Przynieś co masz, a resztę zostaw Jemu. Tylko Mu to przynieś.

Podobno perfekcjonizm jest najbardziej wyrafinowaną formą lenistwa. Wszystko za co się biorę, musi być doskonałe. Inaczej przecież nie warto za to się brać. A ponieważ, znając moje możliwości wiem, że ewentualne dzieło nie będzie doskonałe, to się lepiej za nie nie brać. Po co mam się potem tego wstydzić? I ostatecznie przy wyborze „wszystko albo nic” najczęściej zostaje „nic”.

Podobnie może być z moim zaangażowaniem w przygotowanie do Świąt. Skoro w Środę Popielcową zapadłem w czterdziestodniowy sen (taki duchowy letarg): nie miałem żadnych postanowień, nie podjąłem postu, zajadałem się batonami i pączkami, nie byłem na rekolekcjach, nie słuchałem konferencji Szustaka, o drodze krzyżowej czy gorzkich żalach to tylko słyszałem), to może lepiej teraz już nie szaleć, nie wysilać się, bo przecież jest już za późno, szanse stracone i żadnej sensacji w czasie

Triduum nie ma co się spodziewać. Może lepiej znów zapaść w bezpieczny letarg i spokojnie przeczekać do następnego roku. Może wtedy bardziej mi się zachce. Może wtedy przygotuję się tak jak należy (tzn. perfekcyjnie), może wtedy się uda.

A teraz? A teraz znowu zostaje bezpieczne, niewymagające „nic”.

A może by tak zmienić podejście? Może między „wszystkim” a „nic” jest jeszcze miejsce na „tyle ile jeszcze mogę”? Może warto przyjąć swoją niedoskonałość, uznać swoją miałkość, stracony czas i możliwości i taki nagi, bezbronny, trochę zawstydzony stanąć i wykorzystać to co jeszcze mam?

Czy Jezus nie przemienił wody w wino? Czy nie rozmnożył chlebów? Czy Mu nie wystarczy wiara jak ziarnko gorczycy? Czy jest może za słaby, by wykorzystać to co masz?

Przynieś co masz, a resztę zostaw Jemu. Tylko Mu to przynieś.