Jeśli tego nie ma, to w to miejsce wciska się pogaństwo

Z ks. Grzegorzem Strzelczykiem rozmawia Roman Bielecki OP
Dlaczego Pan Jezus już czterdzieści dni po zmartwychwstaniu wstąpił do nieba? Gdyby jeszcze przez jakiś czas został z apostołami, mógłby ich lepiej przygotować do głoszenia Dobrej Nowiny.

Przedłużanie Jego ziemskiej obecności chyba nic by nie zmieniło. „Pożyteczne jest dla was moje odejście” – powiedział im przecież.

Ale w chwili wniebowstąpienia wyrzucał swoim uczniom brak wiary (Mt 28,17).

– No i słusznie. Bo pierwszą reakcją na zmartwychwstanie była, niestety, niewiara. Trochę to zrozumiałe. Przecież oni byli świadkami niemożliwego. Jednego dnia widzieli mękę i śmierć swojego Mistrza na krzyżu, a niedługo później jedli z Nim posiłek.

Przeczytaj omówienie marcowego numeru W drodze

Nie mam co do siebie złudzeń i wiem, że w takim momencie też bym miał wątpliwości. Apostołowie zobaczyli Jezusa w zupełnie innej perspektywie, nic im nie pasowało, więc musieli sobie to na nowo przemyśleć. Siedzieli zamknięci w Wieczerniku i dojrzewali. Potrzebny był Duch Święty, żeby ich przeorać od środka.

Teraz też wielu ludziom nic nie pasuje. Jak mówi prowincjał naszego zakonu ojciec Paweł Kozacki, rośnie pokolenie, któremu Pan Bóg jest kompletnie obojętny – czy jest, czy Go nie ma, nic ich to nie obchodzi. Mają za to wysokie oczekiwania: należy mi się praca, należy mi się mieszkanie, należy mi się samochód…

Dlatego ratunkiem jest głoszenie radykalnej zależności od Boga przy jednoczesnej radykalnej wdzięczności Bogu. Bo nam się nic kompletnie nie należy. Nawet istnienie. To, co widzimy dookoła siebie – przyroda, świat, technika – nie jest nasze, tylko jest nam dane od Boga w depozyt.

Jako Kościół mówimy o tym szalenie mało, żeby nie powiedzieć wcale. Przestraszyliśmy się dialogu z niezwykle ekspansywnymi naukami ścisłymi i w efekcie przeciętny katolik funkcjonuje na co dzień jak deista.

Czyli?

Uważa świat za rzeczywistość samoistną, która po prostu jest. W związku z tym Pan Bóg jest dopiero potem. A przecież jest na odwrót. Ja jestem, bo On mnie chciał. Świat jest, bo On ten świat stworzył i go chce.

Tę zależność widzimy najczęściej dopiero wtedy, gdy nam coś w życiu nie wychodzi. I wtedy się na potęgę modlimy. Kiedy problem mija, to koniec.

Zależność nie jest niczym złym. Tylko my chcielibyśmy magicznej religii, dzięki której będziemy mogli spełniać wszystkie nasze zachcianki. W takie myślenie wciągamy Boga. Daj mi to, daj mi tamto, spraw to, zrób tamto. A gdy nie daje i nie robi, to znaczy, że nas nie kocha.

I?

Receptą dla Kościoła jest sensowne tłumaczenie prawd wiary i pogłębianie ich rozumienia. Jeśli tego nie ma, co, niestety, obserwujemy współcześnie, to w to miejsce wciska się pogaństwo, w którym księża to szamani, modlitwy to zaklęcia, a Bóg to pobożne hokus-pokus.

To znaczy, że jeśli ktoś się modli o zdanie egzaminu, znalezienie pracy albo o zdrowie dla dziecka, to źle robi?

Dobrze. Przecież Pan Jezus mówi: Proście, a będzie wam dane. Musimy jednak brać pod uwagę to, że Bóg nie tylko wie o naszych potrzebach, ale wie też o nich więcej i może je zrealizować w inny sposób. A to często budzi w nas rozczarowanie albo złość.

Bo nie jest tak, jak chcemy?

Bo skupiliśmy się tylko na jednym aspekcie relacji z Bogiem i zapominamy o wdzięczności za świat, życie, stworzenie. Eucharistia to dziękczynienie. Jesteśmy w Kościele po to, żeby ją celebrować. Ale trochę o tym zapomnieliśmy. Przez całe lata akcentowaliśmy przykazanie kościelne mówiące o obowiązku chodzenia do kościoła po to, żeby nie iść do piekła, zamiast podkreślać wdzięczność za to, że Bóg nas od tego piekła wybawił.

Czyli karmiliśmy się wizją Boga w kategoriach nakazu i zakazu.

