Fragment książki od Wydawnictwa WAM Czy Bogu na pewno się nic nie wymyka?, będącej zapisem rozmowy dziennikarki, Katarzyny Olubińskiej z o. Krzysztofem Pałysem OP.

Katarzyna Olubińska: Żyjemy w czasach zawrotnego tempa. Nie wiem, czy to za sprawą mediów społecznościowych, czy z innych powodów, ale mam wrażenie, że świat przyspieszył. Dzień po dniu i tydzień po tygodniu mija nie wiadomo kiedy… W tym wszystkim wydaje mi się, że mam wszystko pod kontrolą, że życie też mam pod kontrolą, bo funkcjonuję zgodnie z jakimś grafikiem, realizuję swoje zadania w pracy, wypełniam kolejne obowiązki. A później nagle robię ze zmęczenia coś tak głupiego, że myślę sobie: „Kurczę, chyba trzeba zwolnić”; uświadamiam sobie, że to nie Panu Bogu coś się wymyka, ale to mnie zaczynają uciekać pewne sprawy. Ostatnio zgubiłam komputer. W końcu się znalazł, ale niech ojciec sam powie: jak w ogóle można zgubić komputer? Wróciłam do domu bez sprzętu i mówię do męża: „Zgubiłam komputer”, a on mnie przytulił i powiedział: „Źle z tobą, musisz odpocząć”. Ojciec też ostatnio zamieścił w mediach społecznościowych wpis o osobie, która zaciągnęła kredyt wobec siebie. Zrozumiałam to w ten sposób, że ma po prostu kredyt w banku i tak dużo pracuje, by go spłacić, że śpi tylko po trzy godziny dziennie. Odzew na tamten wpis był niesamowity… Czy my dziś nie za bardzo się zapędziliśmy i czy umiemy jeszcze odpoczywać?

Krzysztof Pałys OP: Opisałem wówczas rozmowę z bliską mi osobą, dla której ostatni rok był niezwykle wymagający – zarówno fizycznie, jak i rodzinnie. Nie miałem na myśli dosłownej pożyczki bankowej. Użyłem tego określenia, ponieważ opisana osoba zaciągnęła potężny dług wobec swojego ciała i psychiki – choćby śpiąc zaledwie trzy godziny na dobę, gdyż nie stać jej było na ekipę remontową i samodzielnie odnawiała zdewastowane mieszkanie. To tak, jakby wobec swojego ciała i psychiki zaciągnąć kredyt, który będzie domagał się spłaty. Żaden człowiek nie jest wszechmocny i są granice jazdy windą. Nie respektując własnych ograniczeń, w końcu dojdzie się do momentu, że ta „winda” dalej nie pojedzie.

Książkę można kupić TUTAJ [klik].

Pytanie, co w takiej sytuacji zrobić. Co stało się z tamtą osobą? Jak potoczyły się jej losy?

Czasem organizm jest już tak zmęczony, że człowiek nie potrafi wypocząć, albo tak wyczerpany, że nie może zasnąć. Znam się z tą osobą od kilku lat, raz w miesiącu jeździmy do Małych Braci od Jezusa na warszawskiej Pradze, by dzielić się Słowem Bożym i adorować Najświętszy Sakrament. Kiedy przyszła, usiedliśmy w rozmównicy przy zakrystii i siedzieliśmy, milcząc. Wreszcie cichym głosem wyznała: „Nie potrafię się już nawet modlić”. Kilka godzin później otrzymałem wiadomość:

„Wracając, Ojcze, byłam w sklepie (duży warszawski market). Stoję przed jakimiś makaronami i bezwiednie nucę (jak się okazuje po chwili, bo nie robiłam tego świadomie) Alleluja Marcina Pospieszalskiego. W pewnym momencie Pani stojąca obok mówi: – Ojej, ja też chodzę do dominikanów i tak to lubię. Zanuci pani jeszcze raz? Także może i obecnie nie modlę się, ale jednak to, czym się nasiąknie, już ciężko z siebie zmazać. Nawet jeśli wydobywa się to zupełnie nieświadomie…”. Myślę, że Małgosia nawet nie wiedziała, że w podobnym duchu o modlitwie pisze apostoł Paweł, a Katechizm Kościoła Katolickiego cały rozdział dotyczący modlitwy rozpoczyna od słów: „My nie potrafimy się modlić” (Por. Rz 8,26). Ale właśnie wówczas, gdy sobie to uświadomimy, zaczyna w nas działać Duch Święty. To jest jeden z chrześcijańskich paradoksów, kiedy stajemy się bezsilni wobec samych siebie, stajemy się dziwnie podatni na łaskę Bożą.

