Chodzi o to, żeby „pozwolić być”, wejść w dialog, wysłuchać drugą osobę i poznać ją. Czy od razu muszę się z nią zgodzić?
EWANGELIA ŚW. MATEUSZA 7,1-5
Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Bo takim sądem, jakim sądzicie, i was osądzą; i taką miarą, jaką wy mierzycie, wam odmierzą. Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz? Albo jak możesz mówić swemu bratu: Pozwól, że usunę drzazgę z twego oka, gdy belka [tkwi] w twoim oku? Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka twego brata.
W pańskich oczach jest Bóg
W pewnym filmie amerykański kapitan statku ratował Żydów uciekających z Niemiec. Sam był łajdakiem, pił, co chwila miał inną kobietę, ale Żydom okazywał nieprawdopodobną życzliwość. Na zakończenie rejsu rabin powiedział do niego: „Panie kapitanie, w pańskich oczach jest Bóg”. W końcowej scenie kapitan idzie do lustra i przygląda się z bliska swoim gałkom ocznym. Piękne!
My chcielibyśmy zobaczyć w sobie dobro i nieraz zamiast się o nie starać, budujemy fałszywy obraz swojej pseudodoskonałości. Ten obraz zasłania nam samych siebie i innych, których w dodatku oceniamy źle tylko po to, by dobrze wypaść na ich tle. Dokładnie tak samo robił ewangeliczny faryzeusz (por. Łk 18,9-14), gdy zamiast przyznać się do swoich błędów, dziękował Bogu, że nie jest jak celnik, który w tym samym czasie modlił się tuż obok, przepraszając Boga za swoje grzechy. Już mówiłem o problemie spowiadania się z cudzych grzechów. Kiedy pytam wprost: „A pani?”, i słyszę odpowiedź: „Ja do kościoła chodzę!”, pozostaje mi tylko pogratulować świetnych wyników.
To pokazuje zatracenie właściwego podłoża, jakim jest moja relacja z Bogiem. Bez niej religijność staje się samodoskonaleniem. Nie przeczę, można się samodoskonalić, ale nie ma co się przy tym łudzić, że jest się człowiekiem wierzącym. Dopiero kiedy nawiązuję relację z Bogiem, poznaję Go i się do Niego zbliżam, zyskuję właściwy punkt odniesienia, by poznać prawdę o sobie. Była już mowa o stawaniu w prawdzie sumienia. Tylko dzięki temu mogę być pokorny. Pokora wcale nie oznacza zwieszonego łba – przecież ani koń, ani osioł nie należą do najbardziej pokornych stworzeń. Ona zakłada to, że zauważę w sobie dobro, ale również to, że nie przeoczę zła. Dopiero kiedy spojrzę na siebie z perspektywy Pana Boga, mogę zauważyć w swoich oczach to świństwo, które powoduje, że mam wypaczony obraz samego siebie, a przez to również innych. W tym rozdziale chcemy zastanowić się nad własną ewangeliczną belką, bo to przy niej tak bardzo przeszkadzające mi uchybienia innych mogą okazać się zaledwie źdźbłem czy maleńką drzazgą.
