Istnieje pewna subtelna i tajemnicza siła, której nie da się oswoić. Chrześcijanie nazywają ją łaską.
„Czego Bóg ode mnie chce? Proszę mi odpowiedzieć, dokładnie wyjaśnić”. W takich momentach przypomina mi się anegdota, w której chłopczyk zapytał mamę, skąd się biorą dzieci. A kiedy mama odpowiedziała, że wytłumaczy później, bo teraz jest bardzo zajęta, dziecko poprosiło: “To wytłumacz mi chociaż głowę”.
„Jaka jest wola Boża wobec mnie?” – to niemal zawsze kłopotliwe pytanie, to jaki sens miało dla Boga nasze życie, okaże się w pełni dopiero w momencie śmierci. Tu widzimy jedynie część.
Spróbujmy jednak wytłumaczyć chociaż „głowę”. Otóż trzeba mieć dużo pokory i przede wszystkim stać się człowiekiem modlitwy. Z tego bierze się wgląd w siebie.
Duchowy mistrz Świętego Ojca Dominika – Jan Kasjan tego właśnie nauczał, że droga do Boga prowadzi przez poznanie samego siebie. Kiedy człowiek nie zna siebie samego, jest bardziej podatny na wpływy innych, a cudze pragnienia może pomylić ze swoimi. Taka osoba nie jest w stanie odpowiedzieć Jezusowi na fundamentalne pytanie: „Przyjacielu, czego szukasz?”.
Kiedy bowiem serce jest pełne zamętu, to nawet na tak podstawowe pytania: Co sprawia, że żyjesz? Co napełnia twoje serce? Co przynosi pokój? Co daje życie? – nie sposób odpowiedzieć. Modlitwa w ciszy wymaga tego, aby systematycznie wycofywać się z wielu innych działań, niekoniecznie złych, ale pozbawiających nas tego co najważniejsze. Próba jakiegokolwiek rozeznawania bez osobistej modlitwy, czyli więzi z Chrystusem, to tylko powiększanie zamieszania.
***
Najważniejszym powołaniem każdego człowieka jest powołanie do świętości, inaczej mówiąc: Bóg wzywa nas, abyśmy byli takimi ludźmi, jakimi mamy być. Wiele osób sądzi, że zostać powołanym, znaczy: usłyszeć głos. Albo, że nie zostali powołani, ponieważ nigdy nie spotkało ich doświadczenie duchowe, które by nimi wstrząsnęło.
Wyjąwszy absolutnie wyjątkowe przypadki, rozeznawanie woli Bożej wcale nie jest tak trudne jak się ludziom wydaje i najczęściej polega na reagowaniu na to, co cię spotyka na co dzień. Znaki Opatrzności nie są spektakularne, ale ujawniają się w najdrobniejszych szczegółach.
Pamiętam historię, opowiedzianą przez mojego współbrata o. Tomasza Gaja, w książce „Sankoffa” (w rozmowie z Magdaleną Pajkowską), gdzie dominikanin opowiadał o swojej wizycie w benedyktyńskim klasztorze w Lubiniu. Nieżyjący już o. Karol Meissner obchodził wówczas swój jubileusz, usłyszał wiele podziękowań, opowieści o zasługach, o świadectwie jego powołania. A on słuchając tego, kiwał tylko głową i mówił: „Jakie powołanie? Ja tylko robiłem, co było trzeba. Obudziłem się którejś nocy, bo woda lała mi się na głowę. Zobaczyłem dziurę. Pomyślałem, że trzeba ją załatać. Potem rura pękła, no to trzeba było ją naprawić. I tyle”.
Najczęściej to tak właśnie wygląda. Pewne sprawy toczą się swoim naturalnym torem i biegną w określony sposób. Ziarno zostało zasiane, a ono już wie jak rosnąć. Najlepiej zatem nie komplikować, ale robić to co się robi i trzymać się modlitwy, wówczas Bóg sam będzie dokonywał reszty.
Do pewnych rzeczy zwyczajnie się dojrzewa. Napotyka subtelne znaki, dopiero później się je interpretuje i widzi wyraźniej całość. Jak u św. Pawła: teraz widzimy niewyraźnie, dopiero w przyszłości zobaczymy wszystko w pełni. To także doświadczenie wielu osób, najcenniejsze rzeczy powstają wówczas, kiedy sobie tego nie planujemy.
