Wiary w życie wieczne nie mierzy się naszym jej odczuwaniem. Nie mierzy się jej również naszą zdolnością do wyobrażania sobie, na czym życie wieczne będzie polegało.

Spróbujmy podjąć następujące pytanie: Czy ja naprawdę wierzę w życie wieczne? A może jest to tylko taka wiara na niby, zwyczajne oszukiwanie Pana Boga i siebie. Czy są jakieś sposoby, żeby to sprawdzić, czy moja wiara w życie wieczne jest autentyczna?

Jakoś do szczęścia wiecznego mi się nie śpieszy!

Opowieściach pielgrzyma, najwspanialszym chyba dokonaniu duchowości rosyjskiej, opisana jest spowiedź, podczas której penitent otrzymał od spowiednika mniej więcej taką reprymendę: „Co ty tu się z drobiazgów spowiadasz, gdy tymczasem pomijasz to, co najważniejsze! Przecież ty ani Pana Boga prawdziwie nie kochasz, ani w życie wieczne tak naprawdę nie wierzysz!”.

I z pomocą spowiednika penitent ów uświadamia sobie grzechy następujące:

Nie kocham Boga, bo przecież gdybym Go kochał, to wciąż bym o Nim myślał ku radości mego serca, a każda myśl o Bogu przynosiłaby mi radosną słodycz. Przeciwnie, znacznie częściej i chętniej rozmyślam o sprawach zwyczajnych, codziennych, a rozmyślanie o Bogu przynosi mi utrudzenie i oschłość. Jeślibym Boga kochał, to rozmowa z Nim poprzez modlitwę ożywiałaby mnie, napełniała słodyczą i pociągała ku stałemu z Nim obcowaniu, ale jest przeciwnie: nie tylko nie rozkoszuję się modlitwą, ale zajmując się nią, odczuwam utrudzenie, zmagam się z niechęcią, osłabiam się poprzez oddawanie się lenistwu i gotów jestem z chęcią zająć się czymkolwiek błahym, byle tylko modlitwę prze rwać lub całkiem jej zaprzestać. Podczas pustych zajęć czas mija mi niezauważenie, a gdy zajmuję się Bogiem, stając w Jego obecności, czuję, że każda godzina jest długa jak rok.

Podobną małodusznością może być naznaczona nasza wiara w życie wieczne:

Gdybym ja – uświadamia sobie pielgrzym dzięki spowiednikowi – wierzył mocno i był przekonany, że po śmierci czeka mnie życie wieczne i odpłata za ziemskie czyny, to wciąż bym o tym myślał i prowadziłbym życie przybysza, gotującego się wkroczyć do swej ojczyzny. Przeciwnie, nawet nie pomyślę o wieczności, a kres ziemskiego życia traktuję jako granicę mego istnienia. Skrycie tkwi we mnie myśl: kto wie, co będzie po śmierci? Jeśli nawet mówię, że wierzę w nieśmiertelność, to mówię to tylko rozumem, bo serce moje dalekie jest od pewności, o czym wyraźnie świadczą moje czyny i stała troska o dobre urządzenie się w życiu zmysłowym.

Święta Blandyna nie była wyjątkiem

Z drugiej strony jednak, wielkim uproszczeniem jest twierdzić, że „nikomu się jakoś do szczęścia wiecznego nie śpieszy”. Toteż zanim podejmę postawione na samym początku pytanie, spróbuję przedstawić przykłady chrześcijan, którym właśnie bardzo się do nieba śpieszyło.

Najłatwiej postawy takie znaleźć wśród męczenników. Wydaje się jednak, że powód tego jest przede wszystkim zewnętrzny: śmierć męczenników jest umieraniem na widoku publicznym i ma znacznie większe szanse na to, że otaczająca ją światłość zostanie zauważona przez wielu i wejdzie do społecznej pamięci Kościoła, aniżeli zwyczajna śmierć człowieka świątobliwego, którego tęsknotę za ostatecznym spotkaniem z Bogiem widzą jedynie bliscy i przyjaciele.