Pseudoobronność
Jasne, że łatwiej jest zauważyć błędy u kogoś innego. My mamy w sobie taką sferę pseudoobronności przed drugim i problemami, jakie jego inność nam nastręcza. Ona powoduje w nas wrogie nastawienie: „Czego ode mnie chce?”. U nas, kapłanów, przejawia się to na przykład względem ludzi napotkanych w kancelarii. Gdy jeszcze wykładałem historię i przychodzili do mnie studenci, choć wcześniej nie umówili się ze mną na konsultację, moim pierwszym odruchem był właśnie ten obronny. To w większej skali przejawia się w aktualnym obecnie problemie imigrantów. Mamy Unię, strefę Schengen, święty spokój, a tu przychodzą inni. Wiara nie ta, ubiór nie ten, kultura nie ta, do tego dochodzi jeszcze groźba terroryzmu. To wszystko wzbudza w nas niechęć. W mniejszej skali podobna niechęć wobec obcych ma miejsce także w naszych rodzinach. Kim jest wtedy obcy? To może być zięć lub synowa. Obca osoba wchodzi do mojej rodziny. Była obecna już wcześniej, ale teraz wchodzi na innych prawach – już jako członek rodziny. Nie ten ubiór, nie ten głos, nie ta kuchnia… Nagle wszystko mi przeszkadza. Jeżeli jestem osobą wierzącą i nie chcę, by moja religijność sprowadzała się do górnolotnych haseł, ale była rzeczywistym wejściem w to, do czego Chrystus mnie zaprasza, to opór wobec innych muszę poddać refleksji. Zacytuję Tischnera. Chodzi o to, żeby „pozwolić być”, wejść w dialog, wysłuchać drugą osobę i poznać ją. Czy od razu muszę się z nią zgodzić? Nie, ale brak dialogu jedynie pogłębi ewentualny konflikt. Dotykamy tu pewnego kryzysu mniejszych i większych grup, a może nawet całego Kościoła.
Jak to wygląda w konkretnej sytuacji? Przychodzi wieczorem do klasztornej furty pijak. Nie ukrywam, że pierwsza reakcja jest negatywna. Po pierwsze przed chwilą się upił, po drugie nie pachnie przyjemnie, po trzecie pewnie czegoś chce. A przecież wiadomo, dlaczego znalazł się w takiej sytuacji – najpewniej stoczył się na własną prośbę. Ale pomiędzy opisaną pierwszą reakcją a przegonieniem człowieka jest moment na to, by się zastanowić i spokojnie zapytać, o co chodzi. Ja nad tym panuję, chociaż nie przyszło mi to łatwo, bo z natury jestem impulsywny. Udało mi się to z czasem dzięki refleksji, dzięki wierze, dzięki codziennemu powtarzaniu słów: „i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”. Jak się pod te słowa nie podkłada konkretnych twarzy, to zamieniają się w slogan i niepotrzebne zawracanie Panu Bogu głowy. Do kwestii przebaczania wrócimy w osobnym rozdziale, na razie wystarczy zauważyć, że moje relacje z innymi muszą być konsekwencją tego, w co wierzę. W momencie odruchowej reakcji obronnej, jak ta opisana powyżej, podejmuję decyzję, jak się zachować. Mogę postawić na łagodne pytanie, co temu człowiekowi, który do mnie przychodzi, pozwoli wejść ze mną w dialog, dać mi się poznać.
Inność, która jest problemem
Z problemem inności i jej przyjęcia zetknąłem się bardzo wcześnie, kiedy przenieśliśmy się z rodzicami z Węgier do Polski. To był grudzień 1947 roku. Do tego czasu rodzice pracowali w Budapeszcie, a mnie wychowywali dziadkowie. Mieszkaliśmy w Paksie, przepięknej miejscowości nad Dunajem. Teraz znajduje się tam reaktor atomowy. Rodzice wzięli ślub w kościele kalwińskim, tam też ochrzczono mnie, pewnie dlatego że pastorem był tam krewny mojej mamy. Na Węgrzech chodziłem do trzech klas szkoły podstawowej, trzeciej nie ukończyłem, ale ponieważ do szkoły szło się w wieku sześciu lat, nie straciłem roku. Języka polskiego nauczyłem się dopiero w Polsce, jak widać skutecznie. Moja mama od samego początku doświadczyła wrogości ze strony miejscowych. Nie mówiła po polsku i nie chodziła do kościoła – a to wystarczyło. Ludzie w Jeleniej Górze, na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych, to na ogół nie byli intelektualiści, tylko chłopi z Galicji Wschodniej, którzy osiedlili się w miastach. Wreszcie mieli wodociąg i ubikację. Moją mamę nazywali szwabką, choć język węgierski niewiele łączy z językiem niemieckim, a mnie przezywały dzieci i mi dokuczały. Pomimo tego mama nie okazywała wrogiej postawy, raczej niezrozumienie. Postanowiła się tu osiedlić i nauczyć języka, ponieważ mieszkali tu rodacy jej męża. Przeszliśmy z mamą na katolicyzm, a rodzice wzięli katolicki ślub. Wszystko zresztą za namową wuja pastora. Napisał do mamy, mądrze radząc, bym przeszedł na katolicyzm, bo inaczej zrobią ze mnie komunistę. Nigdy nie miałem awersji do katolicyzmu. Byłem dzieckiem, więc ta zmiana nie zrobiła na mnie dużego wrażenia. Nie pamiętam także nienawiści ze strony bliskich. Rodzice dogadywali się w domu, chociaż tata był katolikiem. Gdy i mama została katoliczką, sama go nawracała… Edukację ukończyła zaraz po maturze, ale dużo czytała, słuchała radia, wszystko ją interesowało. Była otwarta na inność i tym mnie „zainfekowała”.
