Paradoks współczesnego świata polega na tym, że produkujemy masę obrazów, ale właśnie z powodu  tej nadprodukcji dewaluuje się ich wartość. Żyjemy dzisiaj w kulturze nowego ikonoklazmu, który nie polega jak kiedyś na fizycznym niszczeniu obrazów, ale na ich szkodliwej multiplikacji. Za tym ikonoklazmem kulturowym kryje się kryzys wiary w możliwości poznawcze rozumu. Dzisiaj nie wierzymy już, że epifania jest możliwa. Sądzimy, że Bóg nie jest w stanie do nas przemówić „po ludzku”, za pośrednictwem tego, co wizualne, za pomocą obrazu, sztuki, kontemplacji piękna. O kiczu w Kościele, poszukiwaniu języka adekwatnego do wyrażania wiary w epoce smartfonów i sztuce niezbędnej do poznawania Boga z o. Tomaszem Biłką OP, malarzem i członkiem wspólnoty twórców chrześcijańskich VERA ICON rozmawia Marta Arendt.

Jakie znaczenia dla chrześcijaństwa ma obraz i to, co wizualne?

Pojęcie obrazu jest jedną z najważniejszych kategorii związanych z chrześcijaństwem. Wystarczy sobie uzmysłowić, że dzięki Wcieleniu możliwość obrazowania rzeczywistości niewidzialnej staje się dla nas dostępna. Możemy powiedzieć za św. Janem, że oto „Syn Boży przyszedł i obdarzył nas zdolnością rozumu dla poznania Boga prawdziwego” (1J 5, 20). Wcześniej posuwaliśmy się po omacku, kroczyliśmy przez pustynię, zasłuchani w słowo Boga, który mówił „ciepło, ciepło, zimno, zimno” – taka zabawa w ciuciubabkę w drodze do Ziemi Obiecanej. W tym momencie idziemy za Barankiem i przeżywamy naszą paschę, przejście z ciemności do światła. Jakkolwiek to przejście jest tylko pewnym etapem drogi ludzkości do wielkiego dnia Pana, dnia sądu i Jego powtórnego przyjścia, gdy wszystko się odmieni, to jednak już ten etap nacechowany jest tym, że oto widzimy i poznajemy.

Jan spotkanie ze zmartwychwstałym Chrystusem będzie bardzo konkretnie opisywał trzema greckimi czasownikami wyrażającymi widzenie/patrzenie: blepó, theōréō, horáō. Tymi czasownikami Jan rejestruje sposób przeżywania rzeczywistości fizykalnej czy też cielesnej. Może ona być dla Ciebie taką rzeczywistością, która dotyka jedynie pozoru rzeczy, takim „naskórkiem rzeczy”, podczas gdy wnętrze bytu pozostaje zamknięte. Takie widzenie to blepó. Maria Magdalena przy grobie widzi kamień odsunięty. Nic więcej. Następnie zagląda do środka i następuje jej pierwsze nawrócenie. Widzi (theōréō) aniołów, posłańców. Wchodzi w pewną rzeczywistość, w pewne misterium i poznaje, że to wszystko ma jakiś sens. Jeszcze nie odczytuje w pełni treści tego, co ją spotyka. Dopiero kiedy słyszy swoje imię, następuje swoisty chrzest Marii, dopiero wtedy gdy Chrystus ją wzywa, a ona odpowiada „rabbuni”(nauczycielu), wtedy jej oczy się otwierają i poznaje (horáō) Tego, który jest Panem.

Oznacza to, że sensem całej rzeczywistości jest wcielony Logos – Jezus Chrystus. Te wejrzenie ją samą przemienia i czyni angeloi – posłańcem, aniołem. Od tej chwili Maria Magdalena sama staje się tą, która niesie w sobie sens i treść. Bóg, którego poznała, nie jest już tylko Bogiem Abrahama, Izaaka, Jakuba. Od  teraz to także Bóg Marii Magdaleny.  

Co konkretnie mówią nam te trzy czasowniki?

