Można praktykować milczenie w hałaśliwym mieście. Najbardziej przeszkadzają milczeć myśli.
Z Maksymilianem Nawarą OSB rozmawia Roman Bielecki OP
Nasz świat to świat słów.
To prawda, ale często ich nadużywamy z obawy, że to, co mówimy, niewystarczająco dokładnie wyrazi naszą myśl albo że zostanie ona odebrana niezgodnie z naszą intencją.
Dlatego lepiej milczeć?
To też jest rodzaj komunikacji. Nie zawsze trzeba mówić lub wykonywać jakieś gesty. Nie chcę przez to powiedzieć, że mówienie jest nieważne, ale zwyczajnie bywamy nim zmęczeni. Wstajemy rano i słuchamy radia, jadąc samochodem słuchamy radia, idziemy do pracy, gdzie gra radio, a po powrocie do domu włączamy telewizor albo internet. Ciągle chmura słów. Tęsknimy za ciszą.
Przeczytaj omówienie nowego numeru W drodze
I próbujemy milczeć, a po godzinie czy dwóch ta upragniona cisza zaczyna nas przytłaczać.
Bo nie wiemy, co z nią zrobić. Jak się zachować, gdy nie manifestuje się swojej obecności słowami. Wtedy pojawia się szansa na konfrontację z czymś, co jest dużo głębsze w naszym życiu niż działanie.
Zakonnicy mogą sobie tak mówić, bo mają warunki do tego, żeby milczeć. Ale nie każdy ma taki luksus. Jest praca, rodzina, obowiązki, mieszkanie w bloku i hałas.
Dlatego milczenie jest wyzwaniem. To uczenie się bycia z sobą. Ale milczeć to nie znaczy tylko nic nie mówić.
To co to znaczy milczeć?
Świadomie nie produkować hałasu. To po pierwsze. A po drugie, pozwolić na to, żeby cisza, która się rodzi z milczenia, objęła nas, żeby dotarł do nas jej dźwięk. Nic w tym czasie nie czytać, nie słuchać, nie surfować po internecie. Nie obciążać uwagi żadną aktywnością.
To trochę tak, jakby zastawić stół dobrymi rzeczami – tu żeberka, tu wątróbka, tu owoce, a tam ciasta i jeszcze coś z grilla, a na koniec powiedzieć komuś, że może się poczęstować tylko malutką kromką chleba.
Cisza jest bierną aktywnością, nie przychodzi automatycznie. Podobnie jak mówienie wymaga wysiłku. Zarówno w jej przeżywaniu, jak i w stworzeniu jej odpowiednich warunków.
To znaczy?
Święty Benedykt pisze na początku swojej reguły zakonnej: Słuchaj, synu, nauk mistrza i nakłoń ku nim ucho swego serca. W tradycji zakonnej nazywa się to habitare secum, czyli zamieszkać ze sobą w obliczu Najwyższego, wejść na drogę słuchania serca, żeby odkryć, kim się jest naprawdę.
Tego dzisiaj kompletnie nie ma. Żyjemy pod ogromną presją aktywności – czytania, słuchania, dzwonienia, robienia. Nikt nie potrafi się zatrzymać, żeby po prostu być, bez dodatkowych impulsów z zewnątrz. Stymulacja cywilizacyjna jest tak ogromna, że w chwili, kiedy zabrakłoby bodźców, dla wielu byłby to koniec świata. Nie wyobrażam sobie, co by się stało, gdyby na dłużej wyłączyć prąd. Ludzie wpadliby w panikę, bo nie wiedzieliby, jak się zachować.
Są uzależnieni od elektryczności?
Nie, nie umieją być sami ze sobą.
No dobrze. Pobędę sobie w ciszy, pomedytuję przez kilka dni, na przykład u benedyktynów. Odpocznę i nabiorę dystansu do życia. I zaraz po powrocie do domu z nową siłą rzucę się w wir obowiązków.
Uważa się, że dla zdrowia psychicznego i higieny wewnętrznej powinniśmy co jakiś czas wyłączyć się z aktywności. W pewnym sensie jest to dobre, bo ludzie rzeczywiście czują potrzebę odpoczynku.
Natomiast jeżeli mówimy o głębszym wymiarze milczenia, które ma być spotkaniem z Bogiem, to nie wystarczy wyciszać się co jakiś czas i na jakiś czas. Tu chodzi o przyjęcie pewnego stylu życia. I to wcale nie oznacza, żeby zrobić z siebie samotnika i milczka w mieście, tylko umieć mądrze funkcjonować w tym, co oferuje świat.
Mądrze, czyli jak?
