Strach przed spowiedzią jest tyle samo wart, co strach przed wizytą u lekarza. Bez postawienia dobrej diagnozy możemy narobić sobie szkód.

Nie mogę przekonać swojej siostry, żeby poszła do spowiedzi. Wiele lat była poza Kościołem, ale wkrótce minie już rok, jak wróciła. Chodzi co niedzielę do kościoła, modli się, czyta religijne książki, chodziła na rekolekcje. Jednak nie może pokonać oporu przed spowiedzią. ,,Nie mogę – mówi mi – to tak  jakbym się miała obnażyć, takie upokorzenie to ponad moje siły”. Obiecałem jej, że umówię ją ze spowiednikiem, który jest naprawdę święty, delikatny i życzliwy ludziom. Co prawda, nie od razu zrezygnowała z tej propozycji, zastanawiała się, ale w końcu się jednak nie zdecydowała.

Zdarza się też z człowiekiem całkiem odwrotnie. Nawet ktoś bardzo zamknięty i nieskory do zwierzeń znajdzie się czasem w sytuacji, że dosłownie musi opowiedzieć o sobie wszystko, nawet rzeczy najbardziej wstydliwe i kompromitujące. Na razie zostawmy na boku sakrament pokuty i powiedzmy parę słów o owym przymusie wyjawienia całej prawdy o sobie swojemu przyjacielowi lub jakiemuś innemu zaufanemu człowiekowi.

Niekiedy do takiego odsłonięcia się popycha człowieka jakieś nieszczęście, do którego bezwiednie sam się przyczynił.

Na przykład rozpada nam się małżeństwo, a bardzo chciałbym je uratować, albo moje rodzone dziecko wpadło w towarzystwo narkomanów lub stanęło przed sądem dla nieletnich, albo ktoś bardzo mi bliski usiłował popełnić samobójstwo. W takiej sytuacji przestaje się liczyć jakikolwiek wstyd. Człowiek chciałby tylko poznać swoje błędy i zmienić swoje postępowanie, byleby tylko mógł ocalić i odzyskać swoje dziecko albo uratować przed rozpadem swoją rodzinę. Otwiera więc przed drugim człowiekiem całego siebie, wierząc, że on pomoże mu zrozumieć istotę własnych błędów i poradzi, co robić.

Gotowi ponadto jesteśmy pokazać jakiemuś mądremu i ży­czliwemu człowiekowi jakąś swoją słabość, nawet bardzo nas upokarzającą, jeśli po wielu bezskutecznych próbach doszliśmy do wniosku, że sami sobie z nią nie poradzimy. W pochodzących z V wieku Rozmowach Jana Kasjana znajduje się opowieść o młodym zakonniku, który nauczył się podkradać jedzenie z klasztornej spiżarni. Ponieważ nie udawało mu się zerwać własnymi siłami z tym nałogiem, pokonał palący go wstyd i wyznał to któremuś ze starych zakonników. Usłyszał w odpowiedzi słowa, które zawierały mniej więcej tę samą treść, jaka znajduje się w znanym czterowierszu Adama Mickiewicza:

Grzech choćby najsilniejszy, skoro wydrzesz z łona, 

Natychmiast przed oczyma spowiednika skona.

Jak drzewo, gdy mu ziemię obedrzesz z korzeni,

Choć silne, wkrótce uschnie od słońca promieni.

Jeśli człowiek, przynaglony opisaną wyżej potrzebą, przychodzi do sakramentu pokuty, i sam penitent i spowiednik powinni zadbać o to, żeby nie zabrakło w tej spowiedzi wymiarów ściśle religijnych, które stanowią przecież istotę sakramentu. Bo niedobrze by było, gdyby sakrament został wykorzystany tylko do zaspokojenia co prawda głębokiej, ale tylko ludzkiej potrzeby krytycznego spojrzenia na całe swoje życie i zmobilizowania się do jakiejś pozytywnej zmiany. W sakramencie pokuty chodzi jednak o to, żeby możliwie w całej prawdzie stanąć przed Bogiem, żeby próbować zrozumieć ból, jaki sprawiamy Bogu naszymi grzechami, żeby zawstydzić się swojej niewdzięczności wobec Boga i żeby przyłączyć się do potępienia, jakie przeciwko moim grzechom, z miłości do mnie wypowiada Pan Jezus. Najważniejszym przecież powodem, dla którego przychodzę do spowiedzi jest to, że bardzo pragnę, ażeby Jezus zechciał mi przebaczyć i uzdrowić mnie, i przygarnąć do swego Serca.

