Ludzie żyjący w związkach, otoczeni rodziną, bywają niejednokrotnie bardzo samotni. Bo samotność nie jest związana z tym, co jest na zewnątrz, ale z tym, co się dzieje wewnątrz człowieka.
Z Krzysztofem Popławskim OP rozmawia Katarzyna Kolska
Czy doświadczył ojciec kiedyś samotności? Takiej dojmującej, która boli?
Dobre pytanie. Myślę, że nie. Jakąś formą samotności był na pewno czas sprawowania obowiązków prowincjała, kiedy pojawiały się sprawy, zwłaszcza personalne, z którymi musiałem mierzyć się sam i nie mogłem się nimi z nikim podzielić.
A na 14. piętrze 18-piętrowego wieżowca w Chinach człowiek nie czuje się samotny?
– To była taka samotność, która jest nam potrzebna i która nas nie niszczy. Przyjąłem ją jako część mojego życia.
Dlatego, że była świadomie wybrana?
– Wybrana i oswojona.
Przeczytaj omówienie majowego numeru W drodze
A jak można oswoić samotność na 14. piętrze, kiedy człowiek czuje się niepotrzebnym księdzem?
– Trzeba nadać temu sens. W tamtym momencie była to kwestia nauki języka, przemyślenia tego, co się dotychczas działo w moim życiu, a także szczególny czas modlitwy Pismem Świętym. Był to dla mnie bardzo owocny rok.
Jest ksiądz, który nie ma owieczek. Po co taki pasterz na pustej hali?
– Timothy Radcliffe, były generał naszego zakonu, powiedział kiedyś, że jesteśmy powołani do pełni życia i do miłości. Jeżeli tak, to w każdej sytuacji, nawet wtedy, kiedy „zawodowo” nie mogę się spełniać, mój świat się nie wali. Nie możemy budować swojej tożsamości, mam tu na myśli nie tylko kapłanów, na tym, że jesteśmy komuś potrzebni. W wielu miejscach na świecie kapłani doświadczają tego, że są kompletnie niepotrzebni.
A to boli? Nie doświadczyłam nigdy bycia niepotrzebną.
– Wtedy w Chinach miałem świadomość, że moja bezużyteczność jest tylko czasowa. Nie wiem, jak by to było, gdybym miał tam zostać przez wiele lat. A poza tym ten moment niepotrzebności był też przygotowaniem do tego, żebym kiedyś, jeśli zajdzie taka potrzeba, mógł tam służyć. Czasami sobie żartuję, że nigdy w życiu do niczego tak się nie przykładałem, jak do nauki chińskiego.
Czy samotny to znaczy sam?
– Nie. Jeśli pomyślimy o tym, że jesteśmy wezwani do pełni życia, to niezależnie od tego, czy żyjemy w małżeństwie, kapłaństwie, zakonie czy samemu, możemy to realizować. Ktoś, kto żyje sam, może mieć bardzo bogate relacje z innymi, a przede wszystkim być zaprzyjaźniony z samym sobą, co jest ogromnie ważne w przeżywaniu życia. I przeciwnie: ludzie żyjący w związkach, otoczeni rodziną bywają niejednokrotnie bardzo samotni. Bo samotność nie jest związana z tym, co jest na zewnątrz, ale z tym, co się dzieje wewnątrz człowieka.
Kiedy człowiek staje się samotny?
– Samotność jest doświadczeniem braku miłości. Jeśli ktoś jej nie doświadczył w dzieciństwie, bądź czuł się odrzucony, został w jakichś relacjach zraniony, nadużyto jego zaufania, to może nieść ten ból w sobie przez całe życie. Zdarza się samotność, która ma w sobie coś niszczącego, ale z drugiej strony uważam, że samotność jest w życiu człowieka wręcz potrzebna, żeby się ułożyć ze sobą samym, zaprzyjaźnić.Po co? Po to, żeby wszystkie inne relacje nie były zamiast czegoś, tylko żeby były bogate miłością, która jest w nas i którą budujemy z kimś innym.