Właściwie one są czymś, co chrześcijanie obwieszczają od samego początku: „To wam oznajmiamy (…), cośmy ujrzeli własnymi oczyma, na co patrzyliśmy i czego dotykały nasze ręce, bo życie objawiło się. Myśmy je widzieli, o nim świadczymy” (1J 1, 1-2). Gdy mówimy o ikonie, mówimy o takim właśnie cudzie objawienia. Oto stało się dla nas osiągalne doświadczenie estetyczne, a więc zmysłowe, które będzie jednocześnie poznawaniem rzeczywistości duchowej. To znaczy: moje zmysły mogą dostąpić takiego oczyszczenia, w którym naprawdę będę poznawał (nawet jeśli po części) rzeczywistość duchową. Świat na powrót stanie się ogrodem Eden, w którym wszystko będzie mówiło o Jedynym. Ten powrót jest sensem spotkania Ogrodnika przez Marię Magdalenę, który ogłaszał swoim obrazem Fra Angelico.

Czy zatem możemy powiedzieć, że zadanie twórcy chrześcijańskiego polega na pośredniczeniu i prowadzeniu patrzącego poprzez tę Janową gradację od blepódo horáō? 

Myślę, że tak. Chciałbym, żeby te dzieła, które tworzymy mogły pełnić funkcję mistagogiczną, czyli wprowadzającą, wtajemniczającą w rzeczywistość duchową. Nie tyle katechetyczną, co właśnie mistagogiczną. Jerzy Nowosielski swego czasu utyskiwał, że całe nieszczęście w kościołach polega na tym, że zamieniono mistagogię na katechezę, misterium na pedagogikę. Rolą księży, ale też tych, którzy posługują charyzmatem sztuki- bo sztuka jest prawdziwym darem i zobowiązaniem względem Kościoła- jest pełnienie funkcji mistagogicznej. Chodzi o to, żeby obraz rzeczywiście był obrazem, który doprowadza do spotkania i  pomaga w przeżywaniu misterium wiary, bo je uobecnia, a nie ilustruje.

Istnieją więc dwa podstawowe rodzaje obrazów?

Myślę, że zasadnicze rozróżnienie polega na podziale na obraz i odbicie, jak to nazywa prof. Janusz Krupiński, czy też obraz, który będzie ilustracją i obraz, który jest uobecnieniem. We współczesnym świecie kluczowe znaczenie odgrywa platońskie pojęcie mimesis, naśladownictwa, sposób rozumienia obrazu jako odbicia czy też lustra rzeczywistości. Kino i gry komputerowe opanowały do perfekcji obrazowanie mimetyczne. Tylko że daje nam ono tylko pozór rzeczywistości, który ostatecznie nas od tej właściwej rzeczywistości odgradza.

Tego rodzaju doskonale mimetyczne obrazy są po prostu idolami. Francuski filozof Jean Luc Marion powie, że naturą idola jest to, że spojrzenie patrzącego zostaje uwięzione w tym, co je przywołało. Idol działa w taki sposób, że skupia na sobie uwagę, ale jednocześnie staje się pułapką dla spojrzenia. Ikona przywoła spojrzenie, ale odeśle je poza siebie. Taka jest natura obrazu, o którym byśmy powiedzieli, że jest obrazem sakralnym czy religijnym.

Patrząc na wystrój dużej części współczesnych świątyń możemy chyba wysunąć tezę o zapaści estetycznej Kościoła w Polsce. Nasza wiara przestała być wrażliwa na piękno.

Już Stanisław Wyspiański, pracując nad polichromią w kościele Franciszkanów w Krakowie, utyskiwał w jednym z listów nad brakiem estetycznego wyczucia w Kościele. Ten problem nie jest kwestią ostatnich dekad, ale korzeniami sięga znacznie głębiej.

Oświecenia?

Jedni faktycznie wskazują na ten okres, inni sięgają jeszcze do Renesansu. Zadziwiające jest, że w naszych czasach dysponujemy technologią, która umożliwia nam zbudowanie katedry w ciągu 10 czy 20 lat, a jednocześnie towarzyszy nam tyle brzydoty.

Ta sama technologia umożliwia jednocześnie produkowanie kiczu na masową skalę. Ten kicz nieraz wprowadzany jest w przestrzenie sakralne.

Kicz od strony metafizycznej należy nazwać zepsuciem bytu. Kicz jest świadectwem jakiegoś głębokiego kłamstwa, kicz udaje.

Paradoks polega na tym, że produkujemy masę obrazów, ale właśnie z powodu tej nadprodukcji dewaluuje się ich wartość. Żyjemy dzisiaj w kulturze nowego ikonoklazmu, który nie polega jak kiedyś na fizycznym niszczeniu obrazów, ale na ich szkodliwej multiplikacji.