Jak Pan widzi, znaleźliśmy jednak coś pozytywnego w oporach Pańskiej siostry przed spowiedzią. Nie ma w niej psychicznej potrzeby spowiedzi, ale to stwarza szansę, że w końcu przystąpi ona do tego sakramentu z powodów naprawdę głęboko religijnych.

Co się dzieje, kiedy człowiek, nieraz po długim błądzeniu, przystępuje w końcu do sakramentu  pokuty? Taki człowiek jakby „pozwala” Dobremu Pasterzowi, żeby wziął swoją zagubioną owieczkę na ramiona i przyniósł do owczarni. Spowiedź jest jakby jękiem, który przywołuje Dobrego Samarytanina, żeby się nade mną pochylił i opatrzył moje rany. Jest jakby powrotem syna marnotrawnego i jego wtuleniem się w ramiona Miłosiernego Ojca.

W bardzo ostrych – ale jakże prawdziwych – obrazach opisywał odpuszczenie grzechów Orygenes, wielki teolog z pierwszej połowy III wieku. Przebaczenie win jest to, po pierwsze, wyrwanie z mojej duszy chwastów, „których nie sadził Ojciec niebieski” (Mt 15, 13). Po wtóre, jest to zburzenie domu, który został wybudowany bez fundamentu (Mt 7, 26). Po trzecie, jest to zabicie grzesznika, który się we mnie rozpanoszył (Ef 4, 22). To wyrywanie, burzenie i zabijanie – powiada Orygenes – jest warunkiem niezbędnym, abym mógł się stać miłą Bogu rolą uprawną, abym mógł rozpocząć budowanie na mocnym fundamencie i aby mógł się we mnie rozwijać człowiek nowy, prawdziwie Boży, zdolny do życia wiecznego (Wykład Księgi Jermiasza, 1, 14-16).

Oryginalnie argumentował Orygenes – dziś takiej argumentacji raczej się nie słyszy – dlaczego należy pokonać wstyd przed spowiedzią. Naszym śmiertelnym wrogiem – przypominał – jest szatan. To on pobudza nas i kusi do grzechu, i on oskarża nas przed Bogiem, kiedy grzech popełnimy. Jest jednak sposób na tego przeklętnika: jeśli my sami oskarżymy się przed Bogiem i ludźmi ze swoich grzechów, i uzyskamy Boże przebaczenie, wówczas szatan oskarżać nas już nie może (Wykład Księgi Kapłańskiej, 3, 4).

Trzy najczęstsze argumenty starożytnych chrześcijan, ażeby przezwyciężyć wstyd przed spowiedzią, można usłyszeć również w dzisiejszych kościołach. „Pokaż, żeś naprawdę znienawidził grzech” – przekonywał, w roku 380, do pokonania wstydu przed spowiedzią święty Grzegorz z Nazjanzu (Mowa, 40, 27). Czasem dodawano, że wstyd spowiedzi można potraktować jako pokutę za grzech, a także jako zaporę przed grzechami przyszłymi. To zapewne miał na myśli święty Ambroży, kiedy pisał: „Wstydem jest dla każdego wyznawać swe grzechy, ale ten wstyd orze twoje pole, usuwa wciąż odradzające się ciernie, obcina kolce, przywraca dorodne owoce, które już zamierały” (O pokucie, 2, 1, 5).