Mówi się, że samotność jest obecnie jedną z najgroźniejszych chorób cywilizacyjnych.
– To tylko potwierdza moje słowa o braku miłości. Zobaczmy, jak ogromne trudności mamy w budowaniu relacji z ludźmi. Gdy w ubiegłym roku jechałem metrem w Szanghaju, uderzyło mnie, że wszyscy pasażerowie byli zapatrzeni w swoje komórki. Nie chcę całej winy zrzucać na media społecznościowe, bo to zbyt wielkie uproszczenie, ale bądźmy realistami: jeśli mam wśród wirtualnych znajomych 150 osób, z którymi się ciągle czymś wymieniam, to trudno znaleźć czas, żeby z kimś zbudować relację – głęboką, prawdziwą, cierpliwą, taką, która przejdzie przez kryzysy. Facebook ułatwia ucieczkę od trudu budowania relacji: nie chcemy mieć z kimś do czynienia, to go usuwamy z grona znajomych i zapraszamy kogoś nowego. W jakim stopniu to zaburzyło nasze relacje z innymi i na ile pogłębia niszczącą samotność, będziemy w stanie powiedzieć dopiero za wiele lat.
Są ludzie, którzy świadomie wybierają samotność, ale znam wiele takich osób, którym…
– …tak się życie ułożyło.
No właśnie. Trudno się wtedy pogodzić z tą niechcianą samotnością i jeszcze dostrzec w tym jakiś zamysł Pana Boga. Pewnie spotyka ojciec takie osoby.
– Tak. I ich reakcje są bardzo różne. Jedni skupiają się na swojej samotności, mają pretensje do Pana Boga: No jak to, tyle się modliłam/modliłem, więc dlaczego mi to, Panie Boże, zrobiłeś. Takie niepogodzenie się z własnym życiem rodzi frustrację, zgorzknienie albo się kończy niestety budowaną na siłę toksyczną relacją.
Druga grupa ludzi to ci, którzy akceptują, oswajają swoją samotność, nie wykluczając, że może się to kiedyś zmieni. Myślą tak: Jest jak jest, ale co zrobić, żeby z tego, co jest, było więcej dobra? I wtedy – czy to jest związane z jakimś zaangażowaniem zawodowym, czy społecznym, osobistą pasją – odkrywają przestrzeń, dzięki której godzą się z własnym życiem, czyniąc je pełnym i sensownym. Widzą, że nie stoją w miejscu, że ich życie się rozwija, nawet jeśli gdzieś w głębi pragną, żeby było inaczej.
Czy pretensja do Pana Boga, wypowiadana lub przemilczana, będzie w nich cały czas rezonowała?
– Niekoniecznie. Bo też zwalanie wszystkiego na Pana Boga jest znacznym uproszczeniem. Nasze życie to współpraca w wolności z Bożymi darami. Dlatego zamiast mówić o powołaniu do życia w małżeństwie, kapłaństwie, zakonie czy w samotności – wolę mówić o powołaniu do pełni życia, które może nas czasami zaskakiwać. I ci, którzy myśleli o założeniu rodziny i wychowywaniu dzieci, nagle odkrywają, że chcą żyć w zakonie. Bywa też przeciwnie. Ktoś od dawna myśli o kapłaństwie, wstępuje do seminarium i po kilku latach bycia tam dochodzi do wniosku, że to zupełnie nie jego droga. Odchodzi, żeni się, ma dzieci, jest szczęśliwym człowiekiem. Myślę więc, że w każdym miejscu i w każdej sytuacji, w której jesteśmy, trzeba raczej odpowiadać sobie na pytanie, jak żyję i jak kocham, niż pytać Pana Boga, dlaczego jestem tym, kim jestem, a nie kimś innym, dlaczego mi się to zdarzyło w życiu? Pytanie „dlaczego?” jest ważne, ale nie można na tym pytaniu zawisnąć. Ono ma stanowić punkt odniesienia, odbicia, żeby pójść dalej. Inaczej nie będziemy się rozwijać i dojrzewać. Czasami, jak mówił Mistrz Eckhart, trzeba „żyć bez dlaczego, kochać bez dlaczego i pracować bez dlaczego.”