Dlatego trzeba wrócić do fundamentalnych intuicji związanych z podstawowymi treściami wiary: gromadzimy się w niedzielę, bo tego dnia Chrystus zmartwychwstał i zesłał na apostołów Ducha Świętego, a dzięki temu mamy odpuszczenie grzechów. Z tej wdzięczności przychodzimy do kościoła, a jako że zdajemy sobie sprawę z własnej słabości, spożywamy Ciało Pańskie, które ma nas umacniać, żebyśmy nie popełniali grzechów.

To może lepiej pójść do terapeuty? On nam wyjaśni powody naszego zachowania, pozwoli zrozumieć, dlaczego mamy nawyki, które mogą być grzeszne, i przy jego pomocy wszystko sobie jakoś poustawiamy?

To też utopia, zbudowana na założeniu, że tak czy inaczej możemy osiągnąć pełną kontrolę nad naszym życiem. Choć – paradoksalnie – byłoby świetnie. Bo gdybyśmy Boga przestali traktować utylitarnie, to może moglibyśmy Go pokochać bardziej bezinteresownie?

Znasz takich ludzi?

Znam takich, którzy bardzo pragną tak kochać Boga. Nie udaje nam się to, bo grzeszymy. Ale czy interesowne kochanie Boga jest tak naprawdę złem?

Chyba nie.

Otóż jest. W tym sensie, że to nie jest maksimum dobra, które jest możliwe do osiągnięcia w danej sytuacji. Bo wtedy moja wiara nie jest relacją ze względu na samego Boga, tylko ze względu na to, co mogę od Niego otrzymać.

To są jakieś niedościgłe wyżyny życia duchowego. Najczęściej jednak chcemy, żeby Bóg pomógł nam w naszych codziennych problemach. A jeżeli uda nam się je rozwiązać w miarę szybko na drodze terapeutycznej, to ostatecznie po co mi Pan Bóg?

Pytanie jest inne: Czy po terapii człowiek przestanie grzeszyć? Bo jeżeli do tej pory robił złe rzeczy, za które nie do końca świadomie odpowiadał, to raczej właśnie nie grzeszył. Święty Paweł mówił, że prawo daje jedynie świadomość grzechu, ale od niego nie wyzwala. Może dziś to samo powiedziałby o terapii?

Zostawmy skrajne przypadki.

Także człowiek emocjonalnie dojrzały i poukładany może robić paskudne rzeczy. Grzech to jest kwestia woli. W związku z tym opowieść o zbawieniu jest dla kogoś takiego ciągle aktualna.

Czyli ostatecznie chodzi o świadomość grzechu?

Tak, bo cała opowieść chrześcijańska jest o tym, że Bóg nas z niego wyrwał. A terapia nie znosi grzeszności, tylko niedoskonałość. I dobrze, że to robi. Bo im człowiek jest bardziej świadomy siebie, tym szybciej na przykład zidentyfikuje pokusę jako pokusę.

Mam wrażenie, że najczęściej zatrzymujemy się na poziomie efektów terapii, mało się zastanawiając nad grzechem.

Ano tak, bo sekwencja procesów jest mniej więcej taka. Najpierw wypchnęliśmy poza nawias myślenie i mówienie o Bogu, a w to miejsce włożyliśmy psychologię, która po części spłaszcza naszą perspektywę do wymiaru doczesnego i w związku z tym nie operuje pojęciem grzechu. W ujęciu niektórych jej szkół poczucie winy, czyli świadomość odpowiedzialności za zło, które popełniliśmy, to dyskomfort, który należy szybko usunąć.

I tu jest problem. Bo jeżeli mówimy, że nie ma odpowiedzialności, tylko jest dyskomfort, to z chrześcijańskiego punktu widzenia jest to po prostu fałszywe. To jest nieprawda o człowieku.

Czy możemy tę sekwencję odwrócić?

Trzeba na nowo zacząć oswajać ludzi z tym, że są odpowiedzialni za swoje czyny. Jednym z istotnych elementów tego oswajania jest powiedzenie: Człowieku, możesz się zmierzyć z konsekwencjami własnej przeszłości, nie musisz przed nimi uciekać, nie musisz brać pigułek na poczucie winy (poza sytuacjami klinicznymi, rzecz jasna). Jest przebaczenie.

Tylko najpierw przyjmij do wiadomości słowa św. Jana „Jeżeli mówimy, że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy i nie ma w nas prawdy. Jeżeli wyznajemy nasze grzechy [Bóg] jako wierny i sprawiedliwy odpuści je nam i oczyści nas z wszelkiej nieprawości” (1 J 1,8–9).