Zacznę może od historii, która zawsze wywiera na mnie wielkie wrażenie, ilekroć o niej czytam. Mam na myśli opis męczeństwa chrześcijan z Lyonu w roku 177, sporządzony przez bezpośredniego świadka tych wydarzeń i umieszczony na początku piątej księgi Historii kościelnej Euzebiusza z Cezarei. Jak się wydaje, tamtejsze władze prześladowcze szczerze uwierzyły, że chrześcijaństwo jest to ruch degeneratów, uprawiających kanibalizm i kazirodztwo – tak bowiem (na potwierdzenie prawdy, że krzywe oko krzywo widzi) odczytały docierające do nich informacje na temat tajemnicy Eucharystii oraz wzajemnego braterstwa. Ponieważ chrześcijanie do zbrodni tych – naturalnie – się nie przyznawali, poddano ich wyszukanym i długotrwałym torturom.

Wśród torturowanych wyróżniła się szczególnie młoda Blandyna, którą ogarnął duch właściwy raczej uczcie weselnej niż miejscu męczarni, i swoją postawą potrafiła zarazić współwyznawców, tak że odtąd nikt już więcej nie zaparł się swojej wiary ze strachu przed torturami. Oprawcy szybko zrozumieli, ile osiągną, jeśli uda się im ją złamać, toteż znęcali się nad nią szczególnie. Oprócz tortur zadawanych jej bezpośrednio, Blandyna musiała znieść aresztowanie i tortury swego piętnastoletniego brata Pontikosa, ponadto wraz z bratem przyprowadzano ją codziennie do amfiteatru, aby patrzyła na zabijanie kolejnych chrześcijan.

Po zabiciu wśród tortur na jej oczach Pontikosa, „wreszcie sama Blandyna, ostatnia ze wszystkich – niby czcigodna matka, która wlała otuchę swoim dzieciom i przecierpiawszy wszystkie walki swych dzieci, wysłała je jako zwycięzców przed sobą do Króla – pobiegła pełna radości i wesela na tę swoją podróż, jak gdyby wołano ją na ucztę weselną, a nie rzucano na pastwę dzikich zwierząt”. Jak stwierdza autor tego opisu – a jest nim prawdopodobnie św. Ireneusz, późniejszy wielki biskup Lyonu, który sam ćwierć wieku później poniósł śmierć męczeńską – Blandyna „żyła bowiem nadzieją i pewnością dóbr obiecanych przez Boga, i rozmawiała z Chrystusem”.

Wiara w życie wieczne uzdolniła tę dziewczynę do zachowania, które przekracza siły człowieka. Jednak Blandyna nie była wyjątkiem. Narsalus, jeden z męczenników scylitańskich, usłyszawszy wyrok śmierci, skwitował go zdaniem:” Jeszcze dziś będziemy w niebie, Bogu niech będą dzięki”. Młoda Potamiena z Aleksandrii (rok 202), kiedy prowadzący ją na śmierć żołnierz Bazylides bronił jej przed napaściami tłumu, „przyjęła przychylnie dowody jego życzliwości i zwróciła się do niego z wezwaniem, by umocnił swego ducha. Będzie się bowiem po śmierci za niego modliła do swego Pana i wkrótce mu się odwdzięczy za to, co dla niej uczynił”. Zapewne nikt by się o tych słowach młodej męczennicy nie dowiedział, gdyby nie zadecydowały one o tym, że wkrótce sam Bazylides został chrześcijaninem i męczennikiem.

Tylko bardzo realną i dosłowną wiarą w życie wieczne można wyjaśnić radość, z jaką chrześcijanie przyjmowali wiadomości o męczeństwie swoich przyjaciół i znajomych. „Bardzo się ucieszyłem, że jego nieposzlakowana działalność zakończyła się tak zaszczytnie” – pisze św. Cyprian do kleru rzymskiego na wiadomość o męczeńskiej śmierci papieża Fabiana.

