Przypominamy tekst, który Timothy Radcliffe OP napisał o „zadaniach i wyzwaniach dla polskich braci w najbliższej przyszłości” w 2016 roku w Teofilu
Bardzo się ucieszyłem, kiedy zostałem poproszony o to, żebym napisał krótki artykuł o „zadaniach i wyzwaniach dla polskich braci w najbliższej przyszłości”. Nie odwiedzałem Waszej Prowincji już od jakiegoś czasu, dlatego proszę, żebyście wybaczyli mi mój brak wiedzy na temat Waszej obecnej kondycji. Zgodziłem się zresztą napisać ten tekst nie dlatego, że uważam, iż mam coś wyjątkowo mądrego do powiedzenia, ale raczej ze względu na moją prawdziwą miłość do Waszej Prowincji! Dobrze wspominam moje dawne wizyty w Polsce oraz ciepło, wielkoduszność i inteligencję moich polskich Braci.
Zacznę od przywołania słów naszego wielkiego papieża Polaka, św. Jana Pawła II: Duc in altum! Jezus mówi apostołom, żeby wypłynęli na głębokie wody (zob. Łk 5, 4). Mogą cokolwiek złowić tylko wtedy, gdy stracą grunt pod nogami. My, dominikanie, też musimy wypłynąć tak głęboko, by stracić grunt pod nogami, jeśli mamy cokolwiek złowić! Jesteśmy oddani misji zbawiania dusz i wierność temu pierwotnemu wezwaniu powinna wywabiać nas z bezpiecznych płycizn, żebyśmy znajdowali się w sytuacji: pływaj lub toń! Nie jest dobrze, kiedy taplamy się na płyciźnie. Dotyczy to różnych sfer naszego życia.
W pierwszym rzędzie odnosi się to do relacji z Bogiem. Niektórych kusi postrzeganie Boga jako strefy komfortu, jako Tego, który ustrzeże nas od turbulencji i przygód życia. Bóg jest wtedy sprowadzony do funkcji „boskiej polisy ubezpieczeniowej”. Jezus natomiast zaprasza uczniów, by podążali za Nim do Jerozolimy. Na tej drodze zastanawiają się, dokąd zmierzają, i niepokoją się o to, co ich czeka, ale idą za Nim — mimo że kłócą się o głupoty, jak o to, kto z nich jest największy. Wszyscy wielcy święci wiedzieli, że jeśli odpowie się na wezwanie Jezusa, to On raczej nie zaprosi nas do pewnego i bezpiecznego życia, które jest wolne od wszystkiego, co mogłoby nas niepokoić. Jezus może poprosić nas o rzeczy, który wydają się ponad nasze możliwości. Bo zaufanie Bogu w pierwszym rzędzie oznacza pewną stratę w kontroli nad własnym życiem. Właśnie to jest sercem duchowości papieża Franciszka: „Nie ma większej wolności niż ta, gdy pozwalasz na to, by być prowadzonym przez Ducha Świętego, zrzekając się prób planowania i kontrolowania wszystkiego do ostatniego detalu, a pozwalając Jemu, by cię oświecił, prowadził i kierował, dokądkolwiek zechce” (Papież Franciszek, Evangelii Gaudium 280). Jak powie Jan, „Duch wieje, kędy chce” (por. J 3, 8).
Nasza zachodnia kultura ma obsesję na punkcie kontroli. Każdy aspekt nowoczesnego społeczeństwa jest obserwowany, mierzony i zarządzany na drodze prawnych regulacji. Czasami dotyczy to również kultury wewnątrz Kościoła. A jednak wstępując do Zakonu, zgadzamy się na to, że stracimy pewną kontrolę nad naszym życiem, nie możemy bowiem przewidzieć, czego zażąda od nas Bóg i Zakon. Chrześcijaństwo nie jest opcją łatwą i przyjemną, ale wymaga od nas odwagi i zaufania Panu. Duc in altum! Jezus może nawet poprosić, byśmy chodzili po wodzie, ryzykując zatonięcie.
Jesteśmy porwani do życia w Bogu nieznanym, a to może wymagać od nas znoszenia cierpienia lub nawet ofiary życia. Ale to życie nigdy nie jest nudne, a najczęściej jest jeszcze radosne. Jest dużo bardziej prawdopodobne, że przyciągniemy ludzi do naszej wiary, jeśli zobaczą oni ją jako wielką przygodę i to największą, jaka jest. To odnosi się do naszego udziału w misjach Zakonu. Wasza Prowincja jest niezwykle szczodra w wysyłaniu braci do pracy za granicą. Polskich dominikanów można spotkać na całym świecie. Mam na myśli Waszego byłego prowincjała, Krzysztofa Popławskiego, który wyruszył do życia i pracy w Chinach, albo ojca Wojciecha Delika, który przez całe lata, często samotnie, żył w Petersburgu. Mam dla tych braci wielkie uznanie. Modlę się i mam nadzieję, że ta sama odważna wielkoduszność będzie się dalej realizować, gdy i Wy będziecie uczyć się obcych języków, żyć w innych kulturach czy próbować dziwnych potraw! To jest praca wcielenia — Słowo, które staje się ciałem w nowych światach. Duc in altum! Potrzeba odwagi i wyobraźni, by wejść w nowe, odmienne sposoby myślenia i inne niż własne formy pobożności, zamiast narzucić swoje.
