Chrześcijańska tradycja intelektualna zrodziła się zarówno z pragnienia przyswojenia sobie treści wiary sercem i umysłem.

– W to nie mogę uwierzyć – powiedziała Alicja.

– Nie możesz? – powiedziała Królowa głosem, z którego przebijała litość. – Spróbuj raz jeszcze: zrób głęboki wdech i zamknij oczy.

Alicja roześmiała się. – Nie ma celu próbować – powiedziała – nikt nie może uwierzyć w rzeczy niemożliwe. – Wydaje mi się, że niewiele masz wprawy – powiedziała Królowa. – Gdy byłam w twoim wieku, wprawiałam się co dnia przez pół godziny. Ach, czasem udawało mi się uwierzyć w sześć niemożliwych rzeczy już przed śniadaniem?

Kiedy Lewis Carroll pisał ten fragment ciętego dialogu między Alicją a Czerwoną Królową, miał na myśli popularne wówczas drwiny z dopiero co ogłoszonej przez Sobór Watykański I doktryny o papieskiej nieomylności (w roku 1870).

„Wiarą w rzeczy niemożliwe” nazywa się obecnie nie tylko katolicyzm, ale wszelkie religie. Tam, gdzie wizja religijnych wierzeń wyrasta raczej na gruncie teoretycznych rozważań aniżeli bezmyślnych uprzedzeń, opiera się ona na pewnym świadomym lub nieświadomym założeniu, podzielanym przez wielu współczesnych. Mówi ono, że domeną rozumu są obiektywne i poddające się publicznej weryfikacji fakty, podczas gdy przedmiotem wiary są subiektywne stany umysłu, które jako takie pozostają jedynie czymś prywatnym. Mówiąc inaczej: rozum kieruje nas do wiedzy, wiara natomiast zwraca się, w najlepszym wypadku, ku emocjom, w najgorszym zaś ku przesądom. Tak, w nieco przejaskrawiony sposób, można streścić poglądy ludzi uważających się za niewierzących. Jednak nie tylko im zdarza się sądzić, że wiara i rozum stoją do siebie w opozycji i prowadzą do niedających się uzgodnić konkluzji. Przekonanie to podziela również wielu ludzi deklarujących się jako wierzący, co więcej, uważających się za chrześcijan. I oni utrzymują niekiedy, że wiara i rozum pozostają ze sobą w konflikcie i wzajemnie się wykluczają. Sprzeczność tę formułują jednak inaczej, mówiąc, że wiara po prostu obywa się bez rozumu. Przyznajmy, sam rozum rzeczywiście bywa niebezpieczny i dlatego musi być za wszelką cenę poddany sankcji wiary i przekonań religijnych.

Pomimo wszelkich różnic dzielących te dwie całkowicie odmienne grupy ludzi, łączy je odrzucenie jakichkolwiek więzów łączących wiarę z rozumem. Pogląd, że rozum – jako przeciwstawny wierze – ma zdecydowanie więcej „do powiedzenia” na temat wszystkiego, co stanowi przedmiot ludzkich zainteresowań i badań, kojarzony jest zazwyczaj z ugrupowaniem jawnie wrogim wszelkim przekonaniom religijnym, którym jest Stowarzyszenie Brytyjskich Racjonalistów działające w Wielkiej Brytanii. Stanowisko to podzielają również pewni prominentni wyznawcy omnipotencji nauki, którzy zapałem bliskim religijnemu fanatyzmowi korzystają z każdej sposobności, by podważyć wartość wszelkich wyznań.

Wielu spośród tych ostatnich uważa siebie za bezpośrednich spadkobierców szkockiego filozofa Davida Hume’a (1711-1776) (chociaż jego druzgocząca krytyka wstrząsnęła podstawami nie tylko religii, ale i samej nauki), a także martwego już obecnie kierunku zwanego pozytywizmem logicznym. Zawołanie „tylko rozum” stało się hasłem oświecenia, odkąd osiemnastowieczni filozofowie podjęli walkę o wyzwolenie ludzi spod ucisku panujących przesądów. Już bardziej współcześnie, w swoim wielokrotnie wznawianym młodzieńczym dziele Language, Truth and Logic A.J. Ayer odmówił wartości logicznej wszelkim wypowiedziom religijnym. Według tego autora nie są one ani prawdziwe, ani fałszywe i jako takie pozostają czymś pozbawionym znaczenia.

Na drugim biegunie znajdują się wszyscy ci, którzy w kwestiach o zasadniczym znaczeniu uznają wyłącznie autorytet wiary. Reprezentują oni pewną gałąź chrześcijaństwa, która pojawiła się we wczesnym Kościele, tracąc później stopniowo na znaczeniu. Nawet sam św. Paweł pozostawał swego czasu podejrzliwy wobec relacji łączących filozofię z chrześcijaństwem.