W Kościele mało mówimy o ludziach samotnych. Kiedyś znajoma powiedział mi: Słyszę w kościele kazania i listy duszpasterskie o małżeństwie, rodzinie, kapłaństwie, życiu zakonnym, ale nigdy nie słyszałam, żeby ktoś skierował jakieś słowo do mnie, osoby samotnej.
– Bo mówienie o małżeństwie, rodzinie czy kapłaństwie jest łatwiejsze. Ale jestem pewien, że osoby samotne, które cierpią z powodu sytuacji, w jakiej się znalazły, znajdują pomoc podczas indywidualnych rozmów z kapłanami.
A co najbardziej boli ludzi samotnych?
– To, że nie założyli rodziny, że nie będą mieli dzieci. Widzę w tym pewien paradoks: z jednej strony ludzie wcale się nie spieszą do zakładania rodziny, nie chcą formalizować związków, odkładają urodzenie dzieci na później, bo najpierw chcą się ustawić życiowo, zrealizować zawodowo, a z drugiej strony tak bardzo im potem tego brakuje. Przychodzi moment konfrontacji – patrzą na swoje rodzeństwo, na znajomych. Ktoś założył rodzinę, komuś się urodziło dziecko… No i jest trudno. Ale jest także szczególnie bolesny rodzaj samotności wśród najbliższych, rodziny, kiedy ma się poczucie utraty więzi i miłości. I mam wrażenie, że to najbardziej boli.
A czy można się samemu skazać na samotność?
– Można się w nią wpędzić. Z jednej strony, o czym już wspomniałem, źródłem tego są trudne doświadczenia wyniesione z dzieciństwa, bądź późniejszych relacji, które zburzyły zaufanie do drugiego człowieka. Niełatwo wtedy zbudować dobrą relację.
A z drugiej strony – i widzę w tym ogromne niebezpieczeństwo – ludzie zamykają się w swoim egoizmie. Oczywiście do pewnego momentu egoizm jest szalenie wygodny i niektórym całkiem dobrze się tak żyje – sami o wszystkim decydują, zwłaszcza jeżeli dobrze sobie radzą zawodowo i na wiele rzeczy mogą sobie pozwolić. Nie chciałbym tego uogólniać i mówić, że to dotyczy wszystkich, ale spójrzmy na dobrze zarabiających singli, którzy deklarują, że nie chcą budować poważnego związku, wystarczą im krótkie, powierzchowne, niezobowiązujące relacje, niewymagające od nich ani zbytniego zaangażowania, ani czasu, ani poświęcenia. A jak będzie wyglądała ich przyszłość? Czy świadomie wybrana na pewnym etapie życia taka forma wolności nie stanie się kiedyś trudną do udźwignięcia samotnością?
Czy samotność może być twórcza?
– Oczywiście. Tylko trzeba nadać jej sens.
Często o samotności mówią osoby starsze, które już nie pracują, utraciły współmałżonka, mają dorosłe dzieci zajęte własnym życiem. Spotyka ojciec takich ludzi?
– Niedawno skończyłem czytać dzienniki Sándora Máraia. Napisał tam takie zdanie: „Żyję teraz sam i się nie nudzę”. To znaczy, że był zaprzyjaźniony ze sobą na tyle, iż nie czuł się samotny, mimo że tak naprawdę nikogo wokół siebie nie miał.
Znam starsze osoby, które są same i świetnie potrafią tę swoją starość zagospodarować – czy to poprzez lekturę, modlitwę, czy też angażowanie się w różne inicjatywy. Społeczeństwo się starzeje i na szczęście jest coraz więcej propozycji dla seniorów.