Oczekujecie codziennie z radością zbawczego dnia Waszego zgonu – pisze tenże Cyprian do uwięzionej grupy duchownych i świeckich chrześcijan – i już, już mając ten świat opuścić, śpieszycie się, aby otrzymać obiecane męczennikom dary i mieszkanie Boże. Po ciemnościach tego świata ujrzycie najczystsze światło i otrzymacie chwałę, która swym blaskiem przewyższa wszystkie cierpienia i walki.

Na ten list czterej uwięzieni biskupi tak odpisują Cyprianowi: „Jesteś naszym nauczycielem i przyjacielem, toteż gorąco pragniemy, abyś otrzymał koronę za swe wielkie wyznanie”. Dlatego bardzo wiarygodnie brzmi protokolarny zapis sądu pogańskiego z procesu św. Cypriana, że kiedy usłyszał wyrok śmierci, powiedział tylko krótko: „Bogu niech będą dzięki!”. Bo w życie wieczne Cyprian wierzył przecież realnie, ono nie było dla niego żadnym symbolem, ale rzeczywistą obietnicą samego Boga.

Atmosferę święta i radości podczas śmierci męczeńskiej odnotowują również dzieje męczenników nowożytnych i współczesnych. Kiedy do jezuity Ludwika, ukrzyżowanego w roku 1597 w Japonii, „pewien chrześcijanin zawołał, iż wkrótce będzie w raju, on radosną postawą całego ciała zwrócił na siebie oczy wszystkich patrzących”. Zaś Herman Lange, niemiecki ksiądz stracony 10 listopada 1943 roku za głoszenie poglądu, iż za zbrodnie hitlerowskie czeka Niemców kara Boża, tak pisał z celi śmierci: „Jakaż pociecha, jaka cudowna siła płynie z wiary w Chrystusa, który poszedł przed nami drogą śmierci. Czyż może coś się stać dziecku Boga? Czyż miałbym się bać? Przeciwnie, radujcie się, i jeszcze raz wam mówię, radujcie się”.

Życia obecnego ani spraw doczesnych nie wolno nam lekceważyć!

Żaden z wymienionych męczenników nie pchał się jednak do śmierci. Przeciwnie, raczej starali się jej uniknąć. Nie tylko cechowała ich bowiem głęboka wiara w życie wieczne, ale równie żywo wierzyli oni w sens swojej służby na tej ziemi. Święty Cyprian, którego entuzjazm dla śmierci męczeńskiej przed chwilą poznaliśmy, wręcz ukrywał się przed prześladowcami. Podobnie zachowywało się wielu innych późniejszych męczenników.

W Kościele starożytnym obowiązywał nawet kanon, zakazujący wiernym prowokowania władz do stawiania ich przed sądami. Przykład pełnej gotowości zarówno na śmierć, jak na dalsze życie, dał już apostoł Paweł: „Z dwóch stron doznaję nalegania: pragnę odejść, a być z Chrystusem, bo to o wiele lepsze, pozostawać zaś w ciele – to bardziej dla was konieczne. A ufny w to, wiem, że pozostanę, i to pozostanę nadal dla was wszystkich, dla waszego postępu i radości w wierze” (Flp 1,23- 25).

Zatem nawet bardzo żarliwa wiara w życie wieczne wcale nie domaga się niecierpliwych tęsknot za jak najszybszym odfrunięciem z tej ziemi. Gordon W. Allport – psycholog, żaden kaznodzieja czy teolog – zauważył wręcz prawidłowość następującą: „Prawdopodobnie moglibyśmy dowieść, że w biegu historii ci chrześcijanie, którzy w najbardziej praktyczny sposób zasłużyli się światu doczesnemu, byli równocześnie tymi, którzy najgorliwiej wierzyli w świat przyszły”.

To prawda, że większość z nas, kiedy znajdzie się w poważnej chorobie, chciałaby odsunąć zbliżającą się śmierć. Czy jednak postawa taka, wzięta sama w sobie, świadczy o nie­ wierze w życie wieczne? Wszak nawet pannie młodej, która bardzo pragnie ślubu, zdarzy się czasem, że bardzo chciałaby sam moment ślubu odsunąć bodaj o kilka minut. A przecież Wzięcie ślubu nie wiąże się z żadnymi cierpieniami.