To swoisty paradoks. Bo okazuje się, że wzięcie odpowiedzialności za grzechy nie musi spychać człowieka w beznadzieję i rozpacz. Choć często nie jest możliwe naprawienie skutków naszych zachowań, to Ewangelia daje nam możliwość przebaczenia i pojednania. Czyli nawet jeżeli nie jesteśmy w stanie naprawić zła, to Bóg sobie z nim poradzi. Niekoniecznie teraz, może dopiero na sądzie ostatecznym.

A jeżeli ktoś nie jest zainteresowany tym, co mówisz?

To pójdzie sam swoją drogą. Bo jeżeli człowiek jest obojętny na Ewangelię, to możemy – prócz poruszenia Bożego – liczyć tylko na dwie rzeczy: po pierwsze na to, że różne doświadczenia życiowe postawią go przed pytaniami o sens ludzkiej egzystencji. I po drugie, że kiedy te pytania się pojawią, to będziemy w stanie mu pomóc się z nimi zmierzyć.

Pod warunkiem że przy nim będziemy.

Dokładnie. Chcielibyśmy, żeby w ciągu jednego pokolenia Europa znowu stała się chrześcijańska. Mam wrażenie, że w Polsce czuje się takie ciśnienie, zwłaszcza wśród zaangażowanych duszpasterzy. A przypomnijmy sobie, ile pokoleń trzeba było, żeby chrześcijaństwo po swoich narodzinach wypłynęło na powierzchnię życia publicznego imperium rzymskiego.

Ze 300 lat.

Czyli jakieś dziesięć pokoleń. Więc założenie, że teraz w ciągu jednego pokolenia odwrócimy procesy, które trwają w Europie co najmniej od ponad 300 lat, jest, delikatnie mówiąc, stawianiem sobie zadań ponad siły.

Czy to znaczy, że nie mamy nic robić?

Po prostu nie mamy zakładać, że tak się musi stać i że to od nas zależy. Bo im bardziej będziemy ściskać pośladki, tym bardziej będziemy nieautentyczni. I tym łatwiej będziemy sięgać po manipulację i metody przemocowe, które naruszają ludzką wolność.

To jest mało satysfakcjonująca odpowiedź.

– My mamy żyć doświadczeniem Ewangelii, świadczyć o Jezusowym przebaczeniu itd. Program jest w miarę jasny. A świat mówi „sprawdzam” nie w odniesieniu do naszych zdolności retorycznych, organizacyjnych, szamańskich itd., ale zwłaszcza w zakresie miłości przebaczającej i wydającej życie za braci.

A tego się nie da pokazać przez hokus-pokus, na skróty. Oczekiwanie, że boskie cuda zastąpią świadectwo wytrwałej miłości, może się okazać płonne… Bo co, jeśli to właśnie ona ma być cudem dla świata?

Czyli życie z milczącym Bogiem? Ze świadomością, że chociaż Go nie widzimy, to On czuwa, bez względu na to, co się dzieje?

Cały czas chodzi o przywrócenie świadomości naszego pochodzenia. Kim jest Bóg i Jego miłość w stosunku do świata i każdego z nas? Współcześnie na Zachodzie daliśmy pierwszeństwo narracji, która mówi o tym, że przed Wielkim Wybuchem najprawdopodobniej niczego nie było.

To dotyczy chrześcijaństwa?

Nie, ludzkości jako takiej. I za to w czyśćcu odpokutują niektórzy fizycy. Jestem w stanie wymienić nazwiska tych, których się tam spodziewam. Dziś tak naprawdę, jeszcze bardziej niż kiedykolwiek, nie wiemy, skąd jesteśmy. Pytania ostateczne pozostają bez odpowiedzi tym boleśniej, im lepiej znamy odpowiedzi na pytania technologiczne.

Mam wrażenie, że niektórzy naukowcy przejęli rolę produkujących opium dla ludu, proponując wyjaśnienia polegające głównie na unikaniu pytań ostatecznych. Ten fundamentalny niepokój powinien być wywoływany nawet nie przez chrześcijaństwo, ale zwyczajnie przez filozofię – z jej zupełnie podstawową kwestią: Dlaczego jest bardziej coś niż nic?

A my zgodziliśmy się na wypchnięcie metafizyki, czyli czegoś, co dotyczy pytań przekraczających fizykę, poza horyzont racjonalności, skupiając się na logice czy teoriach poznania. Zastanawiamy się nad tym, w jaki sposób zadajemy pytania, a nie nad samymi problemami. I kiedy abdykowała filozofia, abdykowało i chrześcijaństwo.

Może dlatego tak przekonujący jest islam autentyczny w swoim przekazie, dający odpowiedź na pytania metafizyczne?

