Owocem radości paschalnej uczniów jest głoszenie przez nich Bożego Miłosierdzia.

Radość wielkanocna wydaje się czymś tak oczywistym, że trudno powiedzieć, co można by o niej szczególnego napisać. Chrystus zmartwychwstał – radujcie się! Prawdziwa radość nie potrzebuje przydługich wywodów. Nie rozważa, nie rozeznaje, nie kalkuluje. Jest spontaniczna jak uśmiech na widok strojącego miny brzdąca w zatłoczonym autobusie. Jakkolwiek bym nie był zirytowany, zmęczony, rozżalony na cały świat, uśmiech wyprzedzi myśl. Pojawi się, zanim przyjdzie mi do głowy, że nie przystoi teraz, bo psuje moją wystudiowaną powagę. Takiej radości szukamy, za taką radością tęsknimy. Niewyuczoną, niefarbowaną. I taka radość w poranek Zmartwychwstania jest czymś oczywistym. Jak pisać o oczywistości?

Z drugiej strony, życie niekoniecznie toczy się wedle cyklu liturgicznego. Ludzie chorują, umierają, zdradzają we Wszystkich Świętych, w Popielec i w Oktawie Wielkanocnej. Mogę być zmęczony natłokiem obowiązków, rozczarowany sobą po zmaganiach wielkopostnych. Może na trzy kwadranse przed Exsultetem kogoś z moich bliskich spotkało nieszczęście. Jak mam śpiewać Alleluja? Skąd wziąć uśmiech, gdy po Wielkim Piątku zostało mi jeszcze sporo łez do wypłakania? Czy to znaczy, że nie jestem dobrym chrześcijaninem? Że za mało we mnie wiary? Że Bóg jest dla mnie nie dość ważny, skoro zasłaniają mi Go utrapienia dnia powszedniego? Może więc mimo wszystko trzeba tej radości poświęcić kilka słów – by to, co oczywiste, nie stało się banałem – bezużytecznym w czasie próby.

Zmiana perspektywy bywa ożywiająca dla naszych oczywistości. Dla mnie takim doświadczeniem była pomoc w przedświątecznych spowiedziach w duszpasterstwie katolickim na Uniwersytecie Stanforda w Kalifornii. W czasie nabożeństwa pokutnego w pewnym momencie osoba, która się u mnie spowiadała, zaczęła się spontanicznie śmiać. Podobnie kolejna i jeszcze następna. Rzuciłem kątem oka na przeciwległą nawę – tam też ktoś najwyraźniej się śmiał. Po chwili zacząłem wychwytywać przytłumione muzyką śmiechy dochodzące z różnych stron kościoła. Czyżby nasi bracia i siostry zza oceanu lekce sobie ważyli sakrament pokuty i pojednania? Wprost przeciwnie: podeszli do niego śmiertelnie poważnie!

W Ewangelii Janowej, Zmartwychwstały odwiedza w Wieczerniku zalęknionych uczniów z darem Ducha Świętego, aby szli na cały świat i spełniali powierzoną im misję. Nie chodzi tu jednak o byle jaką misję: mają odpuszczać grzechy. To jest ich najpilniejsze zadanie. Nic innego teraz się nie liczy. Priorytetem dla uczniów Jezusa nie jest budowanie świątyń, rozwiązywanie problemów społecznych, zakładanie katolickich uczelni ani nawet (o zgrozo!) duszpasterstw akademickich. To wszystko ma swoje miejsce, ale drugorzędne wobec misji roznoszenia owoców Paschy Jezusa – Bożego przebaczenia. Można powiedzieć, że apostołowie mieli to już dobrze przećwiczone – roznosili zgłodniałym tłumom chleby i ryby cudownie rozmnożone przez Jezusa. Teraz mają iść w te same tłumy z inny pokarmem.

Zobaczmy, że (przynajmniej tym razem) apostołowie w mig zrozumieli nauczyciela. Nie kręcili, nie gubili się, nie improwizowali. W najbliższych dniach i tygodniach będziemy w Kościele czytać Dzieje Apostolskie, a w nich (nie bez powodu wybrane na czas Oktawy Wielkanocnej) wielkie mowy katechetyczne: trzy Piotra (2,22-36; 3,12-26; 10,34-43) i jedną Pawła (13,16-41). Każda z nich streszcza istotę naszej wiary: wypełnienie Bożej Obietnicy – zbawczą mękę, śmierć i zmartwychwstanie Jezusa. Każda z nich zawiera również tę samą konkluzję – wezwanie do nawrócenia, do przyjęcia Bożego przebaczenia.

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Jako porządni katolicy chcemy dobrze przygotować się do świąt. Częścią tego przygotowania jest spowiedź. Jest to jak najbardziej uzasadnione, ale możemy przy tym popaść w takie myślenie, które rozdziela sakrament pokuty i Zmartwychwstanie. Najpierw (w Poście) zaliczamy spowiedź, a potem (gdzieś między święconką a śniadaniem wielkanocnym) możemy się już bezkarnie cieszyć. Spowiedź, post jest od tego co nieprzyjemne, smutne, trudne – w nagrodę możemy sobie poświętować.

Słowa Jezusa z Wieczernika każą nam połączyć radość wielkanocną i sakrament przebaczenia grzechów. Nie cieszę się z byle powodu, nie świętuję wiosny, nie żyję jakąś abstrakcyjną ponadwyznaniową radością. Są tysiące powodów, dla których można się cieszyć każdego dnia. Dziś (a liturgia hojnie rozciąga to dziś na tydzień, a potem pięćdziesiąt dni) cieszymy się, bo przebaczono nam grzechy. Bo miłość okazała się silniejsza niż zło, niż śmierć, niż moje zdrady. Nie bez powodu Triduum Paschalne nie stanowi trzech oddzielnych celebracji, ale jedną nierozwiązywalną całość. Raduję się w Wieczerniku, raduję się spod krzyża, raduję się w pustym grobie. Zrozumieli to moi amerykańscy penitenci, którzy wprost nie mogli stłumić w sobie radości z pojednania z Ojcem. Nie musimy tego uzewnętrzniać jak oni. Pytanie, czy rozumiemy to, co oni zrozumieli.

Wróćmy jeszcze na koniec do tych łez. Chrystus zmartwychwstał, ale czy to znaczy, że wszystko już będzie dobrze, że nie mamy powodu, a nawet prawa płakać, gdy zabiją wielkanocne dzwony? Nie. Mamy prawo. Liturgia nie jest odgrywaniem naszych emocji. Mogę mieć tysiąc i jeden powodów do łez, strachu, niepokoju. Jako chrześcijanie nie udajemy, że śmierć, ból i zło nie istnieją. Ale wierzymy, że do żadnego z nich nie należy ostatnie słowo. Że zło uległo miłości. Że śmiercią śmierci jest zmartwychwstanie. Możemy sobie spokojnie popłakać, bo dzięki Chrystusowi nawet największe nieszczęście jest tymczasowe. I łzy się skończą. W pewnym sensie, jeśli zrozumiałem to, co jest treścią radości paschalnej, nawet moje łzy są tej radości wyrazem.