Dlaczego? Bo w Kościele patrzymy na człowieka całościowo: na jego ciało i duszę. Tego nie ma żadne państwo.

Prymas Wojciech Polak w ostatnim czasie kilka razy publicznie wypowiedział się na temat uchodźców. Nie jest to przypadek.

Najwięcej emocji wywołał wywiad dla „Tygodnika Powszechnego”, w którym padły mocne słowa: „Każdy ksiądz z mojej diecezji, który pójdzie na manifestację antyuchodźczą, będzie suspendowany”.  To ostre zdanie zrobiło największą medialną karierę, wywołując potwornie nerwową dyskusję.

Dużo mniej wybrzmiały inne myśli Prymasa,  który mówiąc o przyczynach tego, że wielu katolików mieszkających w Polsce jest przeciwna otwarciu się na przyjęcie uchodźców, stwierdza, że łatwo jest uwierzyć w narrację strachu i dodaje spokojnie i rozsądnie, „że nie chodzi o zwyczajne otwarcie granic bez żadnej kontroli, ale mądrą, systemową pomoc, którą możemy i powinniśmy dać, i która nie będzie dla nas żadnym zagrożeniem”.

To są ważne słowa. Bo pokazują, że Prymas nie stara się nikogo przekonywać do bezmyślnego otwierania granic i bezrefleksyjnego przyjmowania wszystkich, którzy zmierzają do Europy. Dobrze wiemy, że takie zarzuty często padają pod adresem środowisk kościelnych, które starają się przekonywać do otwarcia się Polaków na przyjęcie uchodźców.

O jaki sposób pomagania w takim razie chodzi Prymasowi? Jakie doświadczenie mocno wpłynęło na jego myślenie? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musimy się cofnąć do lipca tego roku. To właśnie wtedy arcybiskup Polak wraz z grupą młodzieży pojechał do Taizé. Tam spotkał się z ludźmi, którzy od dziesiątek lat pomagają uchodźcom i na własne oczy zobaczył, jak można to robić naprawdę sensownie.

O swoich wrażeniach z tego wyjazdu opowiedział w wywiadzie dla portalu Wszystko co najważniejsze, który niestety nie odbił się tak szerokim echem w społeczeństwie, jak wspomniany wywiad w „TP”.  A szkoda, bo znajdziemy w nim naprawdę dużo konkretów i spokojnej refleksji, której tak bardzo brakuje nam w polskim wydaniu dyskusji o sposobie pomagania uchodźcom.  Poniżej tylko kilka najważniejszych fragmentów.

O potrzebie spokojnego poszukiwania prawdy

– Rozmawiałem z przeorem wspólnoty z Taizé bratem Aloisem, który jest człowiekiem też bardzo trzeźwo myślącym. Dowiedziałem się, że odwiedzał Węgry i bardzo wiele innych miejsc. Ma świadomość, że są ludzie, którzy są autentycznie przerażeni sytuacją związaną z kryzysem migracyjnym. Nie możemy się na nich obrażać, mówiąc, że jest to trudne do zrozumienia i nie do zaakceptowania. I że muszą się zmienić. Nie mamy siły, żeby nakazać komuś, że ma się zmienić. Nie będzie chciał tego słuchać. My natomiast musimy dbać o to, żeby tym ludziom pokazywać drogę, która jest możliwa.

Brat Alois podał taki przykład. Przyszła do niego dziewczyna z Węgier i zrobiła mu awanturę o słowo Allah. W Taizé modlitwy są w różnych językach, także w języku arabskim. Reakcja tej dziewczyny wynikała z niewiedzy, słowo Allah nie jest bowiem terminem islamskim, jest słowem arabskim. Tak chrześcijanie, katolicy nazywają Boga. Kiedy my, biskupi, razem ze wspólnotą palestyńską, odprawialiśmy Mszę św. w Betlejem, modliliśmy się słowem Allah.

Awantura, jaką zrobiła ta Węgierka o wprowadzanie islamizmu do Taizé, wynikała też ze strachu, a strach z niewiedzy. To takie skojarzenie z wezwaniem „Allah akbar”, które jest hasłem islamskich terrorystów dokonujących zamachów. To tak jak nam, Polakom, słowo Bóg, po niemiecku Gott, kojarzyłoby się z napisem „Gott mit uns” na pasach niemieckich żołnierzy w czasie wojny. Człowiek, który w czasie wojny widział strzelającego do niego hitlerowca z napisem „Bóg z nami” mógł sobie myśleć, kim jest ten Bóg?