Jeśli zatem czegoś teraz nie wiem, to najwyraźniej wiedzieć nie muszę, widocznie nie jest mi to do niczego potrzebne. Nie ma zatem potrzeby poddawania umysłu nieustannemu napięciu, wciąż szukając tajemniczej odpowiedzi: „Jaka jest Boża wola?”, od tego tylko zakręci się w głowie. Przymus do siebie lub innych, zawsze wiedzie na manowce i prowadzi do nieszczęścia. Zresztą odpowiedzi udzielone zostają człowiekowi wtedy, kiedy Bóg uzna to za stosowne, a niekoniecznie wtedy, kiedy pragnie tego pytający.
Jeśli zatem kogoś nie „wypycha” do zakonu lub do kapłaństwa, to najprawdopodobniej wstępować tam nie powinien. W innym przypadku, Bóg pokazałby to tak wyraźnie, że nie byłoby wątpliwości.
Oznaki pochwycenia przez Boga
Kiedy siostrzenica pewnego XIX-wiecznego zakonnika napisała do niego list z prośbą o pomoc w rozeznaniu swojej drogi życiowej, otrzymała długą odpowiedź. Można z niej wydobyć kilka bardzo celnych tropów, które nazwane zostały oznakami „pochwycenia” przez Boga:
- Pragnienie podobania się Bogu.
- Odczuwanie emocjonalnego ciężaru podczas przebywania w złym towarzystwie.
- Czerpanie przyjemności z przebywania w samotności, wyciszenie emocji.
- Odkrywanie sensu swego życia podczas przebywania w samotności.
- Pozytywne nastawienie do świata.
- Brak skłonności do gniewu, kłamstwa, wysokiego mniemania o sobie.
Powyższe punkty nie muszą być znakami powołania do życia zakonnego, ale na pewno są oznaką „pochwycenia” przez łaskę. Kiedy z czasem one się nasilają, to warto przyjrzeć się temu uważniej. Może to właśnie oznaczać, że Bóg zapragnął człowieka na wyłączność. A kiedy ktoś bierze coś w posiadanie, rzecz ta nie może już należeć do innej osoby.
Z tego rodzaju powołaniem związane jest pewne wezwanie Jezusa, które z latami się nasila i nie jest do końca jasne. Objawia się jako silne zainteresowanie określonym charyzmatem zakonnym lub kapłaństwem. Porusza cię to do głębi, do której nic wcześniej nie przemówiło. Powyższe symptomy „pochwycenia przez Boga” trwają nadal, jednak dochodzi do tego coś jeszcze: bolesne poczucie obcości. Jakby nagle wszystko poza Bogiem stało się dwuznaczne, a jedynie w Nim było jednoznaczne.
Z czasem owo pragnienie pójścia drogą, którą odczytuje się jako wskazaną przez Jezusa, jest już tak silne, że milkną wszystkie słowa i argumenty. Tu nawet nie ma miejsca na dyskusję. Kiedy człowiek odkryje w głębi duszy głos, o wiele silniejszy od wszystkich innych głosów w otaczającym świecie, to zaczyna przeczuwać, że nie ma już dokąd uciec. Wiemy co powinniśmy zrobić, nawet jeśli nie potrafimy wytłumaczyć tego innym. Zawsze tak to wygląda: Bóg spęta serce i później je łamie. Tylko osoba, która doświadczyła Bożego uwiedzenia jest w stanie to zrozumieć.
Gdybyśmy zapytali Jeremiasza dlaczego wierzy, znosi upokorzenia, wyśmiewanie, wrzucanie do błota, zamykanie w cysternach, najprawdopodobniej odszedłby bez słowa. Od kiedy Jeremiasz stał się prorokiem, świat zabiera mu wszystko co dał mu w „poprzednim życiu”: pracę, rodzinę, mieszkanie, ojczyznę w które się wychował, nawet dobre imię wśród ludzi. Także celibat został mu nakazany. Jednak jednej rzeczy nikt nie potrafił Jeremiaszowi odebrać – wiary.
Abraham na rozkaz Boga opuszcza swą rodzinę i wędruje do ziemi Kanaan, gdzie do końca swego życia pozostaje obcym i pielgrzymem. Posłuszeństwo pogrąża go w samotności, często trudnej do zniesienia, którą jednak przyjmuje z radością, gdyż jest ona gwarancją spełnienia Bożych obietnic.
