Na drodze Zacheusza – odcinek IV
Zapraszamy do wędrówki przez słowa Ewangelii. Naszym przewodnikiem staje się Maria Szamot, od kilkunastu lat inspirująca duszpasterzy, kaznodziejów oraz osoby świeckie wyjątkowymi komentarzami Ewangelii teolożka.
Mamy nadzieję, że ta wędrówka stanie się dla Ciebie częścią wspaniałej przygody poznawania Pisma Świętego. Nie bój się – tak, jak Zacheusz – wejść na drzewo, aby zobaczyć Chrystusa! Zaproś Jezusa do swojego domu!
Przed Tobą ostatni odcinek naszej wędrówki. Nie zniechęcaj się! Niech zbawienie stanie się także udziałem Twojego domu!
Potem wszedł do Jerycha i przechodził przez miasto. A [był tam] pewien człowiek, imieniem Zacheusz, zwierzchnik celników i bardzo bogaty. Chciał on koniecznie zobaczyć Jezusa, kto to jest, ale nie mógł z powodu tłumu, gdyż był niskiego wzrostu. Pobiegł więc naprzód i wspiął się na sykomorę, aby móc Go ujrzeć, tamtędy bowiem miał przechodzić. Gdy Jezus przyszedł na to miejsce, spojrzał w górę i rzekł do niego: „Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu”. Zszedł więc z pośpiechem i przyjął Go rozradowany. A wszyscy, widząc to, szemrali: „Do grzesznika poszedł w gościnę”. Lecz Zacheusz stanął i rzekł do Pana: „Panie, oto połowę mego majątku daję ubogim, a jeśli kogo w czym skrzywdziłem, zwracam poczwórnie”. 9 Na to Jezus rzekł do niego: „Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu, gdyż i on jest synem Abrahama. Albowiem Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło”. (Łk 19, 1-10)
Sytuacja Zacheusza, głębia spętania, do jakiej doprowadziło go skaleczone poczucie godności, wydaje nam się cokolwiek mało przekonująca. Nie bardzo umiemy wczuć się w życiowe realia tamtych ludzi, których przed razami kija nie bronił ani siwy włos, ani żadne prawa. Kto nie miał dość siły albo środków, by zapewnić sobie nietykalność, brał po grzbiecie. Nie był bezpieczny nawet w domu, gdzie byle rzymski żołdak mógł się wedrzeć i splądrować jego dobytek. Tym brutalniej obchodzono się z tymi, którzy z natury skłaniali otoczenie do żartów i kpin.
W naszej kulturze rówieśnicze prześladowania z powodu słabości fizycznej, małego wzrostu czy jakichś innych naturalnych niedoborów lub odmienności zwykle kończą się wraz z wejściem w dorosłość, aczkolwiek im niższa kultura środowiska, tym są trwalsze. W zasadzie jednak inne atrybuty mają dziś znaczenie w życiu społecznym. Ale to nie znaczy, że już nie potrzebujemy uwalniającej mocy Jezusa. Zdaje się, że potrzebujemy jej stokroć bardziej, bo takich zacheuszowych tragedii jest wokół nas pełno. Prasa z lubością opisuje liczne niestety przypadki seksualnego wykorzystywania dzieci. Jak będzie wyglądać dalsze życie na przykład kilkuletniej dziewczynki przez lata dręczonej przez ojczyma? Pomoc okazana przez prawo, psychologów, pedagogów sprawi, że uraz psychiczny będzie mniej dotkliwy, mniej aktywny. Ale pozostanie osad poniżenia i przemocy, nieufność do płci przeciwnej, jakaś forma zamknięcia, ucieczki lub właśnie szukania dominacji, na koniec często ucieczkowy wybór orientacji homoseksualnej. I trudno się temu dziwić. To życie zostało już u swego zarania boleśnie okaleczone i zdeterminowane. Nie dziwimy się więc mu, lecz staramy się je rozumieć i mu współczuć. Rozumiemy przyczyny emocjonalnej blokady, uzasadniamy homoseksualizm: niech ma taką miłość, jaką jest w stanie przeżyć i jaka daje poczucie bezpieczeństwa.I wydajemy się sobie bardziej miłosierni niż Bóg, który sformułował przykazania. Bo nie pojmujemy, że nie tędy droga. Że taki człowiek, który ma za sobą okrutne przejścia, nie musi być nieodwracalnie skazany na ochłap życia, na taką tylko jego postać, którą dopuszcza obecność ran i blizn, które nosi, ale że spotkanie z żywym Bogiem jest w stanie jego życie przestawić na szerokie tory. Jego życie, to znaczy jego sposób podążania ku Bogu. Po to jednak musi ujrzeć siebie siedzącym na sykomorze.
Nie jest prosto wykryć, gdzie rośnie nasza sykomora. Scenariusz upiornego dzieciństwa nie jest warunkiem nieodzownym. Przeciwnie, ona rośnie także tam, gdzie życie jest od początku niezwykle udane, gdzie talent budzi poklask, uroda zachwyt, dzieła rąk i umysłu wprawiają w zdumienie… Nosi ją w sobie każdy. Jest rośliną, która lubi zapuszczać korzenie w najbardziej zacisznych, najszczelniej okrytych zakątkach naszego wnętrza. Wyrasta na glebie naszych zwykłych doświadczeń, na gruncie gromadzonej przez nas wiedzy o naszej słabości i o tym, jak funkcjonuje świat, a soki czerpie z najwrażliwszych, najbardziej obolałych i najprzemyślniej chronionych rejonów naszej osobowości. Rośnie gdzieś tam, gdzie znajdujemy dla siebie najpożywniejsze, najsłodsze owoce. Dlatego tak trudno wpaść nam na pomysł, że to ona, a jeszcze trudniej z niej zejść.
Podsumowując poczynione tu spostrzeżenia, zauważamy, że spotkanie z Zacheuszem, z pozoru całkowicie przypadkowy, pozbawiony znaczenia epizod, w rzeczywistości doskonale wpisuje się w konsekwentną linię postępowania Jezusa. Tę linię wyznacza nieustępliwa wola przyjścia człowiekowi z pomocą, aby zbawienie stało się udziałem jego domu. Zbawienie (!), aż zbawienie, które nastaje poprzez obdarowanie go wolnością. Przez uwolnienie go od wielorakich ograniczeń, które sprawiają, że nie potrafi postąpić na drodze do Boga. Że tkwi w miejscu. A przecież wolność jest tym atrybutem człowieka, który wydaje nam się szczególnie źle komponować z jego religijnym przeznaczeniem: albo kocham wolność, albo Pana Boga. Tymczasem Jezus czyni z wolności wewnętrznej warunek zbawienia pojętego jako rezultat świadomego ruchu ku Ojcu. Ten ruch uważa za wpisany w naturę człowieka. Dla Niego człowiek jest istotą, która po prostu nie potrafi nie dążyć do Boga, chyba że w nim samym coś staje temu na przeszkodzie, coś mu Boga zasłania. Wszystkie zbawcze czyny Jezusa można oglądać w tej perspektywie, szeregując je według powagi przeszkód, jakie usuwa: od tych najmniej widocznych (Marta, Zacheusz) do najpoważniejszych (paralityk, opętany z Gerazy). Nie podbiera przy tym roboty psychologom, bo psycholog pomaga obchodzić przeszkody przez tworzenie nowych ścieżek decyzyjnych, Jezus zaś usuwa je, zwyciężając zło, które skrywa się w ich cieniu.