Papież Franciszek przestrzega, wyraźnie mówi, że żadna religia nie może używać Pana Boga do własnych celów i do przemocy. Przy bardzo trudnej sytuacji i wszystkich lękach, które ona wyzwala, trzeba wnikać w to, jakie są ich przyczyny, dostrzec, że sprawy zostały mocno upolitycznione i są często owocem politycznej rozgrywki. Są też rezultatem obrazów, jednoznacznie negatywnych, którymi epatują media. Żeby tę sytuację w całej złożoności zrozumieć, potrzeba kogoś, kto by ją wytłumaczył.

O uchodźcach przyjętych przez wspólnotę

– To już jest druga grupa, którą bracia przyjęli z obozu w Calais we współpracy z francuskimi władzami. Otrzymali taką propozycję, zadanie, którego się podjęli. To nie jest duża grupa, tu nie tworzy się getta z kilkuset uchodźców. To jest kilka lub kilkanaście osób, obecna grupa liczy sześciu uchodźców, a ja spotkałem się z pięcioma z nich. To jest mała wspólnota, która jest bardzo dobrze prowadzona.

Bracia wyszli z założenia, że te osoby, które mają traumatyczne doświadczenia, powinny być dobrze przyjęte, że trzeba przy nich stanąć, pomóc także w bardzo prostych sprawach, od nauki języka poczynając poprzez załatwianie spraw formalnych, związanych z uzyskaniem azylu i karty stałego pobytu, po funkcjonowanie w społeczeństwie. Mają oni lekcje francuskiego, sami mówili, że nie jest to łatwe tak szybko przyswoić sobie znajomość tego języka.

Bracia nie tylko sami poświęcają się temu projektowi, ale zapraszają też do współdziałania okolicznych mieszkańców. Taizé jest jedną z wiosek, które znajdują się wokół. Tu żyją ludzie, którzy mają swoje rodziny, pracę. To oni zapraszają uchodźców do swoich domów, uczą języka, spędzają z nimi wolny czas, wybierają się na wspólne wycieczki rowerowe, spacery…

Ważne jest, żeby ci młodzi ludzie, którzy zostali wyrwani z dżungli, jak nazywano ośrodek w Calais, przeżyli proces uzdrowienia i integracji ze społeczeństwem. Trzeba mieć też dużo cierpliwości i wyrozumiałości, bo mają oni dramatyczne doświadczenia.

O złożoności problemów i poszukiwaniu rozwiązań

– Francuzi to też nie są ludzie pozbawieni lęku. Jak słyszałem, zanim przyjęto uchodźców, bracia zaangażowali się w przygotowanie ludzi i wyjaśnienie im tego projektu. Razem z merem Taizé odwiedzali rodziny tu mieszkające, wysłuchiwali obaw i wątpliwości, tłumaczyli, jaka będzie forma tego przyjęcia, jaki jest sens ich pobytu i jak mogą włączyć się do pomocy. Wtedy te obawy, które były obecne w świadomości ludzi, zostały po pierwsze wysłuchane, a potem w wyniku rozmowy i wyjaśnień rozwiane.

Tu jest rejon, który żył w sąsiedztwie wielkiego opactwa w Cluny, bardzo pięknego i bogatego, ale też feudalnego. Dlatego też, historycznie rzecz biorąc, nie to jest rejon wielkiej ufności i zaufania, tu ludzie doświadczyli krzywdy. I to gdzieś tkwi w świadomości mieszkańców.

Myślę, że w Polsce istnieje konieczność poszukiwania z jednej strony bardzo konkretnych rozwiązań, chociażby poprzez korytarze humanitarne, które są bezpieczną formą pomocy, a drugiej strony wytłumaczenia tego ludziom. Powinno się to odbywać na różnych poziomach, powinniśmy odrobić lekcję, jaką tu bracia wykonali przed przyjęciem uchodźców. Chodzi o to, aby na każdym poziomie angażować się w wyjaśnienie Polakom, dlaczego rodzi się strach, jak można go przezwyciężyć i jak w bardzo konkretny sposób można tym ludziom pomóc. Trzeba ich przekonać, że jest to możliwe i nie stwarza zagrożenia.

Tyle od Prymasa. Jeszcze raz bardzo zachęcam i odsyłam do lektury całego wywiadu. Warto też przeczytać tekst Orsi Hardi „Uchodźcy w Taizé. Przywrócić godność ludzką”, Węgierki, kobiety, która na co dzień zajmuje się pomocą uchodźcom.

