Etap pierwszy – odkrycie tego, że nie warto być „jednym wielkim spodziewaniem się”.
Przychodząc do wspólnoty, chyba wszyscy popełniamy ten sam błąd nieuwagi: nie wiadomo, dlaczego sądzimy, że siła, która nas tu przyprowadziła, będzie towarzyszyć nam także w następnych etapach naszego życia. Tymczasem doświadczenie pokazuje, że Duch Święty pociąga nas ku Chrystusowi w całkowicie odmienny sposób, przekraczający wszystko, czego mogliśmy się spodziewać i czego mogliśmy oczekiwać.
Każdy z nas zgodzi się, że temu pierwszemu mocnemu impulsowi towarzyszyła radość z odkrycia nowej drogi. Każdy z nas był „jednym wielkim spodziewaniem się”, żyliśmy zanurzeni w nadziei, a wezwania do odbycia wspólnej drogi ku Bogu wytyczonej przez drogowskazy duchowości cysterskiej wydawały nam się proste, jasne i pozbawione nieznośnego ciężaru prawa. Niejednokrotnie mogliśmy usłyszeć z ust naszych przyjaciół: „Jakież to proste i mądre, dlaczego nie wpadłem na to wcześniej?”. Rzeczywiście, łaska Ducha Świętego dotykała nas bardzo konkretnie, a Jego światło wyciągało z mroku zapomniane lub odłożone na bok proste środki i wskazania chrześcijańskiego życia, ukazując ich siłę i przywracając im blask. Chrystus powrócił na dobre do naszej codzienności, towarzyszył nam stale w drodze, w domu i pracy. Oto wielka pustka w moim sercu została zapełniona, a pragnienie życia z Chrystusem każdego dnia spełnione. Stan nasz był stanem odnowy i codziennego potwierdzania wybrania przez bardzo wyraźny pokój, radość, otwarcie naszego serca na innych. Jeszcze niedawno nacisk codzienności tak łatwo odwracał nas od spraw Ojca.
Prawdą jest, że w tym czasie byliśmy niezwykle skupieni na wydarzeniu powołania biorącego w posiadanie całe nasze serce, z zawrotną szybkością zapuszczającego korzenie w najbardziej intymnych sferach naszego ducha. Kiedy wszystko jest jasne i proste, nietrudno być człowiekiem pokornym i z pogodą przyjmować duchowe prognozy na przyszłość, która zapowiada i trud, i cierpienie. Chrystus jednak pragnie prowadzić nas zawsze dalej i głębiej.
Nasza miara świętości
Przez kolejne, często bolesne doświadczenia i rozczarowania, chce nam pokazać cel życia wspólnoty, w którym nasze osobiste wezwanie, powołanie jest tak naprawdę tylko pierwszym krokiem w procesie przywracania nam utraconego przez grzech podobieństwa z Bogiem. Grzech egoizmu nie pozwala nam wyjść poza ograniczone pojęcia o Synu Bożym, Synu Człowieczym, który jest ukrytym celem życia naszej wspólnoty, żyjącym w każdym człowieku, często przez nas odrzuconym z racji innych przekonań i koncepcji życia.
Chrystus, „który istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi, stawszy się podobnym do ludzi”, wymaga od nas tej samej drogi. Jeśli się chce być podobnym do Boga, trzeba najpierw być podobnym do ludzi… podobnym do tego człowieka, którego powołał do życia Bóg. Nie jesteśmy lepsi ani piękniejsi, ani bardziej uprzywilejowani. Tak jak wszyscy moi współbracia, potrzebuję ocalenia z tyranii mojego wciąż wszechwładnego, fałszywego „ja”, które podpowiada mi: „nie jesteś taki, jak wszyscy inni”.
Pomyśli ktoś, że Bóg okrutnie utrąca nasz optymizm i skazuje nas bezpodstawnie na cierpienie w imię swojego niewidzialnego i słabo zdefiniowanego królestwa, którego obietnica przesuwana jest coraz bardziej w bezpieczną przyszłość. Czy naprawdę królestwo Boże jest czymś mgławicowym i teoretycznym?! Czyż nie budują go nasze konkretne gesty i zachowania?! Czyż nie jest ono sytuacją wolności, miłości i prawdy w nas samych i we wspólnocie?! Czyż nie można go rozpoznać po pokoju, radości, ofierze i niezwyciężonej nadziei żyjących w każdym z nas?! Czyż nie jest również prawdą, że największą przeszkodą w dostrzeżeniu tego królestwa są nasze wyobrażenia o nim lub przywiązanie do duchowych zdobyczy i przykrojonej na naszą miarę świętości? Nie ma innej drogi ku światłu, jak doświadczenie własnej ciemności i pokorne zwrócenie się ku Jezusowi ze słowami ślepca Bartymeusza: „Spraw, Panie, abym przejrzał!”.
Przy całej naszej skromności i delikatności uważamy jednak, że droga ku Bogu wspólnoty, do której przystąpiliśmy, powiedzie się z tej jednej prostej przyczyny, że włączyliśmy się w jej życie. Uważamy, że nasza wybredność, mądrość i doświadczenie, a także gorliwość w szukaniu Boga i dobra wspólnoty są wystarczającym powodem, żeby Bóg nagrodził nas uczestnictwem w Jego szczęściu w tej wspólnocie i z tymi konkretnymi ludźmi, i którzy – jak jestem święcie przekonany – myślą w bardzo podobny sposób jak ja i bez wahania obdarzą mnie przyjaźnią, ujęci moim zewnętrznym wyglądem, pobożnością, delikatnością oraz miłymi dowcipnym sposobem bycia, moją prawdziwie imponującą dyspozycyjnością. Posłuchają moich uwag i ze zrozumieniem przyjmą moje głębokie duchowe sugestie dotyczące priorytetów wspólnotowych.
Takie myślenie wzmacnia nasza wcześniejsza znajomość z członkami wspólnoty. Zapominamy, że oto ma narodzić się nowa jakość, nowa rzeczywistość i że może się ona narodzić tylko w bólach. Tak naprawdę nie znamy się i słabo rozumiemy. Wspólnota nie jest rzeczywistością wirtualną, wspólnotę trzeba zbudować, a wznosząc tę konstrukcję, warto również wyzwolić się od wspólnej przeszłości, która nie jest najważniejszym punktem odniesienia w realizacji planów Boga, który „oto wszystko czynni nowe”.
Tekst pochodzi z Miesięcznika „W drodze”, (2003) nr 5.
fot. Victoriano Izquierdo / Unsplash