Jednak postacią, która we wczesnym Kościele najgłośniej protestowała przeciwko związkom wiary z rozumem, był pochodzący z Afryki wielki teolog, Tertulian (160-220). Kwestionował on otwarcie przydatność filozofii oraz wszelkiej innej wiedzy. Tertulian wierzył, że wyznawca Chrystusa, dzięki Bożej łasce, zna odpowiedzi na wszelkie pytania, a przynajmniej na te, które są naprawdę istotne. „Po Chrystusie niepotrzebna nam ciekawość; po Ewangelii nie potrzeba nam dociekań”.

Zawołanie „sama wiara” (sola fides) stało się orężem protestantów w czasach reformacji w XVI wieku. W minionym stuleciu powrócił do niego wielki protestancki teolog ze Szwajcarii, Karl Barth, ciskając gromy na tych kolegów po fachu, którzy odeszli od pierwotnej czystości doktryny reformacji.

Antyintelektualizm nie do pogodzenia z katolicyzmem

Podobny antyintelektualizm jest obecnie czymś niemożliwym do pogodzenia z autentycznym katolicyzmem. Tradycja katolicka nigdy nie upatrywała konfliktu pomiędzy wiarą a rozumem. Wynika to z ogólnego przekonania właściwego katolicyzmowi, że natura, czyli wszystko to, co istnieje (termin ten należy tutaj rozumieć inaczej, niż rozumieją go ekolodzy – stosują go oni jedynie do tej części rzeczywistości, którą uznają za „naturalną”), jako stworzona przez Boga jest z definicji czymś dobrym, choć jest również skażona grzechem. Prawda ta dotyczy w równym stopniu samego człowieka wraz z jego zdolnościami, co całego istnienia. Święty Tomasz z Akwinu mógł więc powiedzieć, że łaska nie niszczy ani nie zastępuje natury, ale buduje na niej i ją doskonali.

Rzekoma sprzeczność istniejąca między wiarą a rozumem, na której opiera się zarówno fideistyczny antyintelektualizm, jak i scjentyzm świeckich humanistów, wynika z niezrozumienia samej istoty i wiary, i rozumu. Ja sam uważam, że wiara bez rozumu nie istnieje, podobnie jak niemożliwy jest rozum pozbawiony wiary. Istnieje między nimi nierozerwalna więź. Sprzeczność pojawia się wtedy, gdy rozum pojmowany jest w wąskim, pozytywistycznym sensie, wiarę natomiast przedstawia się w duchu fideizmu. Mówiąc inaczej, doktryny te, wypaczają znaczenie pojęć wiary i rozumu, wiodą wprost do jałowego fundamentalizmu. Zwróćmy uwagę na to, z jaką lubością obydwa wspomniane nurty – to znaczy racjonalizm i fideizm – stawiają nas przed alternatywą: „tylko wiara albo tylko rozum”, unikając możliwej koniunkcji: „wiara i rozum”. W rzeczywistości zarówno wiara, jak i rozum to pojęcia o wiele bardziej złożone od tych, które prezentują nam obydwa wspomniane poglądy.

Pogląd, że religia jest dziedziną zamkniętą, która winna pozostawać odseparowana od naszej codziennej umysłowej aktywności, powstrzymuje chrześcijan od śmiałego zaangażowania w życie intelektualne. Prowadzi to nieuchronnie do sytuacji, w której wierze religijnej, jako systemowi odpornemu na wszelkie rozumowe argumenty, odmawia się miejsca zarówno w debacie publicznej, jak i we wszelkich dyskusjach, w których ścierają się ze sobą rozmaite stanowiska. Tak pojmowana wiara staje się czymś, z czego należałoby jak najszybciej wyrosnąć i, podobnie jak Czerwona Królowa, wymaga od nas, jeśli nie lobotomii, to przynajmniej zawieszenia wszelkich władz rozumowych.

Stanowisko fideistyczne, które, jak już wspomniałem, jest nie do pogodzenia z historycznym, oryginalnym katolicyzmem, zostało ostatecznie odrzucone u schyłku starożytności przez św. Augustyna. O wiele później, w trzynastym stuleciu, św. Tomasz z Akwinu jako pierwszy spośród teologów i filozofów wykazał całkowitą zgodność wiary i rozumu, zachowując przy tym istniejącą między nimi formalną i materialną różnicę. Opublikowany w 1870 roku dekret pierwszego Soboru Watykańskiego I, który bywał często źle rozumiany, a który orzekał o możliwości poznania Boga na drodze rozumowej bez udziału wiary, stanowił w istocie jedynie potwierdzenie prawdy o tym, że wiara i rozum wywodzą się z jednego źródła, którym jest sam Bóg.