Wspólnota braci z Taizé ma kilkudziesięcioletnie doświadczenie w pomaganiu ludziom z różnych krajów, kultur i religii. Opowiadał mi o tym brat Marek (polski brat ze wspólnoty):

„Brat Roger od początku istnienia wspólnoty przyjmował potrzebujących. Jeszcze w czasie wojny ukrywał Żydów. Po wojnie bracia opiekowali się niemieckimi jeńcami, przyjęli dwudziestkę chłopców osieroconych z różnych stron świata. W latach 70. przyjęliśmy rodziny z Indochin – matki z dziećmi. Jedna z nich miała dziesięcioro dzieci. W czasie wojny bałkańskiej przyjęliśmy rodziny z tamtych stron. Po ludobójstwie w Ruandzie rodzinę afrykańską – ojca z trójką dzieci. A teraz ostatnio dwie chrześcijańskie rodziny – z Iraku i z Syrii.

Właściwie w naszej wiosce większość mieszkańców to są potomkowie uchodźców. Zawsze próbowaliśmy im pomóc tak, żeby się jak najszybciej usamodzielnili i zintegrowali z miejscową społecznością. Rdzenni mieszkańcy naszej wioski też byli zawsze proszeni o pomoc, powiadamiani, odwiedzani. Także ludzie u nas wiedzą, że przyjęcie uchodźcy to nie jest niebezpieczeństwo, to nie jest zagrożenie, tylko szansa na udzielenie pomocy komuś potrzebującemu”.

W modelu przyjęcia uchodźców przez wspólnotę z Taize nie ma nic z naiwności. Warto to podkreślić, bo to częsty argument osób przeciwnych przyjmowaniu uchodźców w Polsce. Bracia zdają sobie sprawę, że to jest duży wysiłek, że trzeba zwracać uwagę na szczegóły, być wrażliwym, naprawdę zatroszczyć się o przybyszów. Kluczowa jest autentyczna solidarność.

Tego nie zrobi żaden, nawet najlepszy program przygotowany przez polityków. Jeśli ktoś myśli, że wystarczy otworzyć granice, dać dach nad głową, pracę albo zasiłek i inne podstawowe środki potrzebne do przeżycia, i to wystarczy, żeby uchodźcy się odnaleźli w europejskiej rzeczywistości, to jest po prostu w błędzie. Trzeba powiedzieć wprost. To jest zdecydowanie za mało. I to właśnie między innymi dlatego Franciszek wzywał i wciąż wzywa parafie i wspólnoty, żeby to one przygotowały się na przyjęcie uchodźców.

Papież co chwila podkreśla też, że to Kościół powinien i może dać najlepszą odpowiedź na tzw. kryzys uchodźczy. Dlaczego? Bo w Kościele mamy to, czego nie ma żadne państwo, ani żaden system polityczny. Patrzymy na człowieka całościowo. Na jego ciało i duszę. Nie udajemy, że między ludźmi wychowanymi w różnych kulturach i religiach nie ma różnic, ale możemy starać się je zrozumieć i wziąć pod uwagę w powolnym procesie wzajemnego poznawania się i integracji.

Nie boimy się też pierwiastka religijnego, który często w myśleniu urzędniczo-europejskim jest eliminowany. Dla nas przestrzeń wiary jest naturalna, a bez tego elementu nie da się zrozumieć muzułmanów, dla których religia jest tak ważnym elementem codziennego życia. Ludzie Kościoła mogą próbować budować porozumienie, bliskość, więź i solidarność na poziomach, których politycy w ogóle nie biorą pod uwagę.

To nie jest utopia. To nie jest naiwniactwo. Przykład Taizé pokazuje, że to jest możliwe. Oczywiście nie jest to łatwe i nie uda się bez wysiłku i zaangażowania wielu ludzi.

Na koniec jeszcze słowa księdza Przemysława Szewczyka, który od lat zajmuje się tematem pomocy uchodźcom, a niedawno napisał tak:. „Cała nadzieja w Kościele. Przy wszystkich swoich słabościach jest to wspólnota światowa, szkoda że podzielona, ale niczym są podziały kościelne przy podziałach politycznych (…) Nigeryjczyk płynący w łódce do Rzymu dla rzymskiego rządu będzie intruzem, a w najlepszym przypadku problemem, ale dla biskupa Rzymu bratem – nawet jeśli nie będzie ochrzczony, bo przecież Pan powiedział, że jest jeden Ojciec – Bóg, a my wszyscy jesteśmy braćmi.

Kościół nie ma gotowej recepty na rozwiązanie kryzysu, ma jednak wszystko co potrzeba, żeby przez kryzys nas przeprowadzić. Jest w nim głęboko zakorzenione przekonanie o braterstwie wszystkich ludzi, czego nie ma żadna inna instytucja, a już na pewno nie państwo. Ludzie Kościoła wiedzą, że koniec końców liczy się jedno prawo: miłujcie jak zostaliście umiłowani”.