Piszę do Was z Sinsinawy, wspólnoty założonej przez włoskiego dominikanina Samuela Mazzuchella. Zakon wysłał go do pracy misyjnej w najdalszych częściach Stanów Zjednoczonych w 1828 roku, gdy miał zaledwie 22 lata i nie był jeszcze wyświęcony na kapłana. Zbudował kościół w górnej części doliny rzeki Missisipi, będąc przez większość czasu sam, w dodatku bez żadnych braci w promieniu setek mil. Jest on w wielkiej mierze ojcem Kościoła katolickiego w centralnej części Stanów. Nie chodzi mi o to, by wysyłać braci w pojedynkę, ale mam nadzieję, że mamy cząstkę odwagi Samuela. Napisał on: „Obudźmy się zatem, otwórzmy nasze oczy w apostolskiej miłości, a jeśli wezwani, wyruszmy do jakiegokolwiek miejsca, gdzie praca jest wielka i trudna, ale gdzie zarazem przy pomocy Tego, który wysyła, otworzymy drogę Ewangelii” (M. N. McGreal, Samuel Mazzuchello: American Dominican, Notre Dame 2005, s. 1919). Duc in altum! Nie bójcie się mieć szalonych marzeń o misji! Przyjedźcie do nas i pomóżcie nam nawrócić Anglików!
Odnosi się to również do naszej misji intelektualnej. Wielu uczonych szuka w pracy naukowej przestrzeni bezpieczeństwa, pragnąc zbudować spójny system, który da wszystkie odpowiedzi i rozwieje wszelkie wątpliwości. To była pokusa pewnych form tomizmu, co doprowadziło w efekcie do osłabienia Zakonu tuż przed reformacją, a także ponownie — sto lat temu. Tego rodzaju postawa jest obca intelektualnej odwadze i teologicznym poszukiwaniom naszego brata, św. Tomasza, który nie bał się żadnych pytań. Prawdziwy uczony dominikański to ktoś, kto ośmiela się zmierzyć z pytaniem, na które nie zna odpowiedzi i które, jak czuje, go przerasta. Duc in altum! Yves Congar został kiedyś zapytany, czy jest pewny swoich
odpowiedzi. Odparł, że nie jest pewny odpowiedzi, ale jest pewien, że pytania były dobre. Jeśli zmierzymy się z najtrudniejszymi pytaniami naszych czasów, możemy poczuć się nieraz zagubieni, możemy być niepewni, co powiedzieć. Będziemy musieli modlić się do Pana o oświecenie. Nie będziemy wyglądać jak wielcy mistrzowie, ale jak pokorni uczniowie, którzy są dopiero u początków rozumienia czegokolwiek. Będziemy prosić o pomoc innych ludzi, którzy nawet mogą nie być chrześcijanami, ale którzy mają jakąś mądrość. Wtedy będziemy myślicielami i kaznodziejami dla dzisiejszych ludzi poszukujących.
W pewnym sensie teologiczne poszukiwania zawsze wiodą do porażki teologa stającego przed tajemnicą, która jest poza zasięgiem ludzkiego umysłu. Trudzimy się, by znaleźć słowa dające chociaż delikatny przebłysk tego, co jest poza wszelkimi słowami. Herbert McCabe, dominikanin, napisał: „Jakiekolwiek by były jego inne cnoty, główna świętość św. Tomasza polegała na świętości jego umysłu. I nie pokazują tego liczne pytania, na które cudownie i zachwycająco udzielił odpowiedzi, tylko to jedno, gdzie zawiódł, na które nie znał odpowiedzi, ale nie próbował udawać, że jest inaczej” (H. McCabe, God Matters, London 1987, s. 236). Oczywiście było to pytanie, które podobno po raz pierwszy zadało mu dziecko: „Czym jest Bóg?”.
Nie możemy się mierzyć z wielkimi pytaniami naszych czasów sami — potrzebujemy siebie nawzajem. U źródła osiemsetletniej tradycji naszego Zakonu leży głęboka komplementarność św. Dominika i św. Tomasza. Święty Dominik był wielkim kaznodzieją zanurzonym w dramatach swojej kultury. Dominikanin Chrys McVey skomentował to następująco: „Dominik był poruszony do łez — ale też do działania — przez głodujących w Palencji, przez karczmarza w Tuluzie czy przez ucieczkę kobiet w Fanjeaux. To jednak za mało, by wyjaśnić jego łzy. Wypływały one z dyscypliny duchowości otwartych oczu, która nie pozwalała niczego przeoczyć. „Prawda” jest mottem Zakonu — zgadza się, jednak nie chodzi o jej obronę (jak często się uważa), ale raczej o jej oglądanie. Posiadanie otwartych oczu tak, by nie przeoczyć niczego, co może uczynić oczy błyskotliwymi” (Ch. McVey, nieopublikowany wykład).
