W pogoni za skuteczną metodą budowania relacji z Bogiem, sam mogę się nim dla siebie stać. 

Często spotykam ludzi, którzy – według ich słów – pragną spełnić się w Bogu, żywią pragnienie Boga, napędzani ogromnie dynamiczną wewnętrzną siłą, myślą, jak dotknąć Bożego serca, jak znaleźć się w Bogu. Przeczuwając w sobie radosną obietnicę, zachowują się jak młodzi, zakochani w sobie małżonkowie. Nie są na tyle naiwni, żeby nie liczyć się z trudami podjętych przez nich poszukiwań – są szlachetnie ofiarni, niekiedy zdumiewający w ascetycznym programie dnia codziennego, wytrwali na modlitwie i w lekturze słowa Bożego, rzeczywiście utalentowani w sposobie nazywania duchowej rzeczywistości. Mocniejsze jednak wsłuchanie się w ton ich narracji, wspólne bycie z nimi prowadzi do przekonania, że są to ludzie głęboko nieszczęśliwi. Nieszczęśliwi, bo stali się zakładnikami tego – zdawałoby się – najszlachetniejszego z pragnień: pragnienia Boga.

Usprawiedliwione przez wzniosłość i szlachetność tego pragnienia serce ich prawie ociera się o szaleństwo. Często zadają z pozoru bardzo prawidłowe pytanie – jak żyć? Jak żyć, aby doskonale spełnić to pragnienie… Odpowiedzi na nie szukają w obfitej tak dziś literaturze poświęconej duchowości chrześcijańskiej. Nigdy jednak nie są zadowoleni. Fascynuje ich sam proces lektury, podobnie jak fascynuje ich sama czynność modlitwy czy adoracji. Nie twierdzę, że podniecają się sami sobą czy też uważają się za wielkich świętych. To nie z tym rodzajem fałszywych mistyków mamy tu do czynienia. Lektura czy też dyskusja nad lekturą daje im poczucie tak upragnione – że oto wreszcie znaleźli klucz do tajemnicy, że oto przestaną błądzić, ktoś wreszcie zawołał ich do domu. Cenią sobie zwłaszcza tych autorów, którzy potrafią zarzucić im jakiś brak, niedoskonałość w zaspokajaniu pragnienia Boga. Mówią sobie wtedy w duchu: „Popełniłem dziecinny błąd, tak, przecież to logiczne, jak mogłem tego nie zauważyć?!”. I przez chwilę odnoszą zgubne wrażenie, że oto droga do zjednoczenia z Bogiem zależy od kilku bardzo nieskomplikowanych gestów lub jednej czy drugiej serii terapii. Zwłaszcza ceniony jest mistrz, który ma śmiałość sprowadzić całą drogę ku Bogu do jednej formuły. Nie twierdzę przy tym, że są to formuły kłamliwe. Kłamliwe jest przekonanie, że takie formuły wyjaśniają wszystko.

Pamiętam bardzo inteligentnego człowieka, który odwiedzał mnie z imponującą regularnością, by za każdym razem poczęstować mnie swoim nowym odkryciem w ramach poszukiwań sposobu na życie w ogóle i na życie z Bogiem w szczególności. Zdania typu: „Poznaj samego siebie”, „Przebacz sobie”, „Niczego tak naprawdę nie musisz”, „Wróć do swoich początków”, „Przebacz rodzicom” należały do bardzo skomplikowanych. Jego oczy jaśniały niebezpieczną dla otoczenia radością, zdaje się, że wtedy stawiał bezdomnym włóczęgom kolejkę i szarmancko przepuszczał na pasach przechodniów. Czas po dokonanym odkryciu był jednak pasmem klęsk, obwiniania siebie i otoczenia, dominowało poczucie, że wszystko znów zmarnował z prostego braku sił, z braku metody, która pozwoliłaby mu zrealizować doskonale formułę. Szukał więc metody do metody i jak człowiek stojący przed lustrem z lusterkiem w ręku mnoży w nieskończoność swoje odbicia, tak on dociekał, które to zaklęcie otworzy mu kolejne drzwi w pałacu Boga. Zapewne nie zdawał sobie sprawy z tego, że w jakimś sensie ociera się o magię albo – delikatniej rzecz ujmując – że jest klasycznym przedstawicielem społeczeństwa zwariowanych konsumentów, na których z inteligentną zajadłością pomstował.

Romano Guardini widzi w takiej postawie „niesłychaną, a zarazem trudno uchwytną pychę moralną naszych czasów”. Owładnięty nią człowiek zrównał zachowanie moralne z zachowaniem Bożym. Określił zachowanie moralne w taki sposób, że owym „ja”, będącym jego podmiotem, może być tylko Bóg – przy milczącym założeniu, że ludzkie „ja”, „ja w ogóle”, jest w rzeczywistości Bogiem.

Fragment książki „Modlitwy wiecznego poniedziałku” wydanej przez Wydawnictwo W drodze. Tytuł oraz lead pochodzą od redakcji Dominikanie.pl.