Gdy miałem zamiar wstąpić do zakonu, zdawało mi się, że jest niczym jednostka specjalna działająca pod natchnieniem Ducha Świętego.

Niewiele czasu poświęcałem na myślenie o różnicach pomiędzy braćmi. Byłem przekonany, że mamy dowódcę — prowincjała, który przyjmuje rozkazy ze sztabu generalnego — nieba, i zgodnie z nimi posyła swoje oddziały do walki — braci rozsianych po Polsce i zagranicą.

Wyobrażenia dość szybko rozbiły się w konfrontacji z rzeczywistością. Najpierw okazało się, że nie tyle armia, co związek zawodowy stanowi właściwszą metaforę dla opisu życia w prowincji. Z przyczyn początkowo dla mnie niezrozumiałych, pracodawcą, naprzeciw którego zbierał się ów związek zawodowy, okazał się prowincjał i niższe struktury władzy.

Dodatkowo, niektórzy „związkowcy” przypominali nie tyle żołnierzy, co kuracjuszy bądź pacjentów katolickiej kliniki sanatoryjnej. Inni, biorący życie zakonne bardziej serio, zdawali się żyć w religijnym akademiku czy na uczelni. Można było popatrzeć na nich z nieco większą radością, w końcu, dominikanie mają nieustannie studiować. Niemniej, ci zamiast z pracodawcą, spierali się z „rektorem” lub „dziekanami” poszczególnych „wydziałów”, czyli klasztorów.

Owszem, byli i tacy, którzy działali niczym prawdziwi komandosi. Rzadko obecni w klasztorze, w pojedynkę toczący bój z siłami ciemności w świecie i Kościele. Czytaliśmy o nich w gazetach lub oglądaliśmy w programach telewizyjnych, gdy obronną ręką wychodzili ze sparingów w sprawie jedynie słusznych punktów widzenia. Wówczas nie było jeszcze YouTube’a i innych internetowych sposobów nagłaśniania, dlatego też informacja z pola walki docierała z opóźnieniem i zanim ją posłyszeliśmy, zdążyła obrosnąć legendą.

Jeśli „komandosi” pojawiali się w klasztorze, to wyłącznie, by przepakować walizkę, spotkać się z kolejką wyczekujących penitentów, porozmawiać z kimś ważnym, od kogo zależał jakiś istotny fragment zewnętrznego świata. Byli samotnymi gwiazdami oświecającymi ponure niebo nad siedzibami związku zawodowego kuracjuszy i studentów. Z biegiem lat nierzadko okazywało się, że to nie gwiazdy, a meteoryty, które rozbłysły na chwilę spalając się w atmosferze. Wiele smutku i łez ich samych, wiernych i nas, powodowały spadające gwiazdy.

Włącz się do akcji #OgarnijKapitułę
Dołącz do wydarzenia

Pełen ideałów lecących na łeb na szyję ku nieuchronnemu spotkaniu z gruntem, wbijałem się w coraz większą pychę. Z butą wypowiadałem się o mizerii życia klasztornego, brakach kaznodziejstwa, słabej kondycji intelektualnej braci etc. Do czasu, aż spostrzegłem, że sam w fotelu, owinięty kocykiem, z gazetą w dłoni, doskonałą kawą na stoliku, czekam w kolejce do rektora…

Otrzeźwienie przyszło niespodziewanie i boleśnie. Czy winą braci była moja utrata ideałów, porzucenie wymagania od siebie na rzecz komfortu, wbicie się w pychę i zamiana priorytetu czynów na priorytet słów? Nie. Ich zasługą było to, że sprowadzili mnie na ziemię. Przecież każde zdanie o prowincji, zakonie czy żyjących w nim braci było de facto o mnie, o wiele lepszym niż ta mamałyga wokoło. Bracia pozwolili, a nawet spowodowali, że łeb wypchany fałszywymi przekonaniami na swój temat rozbiłem o twardą posadzkę własnej nędzy.

Oto siła oddolnych struktur zakonu. Skutecznie przebija balony nadęcia, stawia w szeregu z braćmi, uczy łagodności przez obróbkę ze skrawaniem, czyli zupełnie pozbawione łagodności szlifowanie kantów osobowości.

Dzięki temu domaga się, by każdy kaznodzieja nauczył się tego, o czym mówił św. Paweł, wzór apostolstwa: „Dla Żydów stałem się jak Żyd, aby pozyskać Żydów. Dla tych, co są pod Prawem, byłem jak ten, który jest pod Prawem — choć w rzeczywistości nie byłem pod Prawem — by pozyskać tych, co pozostawali pod Prawem. Dla nie podlegających Prawu byłem jak nie podlegający Prawu — nie będąc zresztą wolnym od prawa Bożego, lecz podlegając prawu Chrystusowemu — by pozyskać tych, którzy nie są pod Prawem. Dla słabych stałem się jak słaby, by pozyskać słabych. Stałem się wszystkim dla wszystkich, żeby w ogóle ocalić przynajmniej niektórych” (1 Kor 9, 19–22).

Po ponad 20 latach, widzę, że największą trudnością demokracji dominikańskiej, pozostaje obserwowanie prowincji z wewnątrz, a nie z perspektywy recenzenta. Stanięcie w jednym szeregu z wiecznymi studentami, kuracjuszami i nielicznymi komandosami. Zrozumienie wiążących nas ograniczeń, wzajemne przyjęcie słabości, akceptacja prostego faktu, że jesteśmy grzesznikami, których Pan odkupił. Zejście z piedestału oceny na płaszczyznę współpracy. Oto prawdziwe wyzwania.

Butny idealista, który przecież nie wszystek umarł we mnie, domaga się, by myśleć o wyzwaniach stojących przed prowincją, o potrzebach Kościoła, nowych formach ewangelizacji… Natomiast kuracjusz, świadom swej choroby, przekonuje, że najpierw trzeba sprawić, by prowincja była domem dla każdego z braci, który chce w nim zamieszkać. Domem, w którym poczuje się kochany. Duże słowo, prawda. Ale właśnie ono jest właściwe. Doświadczenie miłości pozwala nam czuć się bezpiecznie, wzmacniać się, upominać, wymagać od siebie nawzajem, wyleczyć i wspólnie ruszyć do pracy. Zmiana kolejności jest posłaniem kolejnych meteorytów na orbitę okołoziemską.