Problem z przyjęciem inności często wiąże się z tym, że utożsamiamy daną osobę z głoszonymi przez nią poglądami. Kiedy nie zgadzamy się z nimi i odrzucamy je, odrzucamy też osoby, które je wyznają. Odrzucenie może dotyczyć całego środowiska, na przykład związanego z konkretnymi mediami – jak wtedy, gdy nie wpuszczono na święcenia diakonatu redaktorki pewnej „bezbożnej” gazety, ponieważ również ową dziennikarkę posądzono o bezbożność. Zapewne była wierząca, jak większość ludzi w tym kraju. Jeśli jednak rzeczywiście była bezbożna, ale chciała kulturalnie wejść, to tym bardziej należało ją wpuścić. Może gdyby usłyszała wyznanie wiary, zobaczyła nas, to wykonałaby pierwszy krok ku nawróceniu. Taka postawa zamknięcia jest nieewangeliczna. Chrystus nas wzywa, żebyśmy szli na cały świat. A kogo się tam spotyka? Innych! Zamykając się na drugiego ze względu na jego odmienne poglądy, nie dajemy mu ani samemu sobie szansy na rozwój. Jeśli bezmyślnie gromadzimy stereotypy na temat innych ludzi, zamiast je na bieżąco weryfikować, to one piętrzą się, przesłaniając nam widok, i stają się taką tkwiącą w oku belką.
Ratzinger cytuje Kołakowskiego
Sposobem na to jest właśnie weryfikacja, czyli wchodzenie w dialog z osobą głoszącą inne poglądy, nawet takie, które podważają moje. To może dotyczyć także tego, w co wierzę. Wbrew pozorom pewność wiary nie zamyka mnie na taki dialog, ale na niego otwiera. Jestem gotowy do przemyślenia mojej wiary od nowa, do zastanowienia się nad tym, co w niej najgłębsze, podstawowe. Dzięki temu staje się jeszcze trwalsza. W jednym ze swoich dzieł kardynał Ratzinger nie zacytował nikogo innego, jak właśnie Leszka Kołakowskiego, który swego czasu był wściekłym marksistą i zaciekłym wrogiem chrześcijaństwa. Z czasem jego poglądy uległy złagodzeniu, chociaż nigdy się nie ochrzcił, o czym późniejszy papież doskonale wiedział. To jest kapitalny przykład spotkania z innością, bo co jak co, kardynał Ratzinger nie był liberałem, miał zdecydowane poglądy, a jednak w swojej otwartości przyjął inność i zaczerpnął z niej. Mnie takiej postawy uczył od wczesnych lat ksiądz prefekt Czesław Wehrstein. Zetknąłem się z nim jako dzieciak w jeleniogórskiej parafii, do której przynależeliśmy z rodzicami, kiedy z Węgier przenieśliśmy się do Polski i wraz z mamą przyjęliśmy katolicyzm. Ksiądz, zresztą jak większość duchownych na Ziemiach Zachodnich, ukończył lwowski Uniwersytet im. Jana Kazimierza. Miał magisterium, co wtedy nie było oczywiste, oraz biegle posługiwał się francuskim i niemieckim. Pamiętam, że na ambonie przez wiele lat polemizował z problemami poruszanymi właśnie przez Leszka Kołakowskiego.
