenia się na wyżynach, ale jako na trwanie w tym, co dobre, bo wiara jest trwaniem i nie zawsze wymaga spektakularnych zwrotów akcji. Lepiej nie rezygnować z tego, co charakteryzowało (i nadal powinno) katolicyzm: formacji uczuć poprzez rozum i wolę, a nie odwrotnie.
Nie chodzi o moje wrażenia. Ważne, co Bóg mówi do mnie
Niestety, dziś nietrudno o taką formację niektórych wspólnot, w których kładzie się nacisk wyłącznie na przeżyciowość. Jeżeli przyjmujemy Boga za Najwyższe Dobro i cel ostateczny, to nie możemy uzależniać więzi z Nim od wrażeń. Nie liczy się tylko to, co ja sobie myślę, ale na pierwszym miejscu co Bóg mówi mi o sobie przez Objawienie.