Za tym ikonoklazmem kulturowym kryje się kryzys wiary w możliwości poznawcze rozumu. Dzisiaj nie wierzymy już, że epifania jest możliwa. Sądzimy, że Bóg nie jest w stanie do nas przemówić „po ludzku”, za pośrednictwem tego, co wizualne, dostępne percepcyjnie, za pomocą obrazu, sztuki, kontemplacji piękna. Teologia negatywna, taka jak się ją dziś pojmuje, jest teologią w gruncie rzeczy Boga kneblującą. W tym sensie współczesna teologia negatywna nie ma nic wspólnego z teologią apofatyczną dawnych mistrzów, jak choćby Pseudo-Dionizy Areopagita, dla którego była drogą  do trwania w milczącej adoracji Boga.

Możemy więc powiedzieć, że współczesna teologia przyczyniła się do kryzysu sztuki sakralnej i religijnej?

Kryzys estetyczny jest wprawdzie poprzedzony kryzysem teologicznym, ale u źródeł problemu leży po prostu utrata wiary.

Rozumiem więc, że w tym miejscu pojawia się Wspólnota Twórców Chrześcijańskich Vera Icon, której Ojciec jest duszpasterzem.

Misją Vera Icon jest ewangelizacja środowisk twórczych i samych artystów. Moment, w którym człowiek doświadcza, że otrzymał nowe życie w Chrystusie, przemienia bowiem jego sztukę. Od teraz chodzi o danie świadectwo nowemu widzeniu, o którym mówiliśmy już wcześniej.

Moim zdaniem istotą kryzysu współczesnej sztuki, nie tylko tej stricte religijnej, jest utrata wiary w misję, jaką jest obrazowanie rzeczywistości niewidzialnej. Podejmując się tego zadania, jednocześnie odsłaniamy rzeczywistość jako taką, dajemy świadectwo Prawdzie. W ten sposób sztuka staje się rodzajem apokalipsy, która oznacza właśnie odsłonięcie, objawienie tego, co ukryte.

Uważam, że błogosławieństwem dla twórców są słowa Jezusa z Kazania na Górze: „Błogosławieni czystego serca albowiem oni Boga oglądać będą”. Tę czystość serca rozumiem jako zdolność takiego przeżywania i oglądania rzeczywistości cielesnej, które pozwalają mi poznawać rzeczywistość duchową, osiągnąć pojednanie między ciałem a duchem. 

Czy w takim razie Ewangelia czeka na wypowiedzenie jej współczesnym językiem artystycznym?

Absolutnie tak. Inaczej nasza wiara będzie ślepa, głucha i niema. Każdy czas ma swój język i każde pokolenie wierzących jest wezwane, by złożyć świadectwo. Wiara musi wyrażać się w kulturze.

Także w języku popkultury, dalekim od sfery sacrum?

Nie skreślam z góry takich prób. Czasem jednak twórczość wypowiadająca wiarę językiem popkultury, który bywa nieraz językiem jeszcze niedojrzałym, może przybrać niestosowny, dwuznaczny charakter. Popkultura jest trochę jak Herod ze skeczu Monty Pythona.

Herod jest bawidamkiem i ironistą – mistrzem ceremonii, który szuka po prostu widowiska. Popkultura to jedno wielkie widowisko. Specyfiką Heroda i współczesnej kultury jest to, że wszystko można obrócić w swoje przeciwieństwo. Mówisz jedno, ale za chwilę stwierdzasz: „Nie, ja tylko żartowałem, to tylko taka licentia poetica, daj spokój”. Problem Heroda polega na tym, że on nie umie powiedzieć taki jestem, tutaj stoję, w to wierzę. Wszystko jest płynne.

I do takiego Heroda przychodzi Jezus i nie daje mu żadnej odpowiedzi. Milczenie Chrystusa jest milczeniem, które ma być zbawienne, jak wszystko, co czyni. Dramat Heroda polega na tym, że on nie jest w stanie wytrzymać Jezusowego spojrzenia. Ucieka. Sama ironia, pozbawiona dojrzałości, nie jest właściwym językiem do przepowiadania Ewangelii. Wieczny ironista, który nigdy nie jest na serio, ostatecznie ucieknie jak Herod.

Jak nie popkultura, to Kościół. Tylko że jemu też chyba idzie słabo.