Jest takie okropne słowo nadużywane przez księży: „ubogacenie”. Nie żadne „ubogacenie”, tylko „wzbogacenie”! Ja się mogę wzbogacić tym, co daje mi ktoś, kto jest ode mnie inny. Muszę być tylko na to otwarty. To nie oznacza wcale, że będę bezkrytycznie przyjmował także wszelkie śmieci znoszone przez innych. Z wiekiem uczę się wybierać, nad czym warto się pochylić i zastanowić, a co od razu odrzucić. Oczywiście równie dobrze mogę z wiekiem zamknąć się na innych i zapiec w swoich jedynie słusznych poglądach, ale właśnie mądrość, której nabiera się z czasem, i moje doświadczenie pomagają mi się przed tym bronić. Wiele osób z wiekiem staje się bardziej wyrozumiałych, otwartych, radosnych ze spotkania z drugim człowiekiem. Tak było na przykład z promotorem mojej pracy magisterskiej, a potem także doktorskiej. Za młodu miewał ostre wejścia i czasem się go baliśmy. Z wiekiem stał się dużo łagodniejszy. W kapłańskim środowisku obserwuję ludzi, którzy za życia dostali w kość i to ich „zmiękczyło”. Doświadczyli prześladowań ze strony władzy, niezrozumienia w swoim otoczeniu, zmagali się intelektualnie z problemami jako wykładowcy, ale także jako spowiednicy, i te doświadczenia zmieniały ich na lepsze. Wspomniałem już o postawie „samoobronności” przed innym, który przychodzi do nas, bo czegoś chce. Jeśli przyjmujemy kogoś, to przyjmujemy go z jego problemem. Poprzez takie doświadczenia, także doświadczenia zła i słabości ludzkiej, ci ludzie stawali się bardziej wyrozumiali, nabierali elastyczności. Takiej mądrości serca nabiera się z wiekiem. Co nie znaczy, że nie można zamknąć się na innych i wyhodować w sobie egoisty, bo znam i takie przypadki. Takich osób z reguły się unika. Inny jest moim lustrem. Potrzebuję weryfikacji wspólnoty. To w pierwszej kolejności może być wspólnota dwuosobowa. Mój współmałżonek „robi mi fotografię” – reaguje na moje niewłaściwe zachowanie. Takiej informacji zwrotnej dostarcza rodzina, współpracownicy, przyjaciele. Jasne, że mogę popaść w przesadę i za bardzo przejmować się tym, co na mój temat myślą inni. Równie niebezpieczna jest jednak druga skrajność – zamykanie się na wszelką krytykę. Jak już powiedziałem, do opisanej powyżej mądrości serca prowadzi otwartość na innych, doświadczenia, zmagania intelektualne.
Modlitwa za innych to modlitwa za siebie
Nie możemy pominąć w tym miejscu jeszcze jednego, ostatniego elementu, czyli modlitwy. Inny jest moim lustrem, a tym innym powinien być także, a może przede wszystkim, Pan Bóg. Tego doświadczają ludzie wierzący, nie tylko chrześcijanie. Wszyscy, którzy wiedzą, że nie są samowystarczalni, że jest ktoś ponad nimi, przed kim będą musieli kiedyś zdać sprawę z tego, co zrobili z otrzymanym od Niego życiem. Oczywiście my, ludzie wierzący, różnie rozumiemy konsekwencje takich założeń, różnimy się co do konkretów, ale w ogólnym założeniu mieścimy się wszyscy.
Moja modlitwa, jeśli nie jest wyłącznie mówieniem, ale i słuchaniem Pana Boga, Jego Słowa, prowadzi do tego, by poznawać Jego, poznać prawdziwego siebie i dzięki temu zupełnie inaczej spojrzeć także na innych.
Fragment książki „Żyć nie umierać. czyli jak wierzyć i nie zdziadzieć” wydanej przez wydawnictwo WAM. Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji Dominikanie.pl.