Na co dzień działamy na zasadzie bodźca i reakcji. Otwieramy rano oczy i zaczyna do nas docierać mnóstwo wrażeń ze świata. Odruchowo na nie reagujemy i nie ma czasu, żeby się zastanowić, co tak naprawdę jest we mnie. Jakie mam myśli, jakie plany na dziś, co mi się śniło, czym się karmię, jakie są moje wartości i cele, czego bym chciał, a czego chcę unikać. To wszystko następuje na zasadzie odruchów i nawyków.
Tak mija dzień, kończy się i zaczyna kolejny. Pęd, w którym trudno jest powiedzieć, co się jadło na obiad, nie mówiąc już o tym, jak to smakowało. Gubimy się. I nie ma innej drogi, żeby zobaczyć, kim się jest.
No kim? Jestem mężczyzną, mam 185 centymetrów wzrostu, ciemne włosy, mieszkam w Poznaniu. Taki jestem. Każdy wie, kim jest. O co jeszcze chodzi?
Wchodząc w ciszę, świadomie zatrzymujemy galopujący umysł, który produkuje milion myśli w różnych kierunkach. Bardzo trudno jest go poskromić, dlatego na co dzień szukamy różnych aktywności, bo wtedy jest łatwiej. Zajmujemy nimi swoją uwagę.
Natomiast przyglądanie się własnym myślom pokazuje, co nas karmi. Czemu poświęcamy najwięcej energii w życiu. Zaczynamy mieć coraz więcej kontaktu z tym, co się pojawia nie tylko w naszych uczuciach, ale i w naszej pamięci. Widzimy życie nie jako migawkę, która jest pomiędzy jednym impulsem a kolejnym, tylko jako pewną całość i historię, którą Bóg chce pisać z nami. To jest stara zasada gnothi seauton – poznaj samego siebie, nie poprzez studia nad psychiką, tylko poprzez zatrzymanie i przyjrzenie się temu, co masz w środku.
Ale gdy ktoś wraca z pracy, gotuje obiad, robi pranie, prasuje, sprząta, zajmuje się dziećmi, to wieczorem pada ze zmęczenia i cały system się sypie.
I dobrze. Bo zamieszkanie ze sobą to nie jest kolejne zadanie pośród dotychczasowych obowiązków. Czyli – mam pracę, dzieci i teraz jeszcze muszę zagwarantować sobie taki komfort jak cisza. Moje życie to nie klasztor, nie mam żyć jak zakonnik, bo nie takiego wyboru dokonałem. To coś, co może się dokonywać zawsze i wszędzie.
Pytanie dotyczy tego, czy wiem, gdzie wtedy jestem, to znaczy, czy umiem powiedzieć, co dziś jadłem na obiad albo co czytałem w porannej gazecie, albo o czym rozmawiałem rano przez telefon. To jest praktyczny wymiar zamieszkania ze sobą. Bo najczęściej jest tak, że kiedy robimy jedno, już myślimy o czterech innych rzeczach, które są do zrobienia później.
Grzegorz z Synaju – mnich żyjący w trzynastym wieku – mówił, że ponieważ umysł oddalił się od Boga, jest teraz wiedziony w tysiące kierunków jednocześnie. I nie znajdzie spokoju, dopóki się nie podda. To znaczy, nie zacznie się zajmować tylko jednym. Trochę zwolni i zrozumie, że nie musi łapczywie wszystkiego brać. A dzisiaj wygląda to tak, że im więcej, tym lepiej, im łapczywiej, tym jestem bogatszy.
I kto to rozumie?
Do takiego sposobu myślenia człowiek dochodzi dopiero po czterdziestce albo koło pięćdziesiątki. Tak wnioskuję, patrząc, kto się zgłasza na nasze kursy medytacji. Rzadko przyjeżdżają osoby w wieku 20 lat, chyba że w ich życiu zdarzyło się coś szczególnego. Trzeba mieć za sobą trochę doświadczeń, żeby dojść do autorefleksji, że to, za czym tak biegamy z wywieszonym językiem, ma dla nas mniejsze znaczenie niż to, co jest wewnątrz nas.
Czyli najpierw spełnienie zawodowe, a potem dusza?
To nie chodzi o wiek. Można mieć pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat i nie zadawać sobie takich pytań, bo nikt nie pokazał nam takiej perspektywy.
Można się tego jakoś wyuczyć?
W przedszkolu w Gostyniu od sześciu lat mamy projekt, który polega na tym, że uczymy przedszkolaki zatrzymywania się w ciszy. Tak na dwie minuty. Dzieci nie rozmawiają i siadają nieruchomo przez tę chwilę. Oczywiście są bardzo mocno przywiązane do rytuału, więc dzieje się to codziennie o godzinie 11. Taka mała medytacja w ciszy.
My to nazywamy medytacją, a dziecko powie: Przyszedł ksiądz i kazał nam siedzieć.
