Fragment wywiadu z o. Michałem Zioło OCSO.

Święty Benedykt w punkcie czwartym swojej reguły pisze, by „śmierć nadchodzącą mieć codziennie przed oczyma”. To zalecenie jest realizowane w klasztorze bardzo dosłownie. Okna wielu cel wychodzą na mały cmentarz, niewidoczny dla obserwatorów z zewnątrz. Schowany za klauzurą, dostępny dla postronnych jedynie za pozwoleniem opata. Kamienny mur otacza plac przypominający ogród – rzadkie krzewy, kilka wyrośniętych drzew i ptaki wśród gałęzi przerywające raz po raz dźwięczącą w uszach ciszę. Na środku monumentalny krzyż, a dookoła niego symetrycznie w rzędach proste mogiły obrośnięte bluszczem. Cmentarz jest wciąż taki sam. Brat odstępuje mogiłę bratu. Kości poprzednika składane są pod głową zmarłego. I tak przez wieki. Nie ma tu marmurowych nagrobków. Jedynie zwyczajne blaszane tabliczki z imieniem brata na żelaznym krzyżu. Jedna pod drugą. Na pierwszy rzut oka przypominają wojskowe nieśmiertelniki. Na niektórych rdza przechodzi z tabliczki na tabliczkę.

Jak wygląda moment śmierci? Brat umiera i co? Gromadzicie się przy nim?

Tak. Jak już wiadomo, że brat będzie powołany albo że zamierza odejść, bo to są dwa różne momenty, to wtedy gromadzimy się przy nim i odmawiamy Litanię do Wszystkich Świętych. Parę dni wcześniej w obecności całej wspólnoty otrzymuje ostatnie namaszczenie.

Brat Anzelm odszedł, kiedy byłem przy nim na dyżurze. Do końca był świadomy. W pewnej chwili powiedział: Trzeba się będzie zabierać. I zaczęła się agonia.

Mnich, jak każdy człowiek, ma oczywiście takie pokusy, żeby sobie powiedzieć: Jeszcze kawał życia przede mną. Jeszcze zrobię to i tamto, zagłosuję, sprzeciwię się, zdecyduję, zapytam, dlaczego coś budują bez mojej zgody. Ale przychodzi moment, gdy on wie, że to już koniec – nie, że koniec życia, ale że ma się zacząć coś nowego. To jest dostrzegalne gołym okiem, że bracia z tej ściśniętej piąstki wypuszczają ptaszka swojej wolności i zaczynają być ludźmi ogromnie sympatycznymi. Ich już nic nie łączy z zabezpieczeniem swoich włości, swoich spraw.

Ale pewnie są też bracia, którzy umierają nagle.

Tak, było kilku takich. Między innymi brat Jacques, który umarł podczas śpiewu. 

Nic nie wskazywało wcześniej, że coś mu jest?

Nie. Dyrygował, upadł i umarł. To było takie odejście w wielkim stylu. Ale my prosimy Boga, żeby nas zachował od nagłej i niespodziewanej śmierci. Współczesność tego nie rozumie.

Co się dzieje z rzeczami brata po jego śmierci? Coś przecież zgromadził w swojej celi.

Najczęściej wszystko palimy. Jeśli chodzi o papiery, korespondencję, zapiski, dokumenty – wszystko idzie do archiwum.

Zapomniałem jeszcze powiedzieć, że brat może napisać coś w rodzaju testamentu, a raczej życzenia, co chce, żebyśmy zaśpiewali i przeczytali na jego pogrzebie.

Są jakieś oryginalne pomysły?

Nie. Bez fanaberii. Jestem aiguebellianom bardzo wdzięczny, że nikt nie prosi o przeczytanie Małego Księcia jako drugiego czytania.

Czy może się zdarzyć, że brat zostanie pochowany gdzieś indziej?

Bardzo rzadko. Prawdę mówiąc, nie przypominam sobie takiej sytuacji. Bracia leżą po śmierci tam, gdzie żyli.

Zaprowadzę was teraz do ojca, który przewidział swoją śmierć. Polak z pochodzenia, który był tu opatem. Jean de la Croix Przyłuski. Jego rodzina wyemigrowała po upadku Napoleona, bo byli żołnierzami napoleońskimi, i on wstąpił podczas wojny do Notre-Dame du Désert koło Tuluzy. To był wysoki, prawie dwumetrowy człowiek, bardzo godny. Był jednym z najmłodszych opatów przed soborem.

To znaczy?

Opat normalnie ma czterdzieści–pięćdziesiąt lat. A jego wybrali, kiedy miał dwadzieścia parę. Opowiadał nam, jak pewnego razu odwiedzał w szpitalu swojego brata i jakiś miejscowy arystokrata mówi do niego: Co wyście tam zrobili w tym klasztorze?! On pyta, o co chodzi, jakiś skandal, jakieś plotki? – Tak, wybraliście na opata jakiegoś niedoświadczonego smarkacza, który w ogóle nie wie… – i tu wymienia wszystkie negatywne cechy młodości. Wtedy Jean się odzywa: To właśnie ja jestem tym opatem. A potem został kucharzem w małej wspólnocie w Fezie, gdzie i ja przez jakiś czas byłem.

