Pier Giorgio Frassati – od duchowej strony nie widział różnicy między uroczystą mszą pasterkową w turyńskiej katedrze a wieczorną liturgią po kolana w śniegu.
Wiele się mówiło, a może nawet zbyt wiele, o jego wyprawach górskich, które były zaledwie krótkim zatrzymaniem się w wirze społecznego zaangażowania, miłosierdzia i zwracania się ku innym ludziom. W związku z tym, że w opisie wyjątkowej i złożonej osobowości Pier Giorgia tyle o nich mówiono, aż do zatarcia ich sensu, chciałabym przyjrzeć się każdej wyprawie z osobna i pokazać, dlaczego w ogóle wybrał góry, coś tak poważnego, gdzie dziesiątki naszych kolegów ze szkoły straciło życie, oraz dlaczego właśnie tam postanowił ćwiczyć się w cnotach, które w mieście czy na nizinach były zbyt banalne.
Jeśli przyjrzymy się samemu pragnieniu wspinaczki, nawet fizycznego opuszczenia zanieczyszczonego powietrza w mieście, odkryjemy przeszywającą tęsknotę za Bogiem, jak gdyby jego dusza mogła właśnie tam z większą łatwością złączyć się z Przedwiecznym.
Od duchowej strony nie widział Pier Giorgio różnicy między uroczystą mszą pasterkową w turyńskiej katedrze a wieczorną liturgią po kolana w śniegu.
Podczas wypraw wykorzystywał pierwszy przystanek i rezygnował z zasłużonego odpoczynku, żeby pomóc kapłanowi w przygotowaniu ołtarza do mszy. Jego buty z przypiętymi metalowymi rakami dzwoniły radośnie, a twarz promieniała szerokim uśmiechem. Również tam służył i uczestniczył we mszy z entuzjazmem, oczekiwał momentu, kiedy klękając na zimnych skałach, przyjmował komunię, gotowy wznieść swoją duszę do Pana w modlitwie, odmawiając różaniec za żywych i De profundis za tych, którzy odeszli wśród górskich szczytów.
Wyprawy te wymagały wyruszania o świcie, więc często jego towarzyszki i towarzysze nie szli na poranną mszę, czując się niejako usprawiedliwionymi wymagającymi warunkami wymarszu. Natomiast Pier Giorgio, kiedy nie miał możliwości uczestniczyć we mszy przed wyprawą, po prostu na nią nie wyruszał. Wielu wspomina, jak bez wahania rezygnował z tego powodu z wypraw, na które bardzo długo czekał. I nie chciał słyszeć o jakiejkolwiek kościelnej dyspensie. „Wiem – mówił. – Wiem, że mogę ją otrzymać, ale wolę nie brać udziału w wyprawie”. A zatem, ponieważ czuł potrzebę pójścia w góry, dbał o zorganizowanie mszy o świcie, przed wyruszeniem. Dla chcącego nie ma rzeczy niemożliwych, wynajdywał więc wszelkie sposoby i możliwości, aby móc zawsze wypełnić obowiązek niedzielnej Eucharystii: od samochodu, który przywiózł wszystkich do kościoła pół godziny przed mszą, przez księdza, któremu zaproponował wyprawę, aby upewnić się, że odprawi dla nich mszę, aż po listy wysłane wcześniej do proboszcza najbliższej wioski.
Nie zwracając uwagi na wielkość poświęceń i nie szczędząc sił, gromadził z wielką serdecznością wokół swojej ujmującej żywotnością osoby wszystkich kolegów i koleżanki, aby w te chłodne turyńskie poranki zaprowadzić ich aż do kościoła.
Biorąc pod uwagę wczesne godziny (często około czwartej nad ranem), odbierał zawczasu szczególnie dziewczęta, pieszo lub samochodem, wypełniając podwójną misję, dbania o duchowość i zapewnienia opieki, podczas gdy sam nigdy nie przejmował się tym, że musi wstać jeszcze wcześniej po nocy spędzonej na czytaniu książek lub modlitwie.
Tekst Pochodzi z książki „Mój brat Pier Giorgio. Wiara”, wydanej nakładem Wydawnictwa W drodze.