Dominik wcześnie zdał sobie sprawę z tego, że głoszenie wymaga studiów i dlatego też wysłał braci do Tuluzy, by tam uczyli się pod okiem angielskich uczonych. Potem bracia zostali rozesłani do nowych centrów naukowych: Bolonii, Paryża, Oksfordu i Madrytu, by siedzieć u stóp mistrzów swoich czasów (zob. Dz 22, 3). W istotę misji św. Dominika było wpisane oczekiwanie na pojawienie się naszego wielkiego teologa, św. Tomasza. Przez wieki nasze poszukiwanie prawdy i nasze głoszenie Ewangelii były najbardziej olśniewające właśnie wtedy, gdy dokonywało się współdziałanie naszych kaznodziejów i uczonych, naszych duszpasterzy i profesorów. Jeden potrzebuje drugiego! Wasza Prowincja będzie się rozwijała, jeśli bracia będą połączeni dialogiem ponad podziałami na profesorów i duszpasterzy.
Tę samą dynamikę widać też w relacji między Bartolomé de las Casas i Franciskiem de Vitoria. Las Casas był przejęty dramatem mieszkańców Ameryki i walczył o prawa rodzimych mieszkańców kontynentu. De Vitoria był uczonym w Salamance, próbującym zrozumieć zaistniałą sytuację i jej konsekwencje. Nasz współbrat, Marie-Dominique Chenu napisał: „Nadzwyczaj interesujące jest zwrócenie uwagi na spotkanie spekulatywnej doktryny [Franciska de Vitoria], pierwszego mistrza prawa międzynarodowego (w czasie gdy narody powstawały poza obrębami Świętego Cesarstwa Rzymskiego), i ewangelizacji Las Casas. Teolog w osobie de Vitoria objął proroka” (M. D. Chenu OP, Prophétes et Théologiens dans l’Eglise, [w:] Parole de Dieu II, Paris 1964, s. 211). Bez las Casas Francisco de Vitoria byłby częściowo ślepy. Bez de Vitoria Bartolomé de las Casas byłby w dużej mierze niemy.
Dominikańskie kaznodziejstwo jest przeważnie wspólnym zadaniem. Nie możemy głosić w pojedynkę. Potrzebujemy talentów naszych braci i sióstr. Byłoby dużo łatwiej mieć „swój” mały projekt, zadanie pod swoją kontrolą, gdzie można robić, co się chce i jak się chce, bez konieczności współpracowania z innymi, bez wypracowywania kompromisów. Jezus natomiast wysyła uczniów po dwóch. I my, jako bracia, jesteśmy posłani razem. Wspólne świadectwo prowadzi do czegoś poza mną i moim przekazem, moimi ideałami, moimi sukcesami i moją chwałą!
Wreszcie, jeśli oddacie się Zakonowi, Wasi bracia prawdopodobnie poproszą Was o zrobienie rzeczy, które będą się Wam wydawały ponad Wasze możliwości. Dokładnie takie jest moje własne doświadczenie! Gdy byłem wybrany na generała Zakonu w 1992 roku, Damian Byrne, mój irlandzki poprzednik, żartował: „Z wielkim smutkiem ogłaszam wynik głosowania — Anglik!”. Zgadzam się z nim. Wydaje mi się, że Zakon popełnił wielki błąd. Mimo to, trzeba ufać braciom i robić to, o co nas poproszą. Jeśli się nam nie powiedzie, to będzie ich wina, że nas wybrali! Pozwólcie braciom wyprowadzić Was na głębiny, a jeśli zaczniecie tonąć jak Piotr, oni będą przy Was, by ponownie, z Bożą pomocą, wciągnąć Was do łodzi.
Moja rada jest prosta: nie bójcie się wypłynąć na głębiny. Można zostać na płyciźnie i prowadzić łatwe i nieskomplikowane życie, jednak nie to jest powołaniem dominikańskim. Tylko miłość da nam potrzebną odwagę: miłość Boga, świata, który On stworzył, miłość Ewangelii i jej sprawiedliwości, miłość braci i przyjaciół, i miłość tych, których trudno jest kochać. By pokazać, jak otwarte umysły mamy jako dominikanie, zakończę słowami jezuity! Pedro Arrue, były przełożony generalny jezuitów, napisał: „Nie ma nic bardziej praktycznego niż znalezienie Boga, czyli niż zakochanie się w cichym absolucie, ostatecznej drodze. To, co kochasz, co pobudza twoją wyobraźnię, to wpływa na wszystko. To decyduje o tym, po co wstajesz z łóżka, co robisz ze swoimi wieczorami, jak spędzasz swoje weekendy, co czytasz, kogo znasz, co łamie ci serce, a co zachwyca cię radością i wdzięcznością. Zakochaj się, trwaj w miłości, a to zdecyduje o wszystkim” (V. Elizondo, Charity, New York 2008, s. 22).
Z angielskiego przełożyli Piotr Frey OP i Radosław Więcławek OP. Tekst ukazał się pierwotnie w numerze 2 (35) 2016 pisma Teofil zatytułowanym Miłosierdzia pragnę.
Cenisz naszą pracę?