Najpierw był przełożonym, a potem kucharzem?

Tak. Robił nam omlety i racuszki z ryżu. W 2003 roku przyjechał do Aiguebelle. Ja w tym czasie zajmowałem się produkcją Alexionu. W ciągu dnia wychodziłem z warsztatu na chwilę, żeby odetchnąć świeżym powietrzem, i za każdym razem widziałem go, jak chodzi z grabiami i miotłą po cmentarzu. Pewnego dnia zagadnąłem: Co ojciec tak codziennie tutaj przychodzi? A on mówi: Bo muszę przygotować cmentarz na moje odejście.

Chorował?

Nie, i jak na swoje lata był w całkiem dobrej formie. Odprawiał msze, głosił przepiękne homilie – krótkie, ale bardzo duchowe. W grudniu wysłano mnie do Kamerunu, gdzie zostałem mistrzem nowicjatu, a w styczniu przychodzi wiadomość, że Jean de la Croix odszedł do Pana. Zdążył mi jeszcze przesłać karteczkę. Pokażę wam – takie piękne pismo, prawie kobiece. Napisał, że nie zgadza się z decyzją, żebym wyjechał z Aiguebelle i wielu braci też się nie zgadza, ale trzeba być posłusznym woli Bożej. To była taka miła pociecha z jego strony.

Czy kiedy brat umiera, to wam go brakuje? Jesteście przecież małą wspólnotą, żyjecie razem czasem przez kilkadziesiąt lat.

Chyba nie. Traktujemy to jako rzecz, która ma się wydarzyć prędzej czy później. Szereg się wyrównuje i tyle. To jest mniej więcej tak, jak w batalii napoleońskiej – stoją naprzeciwko siebie, strzelają, ktoś pada, robią krok do przodu, krok w bok, zatykają dziurę. Rannych zbieramy, ale maszerujemy dalej.

Zdarza się, że młodzi bracia umierają?

Zdarza się. Ale w Aiguebelle nie ma zbyt wielu młodych braci, więc raczej nam to nie grozi. Tu leży Alfons, który był spokrewniony z belgijską rodziną królewską. Bardzo elegancki pan, niedający się wyprowadzić z równowagi. Bracia próbowali go kiedyś nabrać i powiedzieli: Proszę ojca, opat zadecydował o zmianie koloru szkaplerzy. On, starszy człowiek, pyta spokojnie: Jaki to będzie kolor? Oni: Zielony. On na to: A dlaczego nie? A tutaj leży cała ekipa, z którą byłem w Afryce Północnej. Albert, oblat, grał na flecie. Kiedy umarł, to opatem był André – człowiek z artystycznym zacięciem. Każdemu z braci kładł na mary jakiś przedmiot, który był związany z jego życiem. I Albert leżał z fletem. Pomyślałem sobie: Jezus Maria, jak ja bym umarł, to co on by mi położył? Wtedy dużo pracowałem z nożyczkami, robiąc ilustracje do książek dla niewidomych dzieci, więc wychodziło na to, że na moim grobie mogą się pojawić nożyczki.

Po ilu dniach chowacie brata?

Po trzech. Pierwszego dnia po śmierci, wieczorem, na komplecie wspominamy zmarłego. Wspomnienie najczęściej przygotowuje opat, przywołując wszystkie szczegóły z jego życia – czym się zajmował, jaki miał charakter, jak się zachowywał, jakie miał przyzwyczajenia.

Bez lukrowania?

Bez lukrowania. Jak na spowiedzi. Włącznie z tym, że wymienia się wszystkie przebyte przez niego choroby i operacje. Muszę przyznać, że takie wspomnienie bardzo mobilizuje do lepszego życia, bo jeśli będziesz zołzą, to ci to wszystko kiedyś wypomną…

Okna klasztoru wychodzą częściowo na cmentarz.

Tak, i to jest bardzo dobra perspektywa dla mnicha.

Patrzeć tam, gdzie się skończy czy gdzie się zacznie życie?

Zacznie. Dlatego bracia ze spokojem czekają na śmierć. Nie ma paniki. My się nie boimy zmarłych, nie boimy się grobów, całej tej otoczki związanej z przygotowywaniem zwłok, transportem, przekładaniem, ubieraniem. Nie powiem, że to normalne, ale po prostu jest to wpisane w nasze życie.

Rozmawiali Katarzyna Kolska i Roman Bielecki OP.

Fragment książki „Po co światu mnich?” wydanej przez Wydawnictwo W drodze.