„Lepiej teraz przeżyć wstyd przed jednym człowiekiem, niż na Sądzie Ostatecznym wstydzić się wobec wszystkich narodów” – ten drugi argument przytaczam za jednym z wczesnośredniowiecznych synodów (Mansi 13, 1026), ale analogiczną myśl znajdziemy u wielu znacznie wcześniejszych Ojców Kościoła. Można spojrzenie to uzupełnić ogromnie ważnym pytaniem: jakich grzechów podczas naszych spowiedzi my się nie wstydzimy? Czy zanikanie w naszym codziennym języku takich wyrazów, jak „bezwstyd” czy „bezwstydnik” nie sygnalizuje niepokojących zmian w naszej wrażliwości na zło i grzech?

Do pokonania wstydu przed jasnym wyznaniem swoich grzechów starożytni chrześcijanie najczęściej zachęcali się za pomocą obrazu wizyty u lekarza. „Ci, którzy unikają oskarżenia się z grzechów, albo odkładają je z dnia na dzień – pisał na przełomie II i III wieku Tertulian – więcej myślą o tym, że łączy się to z doznaniem wstydu, niż o zbawieniu. Są podobni do tych, którzy nabawili się choroby na wstydliwych częściach ciała i wstydzą się lekarzy, i w ten sposób giną jako ofiary nierozumnej swej wstydliwości” (O pokucie, 10).

I kontynuuje Tertulian swoje spojrzenie na wstyd przyznania się do grzechów w perspektywie metafory lekarskiej: „owszem, wyznać grzechy to tak jakby człowiek poddał się chirurgicznej operacji, albo jakimś innym uciążliwym zabiegom lekarskim. To boli! Ale ten ból przynosi zdrowie i usuwa bez porównania gorsze bóle choroby”.

Niemal dwa wieki później, w roku 389, święty Hieronim skupi swą uwagę szczególnie na tym, żebyśmy się nie wstydzili wyznać grzechów popełnionych w samym tylko sercu, a więc tych grzechów, których żadne oko ludzkie nie zauważy: „Gdy w ukryciu ukąsi kogoś wąż-szatan i bez wiedzy [innych ludzi] wleje w niego jad grzechu, to jeśli ukąszony będzie milczał, nie czynił pokuty, ani nie powierzy swej rany bratu i nauczycielowi, wówczas brat i nauczyciel, którzy mają język zdolny do uleczenia, nie będą mogli łatwo mu pomóc. Jeśli więc chory wstydzi się powierzyć swą ranę lekarzowi, to nie znając lekarstwa, nie wyzdrowieje” (Komentarz do Księgi Eklezjastesa, 10, 11).

Czy rzeczywiście grzechy popełnione w samym tylko sercu są aż tak niebezpieczne? W Katechizmie Kościoła Katolickiego znajduje się prowokująca teza, że mogą być one bardziej niebezpieczne, niż grzechy jawne: „Na spowiedzi penitenci powinni wyznać wszystkie grzechy śmiertelne, których są świadomi po dokładnym zbadaniu siebie, chociażby były najbardziej skryte i popełnione tylko przeciw dwu ostatnim przykazaniom Dekalogu, ponieważ niekiedy ciężej ranią one duszę i są bardziej niebezpieczne niż popełnione jawnie” (nr 1456).

Przełóżmy to na konkrety. Nawiązując do znanego przysłowia: zamiar kradzieży koniczka jest zapewne cięższym grzechem niż rzeczywista kradzież rzemyczka, a planowanie zabójstwa jest o wiele cięższym grzechem niż nie jeden grzech popełniony słowem lub uczynkiem. Otóż z tej perspektywy można szczególnie wyraźnie zobaczyć, jakim błogosławieństwem jest dla nas możliwość  wystawienia się na wstyd spowiedzi: wrzód nabrzmiewający w sercu zostaje przecięty, zanim przejawi się w złych czynach, a rany  grzechów popełnionych zaczynają się goić. Najważniejsze jednak, że Miłosierny Ojciec rozpoznaje w marnotrawnym synu lub córce swoje ukochane dziecko.

Tekst z książki o. Jacka Salija OP „Praca nad wiarą” wydanej nakładem Wydawnictwa W drodze. Tytuł i lead pochodzą od redakcji Dominikanie.pl.

fot. Daniel McCullough / Unsplash