Na drodze Zacheusza – odcinek II
Zapraszamy do wędrówki przez słowa Ewangelii. Naszym przewodnikiem staje się Maria Szamot, od kilkunastu lat inspirująca duszpasterzy, kaznodziejów oraz osoby świeckie wyjątkowymi komentarzami Ewangelii teolożka.
Mamy nadzieję, że ta wędrówka stanie się dla Ciebie częścią wspaniałej przygody poznawania Pisma Świętego. Nie bój się – tak, jak Zacheusz – wejść na drzewo, aby zobaczyć Chrystusa! Zaproś Jezusa do swojego domu!
Przed Tobą drugi odcinek naszej wędrówki. Nie zniechęcaj się! Niech zbawienie stanie się także udziałem Twojego domu!
Potem wszedł do Jerycha i przechodził przez miasto. A [był tam] pewien człowiek, imieniem Zacheusz, zwierzchnik celników i bardzo bogaty. Chciał on koniecznie zobaczyć Jezusa, kto to jest, ale nie mógł z powodu tłumu, gdyż był niskiego wzrostu. Pobiegł więc naprzód i wspiął się na sykomorę, aby móc Go ujrzeć, tamtędy bowiem miał przechodzić. Gdy Jezus przyszedł na to miejsce, spojrzał w górę i rzekł do niego: „Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu”. Zszedł więc z pośpiechem i przyjął Go rozradowany. A wszyscy, widząc to, szemrali: „Do grzesznika poszedł w gościnę”. Lecz Zacheusz stanął i rzekł do Pana: „Panie, oto połowę mego majątku daję ubogim, a jeśli kogo w czym skrzywdziłem, zwracam poczwórnie”. 9 Na to Jezus rzekł do niego: „Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu, gdyż i on jest synem Abrahama. Albowiem Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło”. (Łk 19, 1-10)
Tak więc Zacheusz był dorobkiewiczem. Dzięki pracy (wcale nie był nieuczciwym zdziercą jako celnik! Przeciwnie, sumienie niczego mu nie wyrzucało. Mówi przecież do Jezusa: jeśli komu w czym zawiniłem, a nie: temu, komu zawiniłem, zwracam poczwórnie. Zakłada więc, że może być nieświadom jakiejś winy, ale jest gotów ponieść wszystkie jej koszta z nawiązką, z grubsza w podwójnej wysokości w stosunku do kary, jaką Prawo przewidywało dla złodzieja98), inteligencji i sprytowi (przewidział, którędy będzie szedł Jezus i zajął miejsce na drzewie, nim inni na to wpadli), sile charakteru (gesty społecznego ostracyzmu w wieku dojrzałym nie smakują wcale mniej gorzko niż kpiny towarzyszy jego przykrej młodości. Na szczęście żadna społeczność nie jest pod względem takich zachowań ani do końca jednomyślna, ani konsekwentna) dziś już nie słyszał, że jest kurduplem. Konsumował słodkie owoce prestiżu i ludzkiego poważania, które przyszły wraz z majątkiem, stanowiskiem i wpływami. Stanowczo wolał swoją obecną sytuację, a związany z nią dyskomfort nauczył się znosić. Po prostu stwardniał i utwierdził się w swoim postępowaniu, ale jednocześnie udało mu się zachować z dawnego siebie coś ogromnie ujmującego i wartościowego: jakąś niezwykłą prostotę wewnętrzną, żywość uczuć i spontaniczność, rzadkie u dojrzałego mężczyzny. Gdy czegoś zapragnął, to – jak dziecko – musiał to koniecznie zdobyć. A gdy spotkało go coś dobrego, wtedy z radości ucałowałby cały świat. I wtedy nie zważał, że wystawia na szwank swój wizerunek i powagę zdobyte z takim wysiłkiem. Chciał i już. Więc łaził po drzewach albo rozradowany – przynajmniej w duchu – wywijał najdziksze hołubce, gdy prowadził Nauczyciela do swego domu.