Islam jest spójną formacją kulturową, wygodną i chyba atrakcyjną dla facetów. Ale czy zmierzył się z wątpliwościami, przez które przechodzi Zachód? Mam wrażenie, że to też próba unieważnienia, tylko za pomocą klasycznego opium religijnego. Zobaczymy, co będzie, gdy oświecenie – albo jego kulturowy odpowiednik – zacznie się wewnątrz społeczności muzułmańskich, a to tylko kwestia czasu.

No tak, wiara wcale nie jest taka prosta i oczywista i jak pisał ksiądz Tomáš Halík Co nie jest chwiejne, jest nietrwałe.

My tę myśl mamy już zakorzenioną głęboko w kulturze. Na przykład w powiedzeniu, że nie jest dobrze być dębem, kiedy wieje wiatr. To znaczy, że jeżeli człowiek zaczyna być zbyt pewny w swojej wierze…

Co to znaczy zbyt pewny?

Przekonany o tym, że ma wiarę już na zawsze daną, że jest w porządku i bez zarzutu. Wtedy pojawia się pycha. Świadomość grzeszności podpowiada nam, że powinniśmy ciągle nad sobą czuwać, bo jesteśmy słabi.

Czyli wierzę, ale zaradź memu niedowiarstwu?

Właśnie tak, chociaż to paradoksalne. Chrześcijaństwo przynosi przebaczenie, ale nie przynosi całkowitego usunięcia grzeszności. Ewangelię jako Dobrą Nowinę może odkryć tylko grzesznik. O tym właśnie mówi Pan Jezus w przypowieści o faryzeuszu i celniku, którzy modlą się razem w świątyni. Ten, który przyznaje się do grzechu i mówi, że jest słaby, wychodzi usprawiedliwiony, a ten, który mówi, że świetnie się modli, pości i daje jałmużnę, nie.

Czyli kiedy mamy w życiu źle, to odkrywamy Ewangelię?

Chodzi o szczerość względem siebie. Mogę mieć dobre, poukładane życie, ale jeśli uczciwie zaglądam w swoje sumienie, to wiem, że są tam różne niepoukładane sprawy.

Święty Paweł w przypływie szczerości mówi o ościeniu: „Aby zaś nie wynosił mnie zbytnio ogrom objawień, dany mi został oścień dla ciała, wysłannik szatana, aby mnie policzkował – żebym się nie unosił pychą. Dlatego trzykrotnie prosiłem Pana, aby odszedł ode mnie, lecz [Pan] mi powiedział: »Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali«. Najchętniej więc będę się chlubił z moich słabości, aby zamieszkała we mnie moc Chrystusa” (2 Kor 12,7–9). I kończy ten wywód słowami: Dlatego mam upodobanie w słabościach.

Upodobanie w grzechach?

Nie, w słabościach. Doświadczając swoich ograniczeń, zawierzamy Bogu. Idealni nigdy nie będziemy. Ale nie ma się co tym przejmować. Wystarczy ci mojej łaski, słyszy Paweł, czyli nie jest dobrze, że grzeszysz, ale Ja będę cię z tego podnosił.

I zabiorę ci oścień.

Też nie. Paweł wcale nie mówi – miałem oścień, a teraz już go nie mam, bo Pan mnie podźwignął. On pisze, że ma wiele objawień, a w środku tego doświadczenia Boga ma oścień Szatana – czyli prawdopodobnie jakiś grzech, który go stale uwiera i z którym nie umie sobie poradzić. Ten grzech dźga go tak mocno, że czasami ma pokusę, żeby powiedzieć: Panie, odejdź ode mnie. I wtedy słyszy od Chrystusa: Dam ci tyle łaski, ile potrzebujesz, nie martw się.

Paweł doświadcza więc tego, że Bóg go nie zostawia w słabości i że na przekór wielu trudnym doświadczeniom idzie do przodu z pomocą łaski Boga, która go karmi. Co więcej, dalej będzie szedł, nawet jeśli nie uda mu się tej słabości przezwyciężyć, bo wie, że Bóg go nie zostawi. To jest esencja życia duchowego.

Rozmowa ukazała się w miesięczniku „W drodze” 3/2018. Tytuł i lead od redakcji Dominikanie.pl  

GRZEGORZ STRZELCZYK – ur. 1971, prezbiter archidiecezji katowickiej, dogmatyk, specjalizuje się w chrystologii, studiował w Wyższym Śląskim Seminarium Duchownym w Katowicach, na Papieskim Wydziale Teologicznym w Lugano (Szwajcaria) i Uniwersytecie Gregoriańskim. Autor m.in. Traktatu o Jezusie Chrystusie, opublikowanego w I tomie „Dogmatyki” Więzi, oraz Teraz Jezus. W wydawnictwie Znak ukazała się jego rozmowa z prof. Jerzym Vetulanim Ćwiczenia duszy, rozciąganie mózgu. Mieszka w Katowicach.