Broniąc wiary nie można popaść w fideizm

Obecnie, częściej aniżeli kiedykolwiek w historii, broniąc wiary przed jej przeciwnikami, ludzie popadają w fideizm. Fortyfikują się na swoich stanowiskach i odgradzają w ten sposób od wszelkich racjonalnych argumentów. W praktyce stanowisko takie nigdy nie okazywało się skuteczne. Wiara broniona w taki sposób może co prawda liczyć na tolerancję, jest to jednak ten rodzaj tolerancji, którą okazuje się różnym niegroźnym i średnio interesującym dziwactwom. W istocie mamy tu do czynienia z prawdziwą katastrofą, która polega na odcięciu wiary od jej naturalnego środowiska, w którym wzrastała ona od samego początku, to znaczy od sfery publicznej i racjonalnej debaty, w której realni ludzie zmagają się z rzeczywistymi problemami.

Chrześcijańska tradycja intelektualna zrodziła się zarówno z pragnienia przyswojenia sobie treści wiary sercem i umysłem, jak również z chęci dzielenia się nimi z innymi rozumnymi istotami. Było to możliwe do osiągnięcia dzięki przekonaniu, że dar wiary jest zarówno czymś rozumnym, jak i możliwym do komunikowania innym w języku i kategoriach stosownych dla danej epoki.

Źródeł współczesnej racjonalnej teologii musimy upatrywać właśnie w owych pragnieniach zrozumienia własnej wiary i nawiązania trwałego, poważnego dialogu z niewierzącymi. Jedyną alternatywą dla niego było popadnięcie w zaściankowość i umysłowy obskurantyzm. To zaś byłoby czymś całkowicie sprzecznym z istotą Kościoła powszechnego i jego Dobrej Nowiny, która ze swej natury jest przeznaczona dla wszystkich.

Kościół pierwszych chrześcijan zaraz po tym, gdy przekroczył granice sekty powstałej w obrębie judaizmu, był w stanie stworzyć odrębną teologię i zyskać własną tożsamość dzięki wykorzystaniu dominującej w owych czasach filozofii greckiej, w szczególności zaś, choć nie wyłącznie, pewnej jej gałęzi, którą był platonizm. Posłużenie się przez pierwszych chrześcijańskich myślicieli jego pojęciami i ideami było czymś nieuniknionym również dlatego, że ich pragnieniem było dotarcie z Ewangelią do ówczesnych Greków.

Trzeba jednak dodać, że oddziaływanie było wzajemne. Sama filozofia grecka też nie pozostawała obojętna na wpływy myśli chrześcijańskiej. W rzeczywistości cywilizacja Zachodu jako taka powstała z wzajemnego przenikania się spekulatywnej filozofii greckiej i nowego, oryginalnego systemu wartości, który wniosło do niej chrześcijaństwo.

Taka kulturowa synteza nie była jakimś historycznym wyjątkiem. Stanowi ona trwałą konieczność rozciągającą się na wszystkie epoki. Każda z nich musi odnaleźć swój własny, najbardziej adekwatny sposób przekazu treści wiary, wykorzystując w tym celu wszystko, co dostępne i właściwe we współczesnej kulturze. Myśl filozoficzna, w której wyrażają się aktualne ludzkie dążenia i pytania, stanowi źródło, z którego obficie czerpie teologia dążąca do uzasadnienia i formułowania wciąż na nowo chrześcijańskiej nadziei.

Oto jeden z bardzo ważnych powodów, dla których powinniśmy być świadomi filozoficznych korzeni wielu pojęć używanych w teologii. Bez tej świadomości nie będziemy w stanie dokonać rozróżnienia pomiędzy formą a treścią danego teologicznego stwierdzenia. Grozić nam będzie wówczas to, że rozważając jakąś prawdę wiary, utkniemy na jej pewnym, historycznie uwarunkowanym sformułowaniu, które na skutek upływu czasu utraciło swoją adekwatność. Będziemy tym samym udzielać odpowiedzi na pytanie, którego nikt już nie zadaje, poszerzając przepaść pomiędzy treścią a formą przekazu. Dominikański teolog Fergus Kerr ujmuje to w następujący sposób:

Nie sposób stworzyć konstruktywnej teologii – tak samo jak żadnej innej konstruktywnej myśli na jakikolwiek istotny dla człowieka temat – bez dozy refleksji filozoficznej. Teolog, który sądzi, że obejdzie się bez filozofii, staje się w istocie więźniem systemu myślowego obowiązującego jakieś 300 lub 350 lat temu.

Podobne złudzenie ma daleko idące konsekwencje dla całego chrześcijaństwa. Uniemożliwia ono przekazywanie współczesnemu światu wiary prezentowanej jako racjonalne przedsięwzięcie.

Tekst z książki „Katolicyzm” wydanej przez Wydawnictwo W drodze.