Spójrzmy jeszcze na ten problem w świetle pewnej postawy dość nieprzeciętnej i raczej skrajnej. Mianowicie zachowały się wiarygodne świadectwa wielkich chrześcijan, którzy w swojej żarliwej miłości do Boga chcieli jak najszybciej umrzeć, ażeby w ten sposób zjednoczyć się z Nim już naprawdę bez reszty. Coś takiego przeżywała na przykład św. Teresa od Jezusa. Sądzę, że nawet taki chrześcijanin nie czułby się uprawniony do tego, żeby przyśpieszać swoją śmierć poprzez zaniedbanie leczenia swoich chorób. Podobnie jak prawie nie było męczenników, którzy by nie zrobili wszystkiego, ażeby się nie dostać w ręce prześladowców. Zarazem ci sami ludzie potrafili – jak widzieliśmy – radować się, kiedy ich męczeństwo już nadchodziło.

Trzy kryteria

A jednak pytanie:,,Czy ja naprawdę wierzę w życie wieczne?” – bardzo zasługuje na to, żeby się nad nim zastanawiać. Ze szczególną wyrazistością przychodzi ono wówczas, kiedy mnie samemu śmierć zaczyna już zaglądać w oczy, ale również wówczas, kiedy śmierć oddziela mnie kolejno od różnych moich bliskich i znajomych. Ale uwaga: wiary w życie wieczne nie mierzy się naszym jej odczuwaniem. Nie mierzy się jej również naszą zdolnością do wyobrażania sobie, na czym życie wieczne będzie polegało.

Istniejąco najmniej trzy kryteria, po których można rozpoznać, że w życie wieczne wierzę naprawdę. Znakiem pierwszym jest pielęgnowanie w sobie zawierzenia, które można wyrazić w formie modlitwy na przykład następującej:

Panie Jezu, Ty tak często mówiłeś nam o życiu wiecznym i tak często nam je obiecywałeś! Po to, żeby obdarzyć nas wiecznym zbawieniem, przeszedłeś przez mękę krzyżową! Ja wierzę każdemu Twemu słowu! Wierzę też całym sercem w udzieloną nam przez Ciebie obietnicę życia wiecznego, ale Ty wzmacniaj wiarę moją! Wspomagaj mnie swoim światłem i mocą, abym coraz bardziej zbliżał się do Twojego zbawienia! Pozwól mi też jak najwięcej przyczynić się do tego, aby również moi bliźni życie wieczne osiągnęli!

Drugim kryterium, po którym mogę poznać, że ja naprawdę wierzę w życie wieczne, jest wybieranie drogi Bożej również wówczas, kiedy sprzeciwia się to prawom tego świata. Według praw tego świata jest rzeczą nierozsądną trwać w wierności małżeńskiej, jeśli się zostało niesprawiedliwie przez współmałżonka opuszczonym. Prawa tego świata dozwalają też czynić zło, jeśli nie ma innego sposobu uratowania się przed jakimś poważnym zagrożeniem. Duch tego świata podpowiada nawet zabicie poczętego dziecka albo człowieka umierającego, jeśli przemawiają za tym jakieś poważne powody. Otóż jeśli ten duch jest mi gruntownie obcy i mam niezłomną wolę chodzenia Bożymi drogami również wówczas, kiedy jest to bardzo trudne i „nierozsądne”, wolno mi ufać, że moja wiara w życie wieczne jest rzetelna i autentyczna. Niezależnie od tego, jak ją psychicznie odczuwam.

Kryterium trzeciego dostarcza odpowiedź na pytanie, czy ja staram się korzystać ze źródeł życia wiecznego, do jakich zaprasza nas Chrystus Zbawiciel. Oto najważniejsze Jego słowa na ten temat: „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli nie będziecie spożywali Ciała Syna Człowieczego i nie będziecie pili Krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie. Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym” (J 6,53 i nast.).

Tekst z książki „Horyzonty ostateczne” wydanej przez Wydawnictwo W drodze.