„Duch przychodzi z pomocą naszej słabości. Gdy bowiem nie umiemy się modlić tak, jak trzeba, sam Duch przyczynia się za nami w błaganiach, których nie można wyrazić słowami” (Rz 8,26–28).

Jak więc zwolnić w dzisiejszym świecie, w tym rozpędzonym wielkim mieście?

Słaby jestem w dawaniu rad. Moje spowiedzi są zazwyczaj krótkie, najczęściej daję cytat z Pisma Świętego do przeczytania, aby człowieka podnosiło nie słowo ludzkie, ale słowo Boga. Nie wiem, jak zwolnić, każdy pewnie musi odnaleźć własny sposób. Daleko mi też do myślenia, że w końcu znajdziemy wyprasowany świat, bez żadnych zagnieceń. Ten świat wiruje jak wir wodny. Nie sądzę, żeby dało się go zatrzymać. Z pewnością nie musimy jednak temu ulegać. Warto szukać takich miejsc, w których możemy powrócić do siebie, przypominając sobie, że nie jesteśmy tacy, jakimi widzą nas inni, lecz tacy, jakimi widzi nas Bóg. 

Bywają też sytuacje, że trzeba po prostu zacisnąć zęby i coś zrobić, albo – chcąc nie chcąc – wytrzymać. Dbanie wyłącznie o siebie, własny dobrostan, swoje dobre samopoczucie, może być brakiem miłości. Przecież często robimy coś, co nas kosztuje, wcale się z tego nie ciesząc, ale robimy, bo dostrzegamy w tym dobro. Uważam, że kiedy człowiek się modli, to Duch Święty sam mu podpowiada, jakie decyzje w danych momentach podjąć. Czy zatroszczyć się bardziej o siebie, czy raczej o sobie zapomnieć, dbając o innych. 

To prawda. A jednak się dziwię, jak ojciec znajduje czas na to wszystko, co robi – na przykład na te liczne spowiedzi. To jest dla mnie wielka tajemnica.

Kasiu, ale ja sobie z tym też nie radzę. Błagam, nie traktuj mnie jak autorytetu w tej kwestii. Moi bracia zlecili mi pracę na nowicjacie, która przyspawała mnie do klasztoru, odcinając od większości zewnętrznych zaangażowań. Dla mnie to pewna ofiara – musiałem poświęcić swój czas, będąc do dyspozycji braci od rana do późnego wieczora. Na początku wewnętrznie się buntowałem i kiedy po raz kolejny dopadł mnie ten najbardziej uciążliwy demon, którego Ewagriusz nazywa zniechęceniem: „Lepiej to rzucić, bo ja się do tego nie nadaję” albo: „Nie tak się umawialiśmy!”, wówczas przyszła do mnie Edyta Stein – i w tym swoim stylu, cicho, ale bardzo zrozumiale – wypowiedziała na ucho słowa, które mnie zmroziły, ale potem przyniosły pokój: „Jeśli chcesz odrzucić krzyż, który daje ci Bóg, znajdziesz jeszcze cięższy”.

Na szczęście jest jeszcze ojciec Dawid Grześkowiak, z którym mam przywilej współpracować, wielki skarb, no i trzeba przyznać, że i nowicjuszy mamy świetnych. Niekiedy myślę, że są lepsi i bardziej dojrzalsi ode mnie, niż kiedy sam wstępowałem do zakonu. Na dodatek, poza niezłym humorem, mają też jedną ważną cechę – że im się chce! Od moich przełożonych otrzymałem więc zalecenie – i wiem, że wynika to z troski – abym zrezygnował z zewnętrznych zaangażowań, które odrywają mnie od obowiązków magistra nowicjatu. Odmawiam więc bardzo wielu prośbom i mam świadomość, że wiąże się to z rozczarowaniami wobec mojej osoby.

Czasami trzeba z pokorą przyznać, że nie jesteśmy w stanie podjąć się kolejnego zobowiązania, nawet jeśli jest dobre i pożyteczne, ani spełnić czyichś oczekiwań. Brak dla uznania własnych granic może wynikać z pychy lub niezaspokojonego „ja”. Na szczęście Pan Jezus radzi sobie znacznie lepiej ode mnie w zbawianiu tego świata.



Cenisz naszą pracę?

Wspieram dominikanie.pl!