Tak rzeczy się miały z Zacheuszem, gdy Jezus przekraczał bramy Jerycha. Ich spotkanie nie było dziełem przypadku: Dziś muszę się zatrzymać w twoim domu. Muszę? – tak, albowiem Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło, to znaczy tych, którzy należeli do owczarni Izraela, lecz gdzieś się zawieruszyli – jak celnicy na przykład. Trzeba nam starannie wniknąć w sytuację Zacheusza po to, by zrozumieć, czego Jezus tu dokonuje. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że dostajemy wzruszającą relację o szlachetnym poruszeniu serca u pewnego grzesznika, które dokonało się pod wpływem spotkania z Jezusem. Jedną z tych opowieści, które skrzętnie gromadzą kaznodzieje na okoliczność odpustów i rekolekcji, bo zdają się być esencją chrześcijaństwa. Po to jednak, by ktoś odczuwał potrzebę uzewnętrznienia swojej radości, podzielenia się nią (a nawet swymi dobrami) z innymi, Syn Boży nie musiał przychodzić na świat. Takie poruszenia zna każde szlachetniejsze i prawe serce. Tymczasem spotkania z żywym Bogiem, tak tamte sprzed dwóch tysięcy lat, jak i te nasze, powodują zawsze kopernikański przewrót w życiu. Ich następstwem po stronie człowieka są nie tylko budujące gesty wspaniałomyślności albo zadośćuczynienia za nawet nieuświadomione winy, ale gruntowna zmiana wszelkich odniesień. Zmiana wypracowanej, sprawdzonej i utrwalonej w toku życia optyki. Ich następstwem są jakby ponowne narodziny człowieka: uwolnionego od kalectwa, choroby, opresji złego ducha, cierpień duchowych i psychicznych, które dotychczas wyznaczały całkowicie bieg jego życia. Los pozbawiony tego rodzaju determinanty musi się odtąd na nowo zorganizować. Musi obrać sobie nowy kierunek. Jak inaczej określić to, co dzieje się z człowiekiem, który przez blisko czterdzieści lat oglądał świat z wysokości noszy i tylko w zasięgu wzroku, a teraz może w pełnej swobodzie cieszyć się jego pięknem i je doznawać? Albo z tym, przed którym wszyscy uciekali, bo nie władnął sobą i zagrażał innym, a najbardziej sobie samemu, a teraz zażywa bliskości ludzi i ma im coś bardzo ważnego do powiedzenia? A skoro tak to wygląda u innych, to i z Zacheuszem musiało dziać się coś podobnego. Inaczej Jezus nie mówiłby aż o zbawieniu. Byłoby to określenie przesadne, nieodpowiednie i nieprawdziwe. Jego zaś słowo jest doskonale adekwatne.
Jezus przechodzi ulicą miasta i widzi Zacheusza na gałęzi pobliskiej sykomory. Sykomora lub inaczej figa morwowa jest okazałym drzewem, które zawiązuje jadalne owoce, ale tym się wyróżnia spośród innych fig, że ma niezwykle trwałe drewno, co Egipcjanie wykorzystywali, budując z niego sarkofagi. Na takim to drzewie Zacheusz wypatrywał nadejścia Pana. Jezus podchodzi bliżej i mówi mu: Zacheuszu, zejdź prędko… Zejdź z tego drzewa o słodkich owocach, na którym przesiadujesz. Zacheusz nie jest niesfornym dzieciakiem, którego w trosce o całość jego kości można by strofować za wspinaczkę na drzewo. Zacheusz nie jest też kimś niezrównoważonym, kto miałby ochotę siedzieć na drzewie do końca swoich dni. Nie potrzebuje tego rodzaju instrukcji. Sam zejdzie. A jednak Pan Jezus, który nigdy nie nadużywa słowa, kieruje do niego to – zdawałoby się – zbędne polecenie. Na pewno nie dlatego, że zamierza tego dnia zatrzymać się w jego domu, bo sama wiadomość o tym ściągnęłaby Zacheusza z sykomory. Czemu więc wypowiada te słowa? Czego one sięgają?
Fragment książki „Chcę widzieć Jezusa” wydanej przez Wydawnictwo W drodze.