Gdybyśmy zapytali Apostołów dlaczego wierzą, skoro spotykają ich prześladowania, nie potrafiliby nam tego sensownie uargumentować. Miłość nie jest matematyczną kalkulacją. Chrześcijanie nie wierzą dlatego, bo im wiara coś daje – bo ona niekiedy życie utrudnia. Oni mają łaskę doświadczać, że to w co wierzą jest prawdą.
Hieronim Kiefer, francuski trapista, został pociągnięty do klasztoru niezrozumiałą siłą, której nie był w stanie wytłumaczyć. Wiele razy zwracał się do Boga z tym samym pytaniem: „A co jeśli się mylę, zwrócisz mi życie?”. Uciec już jednak nie potrafił.
Człowiek, który doświadczył Kim jest Bóg i jak wielki pokój się z Nim wiąże, zawsze już będzie za tym tęsknił. Zawsze będzie mu towarzyszyło poczucie bezdomności na tym świecie. Że tak naprawdę nie pasuje nigdzie. Ale kiedy chciałby odejść, odczuwa w sobie tak przerażającą pustkę, która mu przypomina, że poza Stwórcą nie znajdzie szczęścia. Po pewnym czasie zaczyna rozumieć, że to łaska stworzyła w nim pustkę i tylko łaska jest w stanie ją wypełnić.
***
Niektórzy twierdzą, że ludzi można skategoryzować. Nawet jeśli mają rację – to warto doprecyzować – nie wszystkich ludzi. Są tacy, którzy się wymykają. Nie bez powodu świętego Dominika i Franciszka nazywano „dziećmi wiatru”. Istnieje bowiem pewna subtelna i tajemnicza siła, której nie da się oswoić. Chrześcijanie nazywają ją łaską.
Od ponad trzech lat pracuję w duszpasterstwie powołań, gdzie towarzyszę ludziom przy podejmowaniu decyzji o zakonnym życiu. Przez ten czas rozmawiałem z ponad trzystu osobami. Byli wśród nich licealiści, studenci, wdowcy, osoby samotne i żyjące w małżeństwie, klerycy w seminariach, księża diecezjalni, policjanci, celnicy, muzycy koncertujący po świecie, więzień zakładu karnego, żołnierz sił specjalnych („ojcze, szkolono mnie na zabójcę”), współpracownik elitarnej agencji państwowej, informatycy, lekarze, adwokaci, sędziowie, radcy prawni, a nawet ochroniarz agencji towarzyskiej. O pojedynczych osobach pisał nie będę, zobowiązany jestem do dyskrecji, dodać jedynie mogę, iż po niezliczonych spotkaniach, korespondencjach i rozmowach na temat powołania, wciąż jest to dla mnie przestrzeń, której nie potrafię oswoić. Dlaczego ktoś, kto wydawać się mogło osiągnął życiowy sukces, zrealizował wymarzone cele, nagle odczuwa w sobie pragnienie, aby zostawić wszystko?
Na szczęście Jezus też nie tłumaczył uczniom wszystkiego, nie mówił do apostołów: „Chodźcie za Mną, najpierw doświadczycie cudów, a później zobaczycie jak zostanę zabity na krzyżu, ale pokonam śmierć i zmartwychwstanę. Wówczas napełnię was Duchem Świętym i o tym będziecie nauczać”. Nie, Jezus prosi uczniów, by zgodzili się na coś, co jest tajemnicą.
Rację ma Merton: najbardziej nieszczęśliwy człowiek to ten, który pragnie zrozumieć swoje powołanie. To jakby pytać rzekę dlaczego płynie, a ptaka dlaczego śpiewa? Do pewnego stopnia to wytłumaczysz, a później stajesz wobec tajemnicy i jeśli nie zaufasz, nie pójdziesz dalej.
Pamiętam fantastyczną wypowiedź linoskoczka, który wybiera najwyższe budynki na świecie, rozciąga pomiędzy nimi linę i po niej przechodzi. „Dlaczego to robisz?” – zapytał dziennikarz. „Kiedy widzę linę rozciągniętą pomiędzy dwoma wieżowcami muszę po niej przejść”. Być może to jest właśnie najsensowniejsza odpowiedź.