Spotkałem też starsze osoby, które lubią przebywać ze sobą i nie przeszkadza im to, że są same. Samotność starszych ludzi jest też sprawdzianem ich relacji. Znam rodziny, w których dzieci mieszkają daleko, w innym mieście czy nawet w innym kraju, a mimo to relacja między rodzicami a dziećmi jest bliska, serdeczna, dojrzała, normalna. Zdarza się, że ludzie mieszkają w tym samym mieście, a nawet w tym samym domu, i nic ich nie łączy. Więcej tam wrogości niż miłości.
Czy Pan Jezus doświadczył samotności?
– Na pewno. Sam zresztą o tym mówił. Jednym z jej wymiarów było to, o czym czytamy w ewangeliach – że odchodził sam, aby się modlić. Można więc powiedzieć, że potrzebował tej samotności. Z pewnością doświadczał jej też, kiedy spotykał się z zupełnym brakiem zrozumienia, i to nie tylko ze strony kapłanów i uczonych w Piśmie, ale też, co było dla Niego chyba bardziej dotkliwe, ze strony najbliższych uczniów, którzy często nie rozumieli przesłania Jego słów, chociaż to ich właśnie wybrał i powołał.
I trzeci moment, najbardziej przejmujący, to słowa Jezusa na krzyżu: Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił? Wierząc w to, że Jezus był prawdziwym człowiekiem i prawdziwym Bogiem, jako prawdziwy człowiek musiał tę samotność opuszczenia przeżyć do końca. To jest taki motyw, o którym warto wspomnieć w kontekście naszej rozmowy: przeżywanie samotności ma ogromne znaczenie w naszym przygotowaniu do śmierci, z którą każdy będzie musiał się zmierzyć absolutnie sam. Nawet jeśli wokół nas będzie wówczas wielu bliskich nam ludzi.
Czyli nawet jeśli żyjemy we wspólnocie – czy to zakonnej, czy rodzinnej – powinniśmy szukać swojej samotności?
– Zdecydowanie tak! Kiedy byłem prowincjałem, miałem takie swoje miejsce, w którym od czasu do czasu się chroniłem, by pobyć ze sobą. Bracia czasami pytali: Po co ty tam jeździsz? Odpowiadałem: Po to, żeby was nie pozabijać. To oczywiście żart, ale chcę przez to powiedzieć, że czasami musimy złapać dystans. I jestem pewien, że w każdej relacji, także małżeńskiej, element samotności jest potrzebny. To nie musi być wyjazd, niektórym wystarczy, że zamkną się na kilka godzin w pokoju i poczytają książkę albo w samotności posłuchają muzyki, pójdą na spacer.
Na początku powiedział ojciec o oswajaniu samotności. Tylko że oswajanie niewybranego daru, który często jest ciężarem ponad siły, wymaga ogromnej dojrzałości z naszej strony. Nie każdy umie zaakceptować coś, czego nie chce.
– Oswajanie to jest coś dynamicznego, co się dzieje przez lata. To jest proces dojrzewania do samotności. I nie osiągamy tego raz na zawsze. Możemy sobie przecież wyobrazić, że ktoś, kto przyjął i dobrze zagospodarował swoją samotność, nagle spotyka drugiego człowieka, z którym zaczyna budować bliską, wartościową relację, wychodząc tym samym ze swojej samotności. Ale potrafię sobie wyobrazić też sytuację przeciwną, że ktoś, kto dobrze funkcjonował sam, nagle się załamie albo wejdzie w jakąś toksyczną relację i mimo dojrzałości tak naprawdę w jakiś sposób zachwieje całym swoim życiem.
Czy ojciec po tym samotnym pobycie w Chinach wrócił inny?