Ale ksiądz tam wcale nie przychodzi. Dzieci po prostu codziennie siadają. Efekt tego jest taki, że kiedy zaczęły się wakacje i dzieci zostały w domu, to o godzinie 11 mówiły do rodziców: Teraz chcemy się zatrzymać i siąść do medytacji. Rodzice przyszli po wakacjach zdezorientowani, pytając, o co chodzi, dlaczego dzieci czegoś takiego chcą. A to innymi słowy było zaproszenie do praktykowania milczenia.
W przypadku dzieci to bardziej forma niż treść.
Oczywiście, że tak, bo małe dzieci nie posiadają jeszcze zdolności abstrakcyjnego rozumienia. Ale przynajmniej ktoś im już powiedział, że coś takiego istnieje. Że można się tak zachować. Wiedzą to od małego.
Tu mamy zabawę, tutaj się uczymy, tutaj leżakujemy, a tu jest całkiem coś innego – ani zabawa, ani nauka. To jest coś świętego. Zapalamy świeczkę, siadamy, modlimy się i siedzimy w ciszy. Mam nadzieję, że te dzieci, a przynajmniej niektóre z nich, w wieku kilkunastu lat będą miały poczucie, że istnieje inny sposób funkcjonowania w życiu niż tylko mówienie czy działanie.
Nie każdy chodził do przedszkola, w którym o godzinie 11 była medytacja, więc pytanie, od czego zacząć?
Nie trzeba wprowadzać jakiegoś specjalnego punktu w ciągu dnia. Że oto od dziś tata milczy od 16.15 do 16.30 i proszę mu absolutnie nie przeszkadzać. Bo kiedy sobie założę, że muszę codziennie mieć pół godziny milczenia, to najprawdopodobniej nigdy takiego czasu nie znajdę, bo zawsze wyskoczy coś nieplanowanego. Skończy się tym, że machnę ręką i powiem, że skoro nie dzisiaj, to jutro, a jeśli nie jutro, to pojutrze albo wcale. Trzeba zacząć od uświadomienia sobie, co jest dla mnie ważne i czy rzeczywiście chcę skorzystać z okazji, które pojawiają się w ciągu dnia. Jest ich mnóstwo.
Na przykład?
Mogę każdą wolną chwilę spędzić, słuchając radia albo nie, oglądając telewizję albo nie, sprawdzając nerwowo Facebooka albo nie. To są konkretne decyzje. Kiedy wracam po pracy do domu i akurat jeszcze nikogo w nim nie ma albo już nie ma, bo dzieci poszły na trening, zbiórkę czy na podwórko, to zaraz po odłożeniu torby mogę na 5–10 minut usiąść i zamknąć oczy. Wtedy poczuję i usłyszę rzeczy, które przychodzą z zewnątrz po całym dniu aktywności. Na chwilę się zatrzymam. Nic specjalnego. Takie skorzystanie z momentu, który się właśnie nadarzył.
Anglicy nazywają to gap, czyli chwila nicnierobienia, jak na przykład jazda windą, zatrzymanie na światłach czy chwila czekania na zagotowanie wody w czajniku. Natomiast myślenie o ciszy i milczeniu w kategoriach zrobienia czegoś specjalnego może tylko sterroryzować naszych najbliższych.
?
No tak, bo milczenia można też używać jako środka nacisku i karania innych. Nie muszę nic mówić, bo sama moja obecność wywołuje napięcie. Z takim niemową trudno żyć. Trzeba chodzić na palcach, bo nie wiadomo, co może mu przeszkodzić w przeżywaniu ciszy, i jeszcze się domyślać, dlaczego on nic nie mówi, może jest wściekły na coś albo na kogoś?
Co nam przeszkadza milczeć?
Wcale nie hałas czy decybele na ulicy pod oknem, jak moglibyśmy przypuszczać. Można praktykować milczenie w hałaśliwym mieście. Najbardziej przeszkadzają milczeć myśli. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent naszego funkcjonowania jest w głowie. To oznacza, mówiąc językiem biblijnym, że kontakt z sercem jest mały. Człowiek skupia się na tym, co myśli, a nie na tym, co czuje, zatrzymuje się na powierzchni i nie schodzi w głąb siebie.
To może jakiejś rady ojciec udzieli.
Kiedyś podczas rekolekcji z siostrami zakonnymi jednym z elementów warsztatów, które prowadziłem, było tzw. wielkie ucho. Polegało to na tym, żeby wyjść z budynku i nastawić się wyłącznie na słuchanie. Przez trzy minuty. Tylko słuchać. A potem wrócić do środka i spisać na kartce wszystko, co było się w stanie usłyszeć.
I co?
Wiele z sióstr mówiło, że mogą nazwać tylko nieliczne głosy z tego, co usłyszały. Było mnóstwo dźwięków, których nie rozróżniały. Ponadto dużo zależało od nastawienia. Bo najpierw byliśmy w głośnym miejscu i tam nadstawialiśmy ucha, a potem w cichym. Ponieważ tak to zapowiedziałem, znakomita większość nastawiła się na to, że w głośnym miejscu będzie głośno, a w cichym cicho.
