Nie jest możliwe spotkać dwóch takich samych.

Pamiętam jeszcze z czasów studenckich reakcję naszego wykładowcy homiletyki, gdy z braćmi zaczynaliśmy swoje próbne kazania od stwierdzenia: „wszyscy wiemy”, albo: „wszyscy znamy”. Wówczas dominikanin gwałtownie protestował: „Nie wszyscy! Może wielu, może niektórzy, ale na pewno nie wszyscy!”. I musieliśmy rozpoczynać ćwiczenie od nowa.

Pamiętam również opowieść starszych braci o wizycie w krakowskim klasztorze o. Józefa Bocheńskiego, wybitnego filozofa z uniwersytetu fryburskiego. Podczas poobiedniej kawy jeden z braci zapytał:

– Jakie zdanie na temat sytuacji politycznej w Polsce mają nasi bracia ze Szwajcarii?

– Każdy swoje – błyskawicznie odparł ojciec Józef.

Balans

Wydaje się, że potrzeba uchwycenia balansu między tym, co wspólne a indywidualne, towarzyszy dominikanom od samego początku. Taki był właśnie św. Dominik, dla którego dewiza „mówić o Bogu wszędzie i wszystkim” oznaczała przede wszystkim indywidualne spotkania, jak na przykład z gospodarzem karczmy, z którym całą noc rozmawiał o sprawach wiary.

W podobnym duchu utrzymane są dominikańskie Konstytucje. Zobowiązują przełożonych do zwracania szczególnej uwagi na talenty braci, tak by z jednej strony służyli nimi dla dobra Kościoła, ale jednocześnie mieli odpowiednią dozę samodzielności w wykonywaniu powierzonych im zadań.

Nie inaczej przebiega proces formacji w naszym zakonie. Gdy pojawia się młody człowiek w nowicjacie, zadajemy sobie wiele pytań. Skąd przychodzi? Jaką ma historię za sobą? Jakie zranienia przynosi i jakie drzemią w nim możliwości? Co możemy cennego od niego otrzymać i co sami przekazać? Czego Bóg chce w nim dokonać i czego sami mamy się nauczyć?

Naszym zadaniem jest dyskretne towarzyszenie w osobistej relacji tego brata z Jezusem. Nie chodzi zatem o samorealizację. Celem jest coś głębszego i wspanialszego – realizacja Chrystusa w tym konkretnym człowieku. Jest więc coś na rzeczy, skoro pojawiają się opinie, że nie jest możliwe spotkać dwóch takich samych dominikanów. Łączy nas jeden Duch, ale przecież każdy pozwala Mu się prowadzić w niepowtarzalny dla innych sposób.

Usłyszeć tęsknotę

Jeden z pierwszych generałów naszego Zakonu, bł. Humbert mawiał, że zadaniem kaznodziei nie jest sprawienie, by człowiek zły stał się dobrym. Głoszący słowo ma jedynie zadbać o to, by każda osoba zwróciła się w stronę Boga. Wszystko natomiast rozpoczyna się od słuchania takiego człowieka.

To wymaga cierpliwości, powstrzymania się od szybkiego osądu  i pogodzenia się z upływającymi minutami cennego czasu. Dopiero wtedy można odważyć się na odpowiedź i podjęcie dalszego działania. Ból niewysłuchanych ludzi to przecież wielkie wołanie, by ktoś im pomógł na nowo zatęsknić za Chrystusem i w jakiś sposób odnaleźć się w Jego obecności.

Gumowy czas i zielony polar

Jakiś czas temu słuchałem opowieści o życiu o. Karola Meissnera, benedyktyna z lubińskiego opactwa. Nikt do dzisiaj nie potrafi wyjaśnić, jakim cudem o. Karol miał „gumowy czas” i pomimo natłoku zajęć godzinami rozmawiał z osobami dzwoniącymi do drzwi furty?

Imponuje i zawstydza również odwaga ks. Jan Zieji, który nie chciał wygłosić kazania rekolekcyjnego, zanim nie pomógł pewnej ubogiej kobiecie z dzieckiem na rękach, marznącej przed kościołem na grudniowym mrozie.

Na  szczęście posługi duszpasterskiej uczyłem się od o. Witolda Słabiga OP z warszawskiego Służewa. Lubiliśmy żartować, gdy idąc zimą do kancelarii parafialnej lub z wizytą kolędową, zakładał swój charakterystyczny ciemnozielony polar. Mówiliśmy wtedy: „Idzie Witold ubrany na zielono, bo niesie ludziom nadzieję”. Ponad rok od jego śmierci nie mam wątpliwości, że moc apostolstwa  brała się z prostej braterskiej miłości do konkretnych osób, których umiejętnie wyławiał z biurokratycznej numerologii czy anonimowej kościelnej masy. Wykorzystał dar bycia duszpasterskim poliglotą – przepiękną zdolność dotykania serc ludzi przeoranych różnymi kolejami życiowymi.

Mistyka kamieni

W starożytnym dziele „Pasterz” autorstwa Hermasa widzimy budowę wieży, symbolizującej Kościół. Do wzniesienia tej budowli używane są ociosane kamienie, czyli chrześcijanie poddani przez Boga pokucie i oczyszczeniu. Kamienie są znoszone z różnych miejsc, jedne z głębiny morskiej, inne z suchego lądu, a mimo to tak ściśle przylegają do siebie, jakby wieża powstała z jednego elementu. Cała sztuka polega na tym, by widząc całość budowli Kościoła, nie zapomnieć o pojedynczym kamieniu, bez którego nie byłaby to już dokładnie ta sama wieża.

Jezus głosił tłumom, a jednocześnie dotykał serc konkretnych, pojedynczych ludzi i robił to zawsze w niepowtarzalny sposób. Może o tym opowiedzieć na przykład Maria Magdalena przy pustym grobie, Samarytanka idąca do studni, czy Zacheusz siedzący na sykomorze.

Jest takie powiedzenie, że mistyk wchodząc do lasu, nie widzi tylko drzew, ale umie zachwycić się pojedynczym listkiem wyrastającym z gałęzi. To prawo tym bardziej obowiązuje, gdy chodzi o widzenie Kościoła i jego bezcennych kamieni.