– Mam nadzieję, że tak. Bardzo mocno wówczas do mnie dotarło, że nie można budować swojego życia na tym, czy jestem komuś potrzebny, czy też nie. Uświadomiłem sobie również, że moje kapłaństwo nie może zależeć od tego, czy je realizuję przez sprawowanie sakramentów i bycie z innymi, bo to nie jest jego istotą. Istotą zawsze jest więź z Panem Jezusem w kontekście całego mojego życia. Wracałem do Polski z taką myślą, że za jakiś czas pojadę do Chin, już nie na rok, ale na trzy lata. Ale wkrótce zostałem prowincjałem. Być może ten rok samotności pozwolił mi przyjąć wezwanie braci i wziąć odpowiedzialność za wspólnotę.
Czy w ogóle można pomyśleć, że Bóg ma wobec naszej samotności jakiś plan, że nas do czegoś wzywa, stawia przed nami jakieś szczególne zadania?
– Jeżeli rzeczywistość przyjmiemy w wierze i odniesiemy to do Pana Boga, to można tak powiedzieć. Chociaż wolałbym mówić nie o planie, tylko o zaproszeniu. Bo plan zakłada coś gotowego, co należy zrealizować. Bóg wystąpiłby tu w roli buchaltera, który wyznacza każdy szczegół naszego życia i nas z niego rozlicza. A wówczas, jeśli z tego życia nie jesteśmy zadowoleni, nietrudno o pretensje pod Jego adresem.
Jeśli natomiast przyjmiemy, że zostaliśmy zaproszeni do pełni życia, to od nas zależy, w jaki sposób skorzystamy z tego zaproszenia i jak to nasze życie będzie wyglądało.
Jeśli ktoś chce założyć rodzinę i modli się o to, by spotkać drugiego człowieka, a jego prośby pozostają bez odpowiedzi, może sobie pomyśleć, że Pan Bóg o nim zapomniał…
– Nie chciałbym tego oceniać, ale pierwsza myśl jest taka, że to przejaw dość płytkiej pobożności. Ludzie dojrzali w wierze, mimo cierpienia, które niejednokrotnie wiąże się z samotnością, potrafią myśleć, że Pan Bóg jest przy nich, towarzyszy im i chce dla nich szczęścia. Wówczas, mimo wielkiego pragnienia zbudowania relacji i bliskości z drugim człowiekiem, godzą się z tym, że tak nie będzie. I trzeba żyć dalej. Tylko że w tym ich „trzeba żyć dalej” jest więcej nadziei niż rezygnacji.
Czy ojciec ma jakieś słowa pocieszenia dla ludzi samotnych, którzy przychodzą się ojcu wypłakać w rękaw?
– Boję się taniego poradnictwa i słów typu: Wszystko będzie dobrze. Tak naprawdę ludzie, którzy przychodzą i opowiadają o swojej samotności, nie oczekują wcale, że im się sprzeda jakieś pocieszenie. Czasami wystarczy to, że mają z kim o tym porozmawiać. Nie mam więc żadnej gotowej recepty na takie rozmowy i jednej rady dla wszystkich. Każdego człowieka trzeba potraktować bardzo indywidualnie, bo każda ludzka historia, zwłaszcza ta trudna, jest jedyna w swoim rodzaju. Dlatego częściej odpowiedź przychodzi w czasie rozmowy. A czasami nie ma odpowiedzi, jest kwestia obecności i bycia z kimś, nieuciekania od jego samotności.
Rozmowa ukazała się w miesięczniku „W drodze” 5/2018.
Krzysztof Popławski – ur. 1964, dominikanin, przez trzy lata misjonarz na Tajwanie i w Chinach, w latach 2006–2014 prowincjał polskich dominikanów, obecnie jest socjuszem generała zakonu ds. Europy Wschodniej i Środkowej, autor książek: Rok taty; Oczko. Miniatury (anty)klerykalne i Jak czytać Pismo Święte. Mieszka w Rzymie.
fot. Raphael Koh / Unsplash