A było na odwrót. Najpierw zeszliśmy do drogi, po której akurat przez trzy minuty nic nie jechało, tylko pies szczekał w oddali. A potem poszliśmy na koniec klasztornego ogrodu, gdzie powinno być cicho, a tam akurat jeździł wielki ciągnik. To wywołało zdenerwowanie.
Z powodu ciągnika?
Nie, z powodu tego, jak ma wyglądać cisza. Bo ciągnik miał prawo być w ogrodzie. My natomiast mamy mnóstwo wyobrażeń, jakie coś ma być. I jeśli jest inaczej niż w naszych wyobrażeniach, to czujemy się rozczarowani.
Trzeba być otwartym na to, co przychodzi. Może się przecież zdarzyć, że przyjdę do kościoła, a tam akurat trwa przygotowanie do pierwszej komunii świętej i ktoś sprząta, a ktoś inny dekoruje ławki. Kończy się to frustracją i stwierdzeniem, że to wszystko nie ma sensu.
Też bym się zdenerwował.
Bo my chcielibyśmy mieć wszystko od razu. Tak jesteśmy nauczeni. Na nic się nie czeka. Kościół nam też w tym nie pomaga. Pomyślmy o mszy świętej, która jest coraz bardziej dynamiczna i sprawna. Nie chodzi oczywiście o to, żeby sztucznie rozwlekać celebrację, ale mam wrażenie, że w imię czegoś, co nazwałbym obsłużeniem wiernych, gubimy coś istotnego. Są przecież takie części mszy, które domagają się milczenia, jak na przykład chwila przed wyznaniem grzechów, po kazaniu albo po komunii świętej. Jakie jest nasze doświadczenie? Nie ma takich elementów albo są bardzo krótkie. Jako księża nie umiemy wytrzymać ciszy. Siadamy na chwilę po kazaniu, zatrzymujemy się i czujemy, jak w kościele rośnie napięcie, bo wierni czekają na następną akcję. I ja temu ulegam. Muszę iść dalej, żeby się nie zniechęcili.
Dlaczego tak jest?
To się bierze z pokusy, która nam wmówiła, że musimy działać. Że niedziałanie jest złe. To jest herezja. Tak myślimy o sprawowaniu sakramentów, tak myślimy o modlitwie. Ciągle trzeba pokazywać jakąś aktywność. Jeśli przestaniemy być aktywni, to Pan Bóg nas nie zauważy. Muszę działać, żeby istnieć. A to jest nieprawda, bo istnienie jest przed działaniem.
A gdy już uda się nam zrobić ten pierwszy krok w milczenie?
Praktyka milczenia jest wejściem na pewną drogę. Mnisi mówią, że to jest droga maratonów, a nie krótkiego dystansu. Żadne siedmiodniowe rekolekcje nie spowodują we mnie całkowitej zmiany, dzięki której stanę się bardzo cierpliwy. Jeżeli natomiast świadomie zwrócę uwagę na przestrzeń zamieszkania ze sobą, to na dłuższą metę może się okazać, że będę mniej trzaskał przysłowiowymi drzwiami.
Człowiek duchowy nie trzaska drzwiami?
Trzaska. Różnica polega jednak na tym, że jest świadomy tego, co zrobił. Jeśli się zdenerwował, to wie, że się zdenerwował. Święty Benedykt w Regule nie mówi, że mamy się nie kłócić i nie denerwować na siebie, tylko że jeśli się zdarzy jakaś kłótnia, to mamy się pojednać przed zachodem słońca.
Zniecierpliwienie czy emocjonalność będą dawały znać o sobie do końca naszego życia, bo to wynika z naszego charakteru. Ale świadomość takich zachowań pomaga nam zrobić krok w kierunku panowania nad sobą. Jeżeli ktoś myśli o szybkich efektach związanych z praktykowaniem milczenia, to się rozczaruje. Potrzebujemy czasu, żeby cisza się pojawiła w naszym życiu.
Droga duchowa to nie jest autostrada doskonałości, na której się zatrzymujemy, zaliczając kolejne punkty. To proces uczenia się siebie i zobaczenia, że nie jestem na pierwszym miejscu w świecie. Nie muszę mieć zawsze ostatniego zdania. Czasami mogę odpuścić.
Maksymilian Nawara – ur. 1979, benedyktyn, doktor patrologii, mieszka w Lubiniu k. Kościana, gdzie prowadzi Ośrodek Medytacji Chrześcijańskiej. Autor książki Oddychać Imieniem. O medytacji chrześcijańskiej, która ukazała się nakładem Wydawnictwa W drodze.