Fundamentalnym problemem jest to, że Kościół nie posiada już uniwersalnego języka. Ostatni taki moment kulturowego uniwersalizmu to okres Soboru Trydenckiego z językiem barokowej sztuki. Od tego czasu doświadczamy tylko postępującej indywidualizacji. Nie chcę jednocześnie potępiać tego procesu w czambuł ani nawoływać do powrotu do starego świata.

Widzę tylko, że dzisiaj młode pokolenie poszukuje języka, którym mogłoby wyrazić swoją wiarę i nie jest to zadanie proste. Współczesna generacja 30-latków miała do czynienia z wiarą głównie w wymiarze kultycznym, nie profetycznym. Ich rodzice zabierali ich w dzieciństwie do kościoła w niedzielę, ale na tym sprawa się kończyła. Wiara tych rodziców była zasadniczo niema. Jak więc wypracować żywy język wiary w epoce smartfonów? Nie mam niestety dobrej odpowiedzi na to zasadnicze pytanie. 

A po jaki język artystyczny powinni sięgać twórcy chrześcijańscy?

Dla mnie bardzo ważny osobiście jest język symbolu. To język, który jest klarowny w takim sensie, że dąży do  prostoty i czystości. Jednym z istotnych dla mnie obrazów, który stworzyłem, był obraz jelenia. W pewnym momencie po prostu zobaczyłem pięknego, wielkiego jelenia, który wchodzi w błękitny kwadrat. Pierwszy był obraz i wizja. Myślę, że część twórców tak ma – po prostu widzi gotowy obraz i idzie za nim, ściga tę wizję, próbuje wcielić ją w płótno.

Gdy wychodzisz od wizji, to po jakimś czasie następuje rozumienie tego, co zobaczyłaś. W moim przypadku od razu przypomniał mi się Psalm 42, który rozpoczyna się od słów: „Jak jeleń pragnie wody ze strumieni, tak dusza moja pragnie Ciebie Boże” . Następnie dołożyłem do tego fragmenty Jana od Krzyża: „Jeleń zraniony zatrutą strzałą nie odpoczywa ani się nie uspokaja, lecz biega w różne strony, szukając lekarstwa. Zanurza się raz w tę, drugi raz w inną wodę, lecz zawsze, mimo tych zabiegów i lekarstw, jakie stosuje, moc trucizny coraz bardziej się potęguje, aż dochodząc do serca, zabija go. Podobnie również i dusza zraniona strzałą miłości” („Pieśń Duchowa” 9,1).

Swego czasu przeczytałem inspirujący wywiad z prof. Marią Poprzęcką, która opowiadała o pewnym eksperymencie przeprowadzonym przez dwóch malarzy. Zrobili oni ankietę, pytając w różnych regionach świata, o to jaki obraz chciałbyś powiesić na ścianie. Większość ankietowanych, mimo kulturowych różnic, wskazała na las, łąkę, jezioro, strumyczek, błękitne niebo, zwierzątka. To właściwie rysuje obraz takiego typowego landszaftu, „jelenia na rykowisku”, czyli czegoś, co jest dla nas symbolem kiczu. Pani Profesor postawiła w tym kontekście bardzo ważne pytanie: skąd wynika to podobieństw pragnień wśród ludzi z różnych części świata, z odmiennych kręgów kulturowych? Jej odpowiedź brzmi: raj. Za tymi wszystkimi odpowiedziami kryje się obraz raju, pragnienie powrotu do Edenu. Ten kiczowaty landszaft to obraz rzeczywistości, którą utraciliśmy.

Na podobne rzeczy zwracał uwagę Jerzy Nowosielski, stwierdzając, że tworząc stajemy się Adamem, który maluje Ewę taką, jaką pamiętał sprzed upadku. Maluje Ewę, którą gdzieś utracił, a której obraz głęboko w sobie niesie. Jak malujemy pejzaż miejski, to malujemy obraz nowego Jeruzalem – obraz miasta przemienionego. Takie „transformacyjne” patrzenie na obraz, gdzie w procesie tworzenia zachodzi przemiana rzeczywistości upadłej w zbawioną, dla mnie, twórcy chrześcijańskiego jest ogromnie ważne.

Autorką wywiadu jest Marta Arendt. Ukazał się on na stronie www.jagiellonski24.pl, której redakcji bardzo dziękujemy za możliwość publikacji na dominikanie.pl.