Gdyby nie Ojciec, mnie w takim kształcie by nie było.

Listy gończe

Na początku grudnia napisał do mnie mail, olbrzymią czcionką, czerwonym kolorem. Myślę, że takich maili rozsyłał do ludzi w tym czasie więcej. To były jego listy gończe za swoimi dziećmi.

Przez przypadek trafiłem na Ciebie, Jasiu,
nie mogę Cię minąć obojętnie.
Czynię wyznanie:
Kocham Cię bez molestowania.
Niech Pan da Ci niebo na ziemi.
Kocham

Jan W. Góra OP

Równie mnie ucieszył, co zdziwił ten list. Wymienialiśmy między sobą dziesiątki maili, ale zwykle przy pisaniu książki. Na co dzień albo rozmawialiśmy bezpośrednio, albo przez telefon. W pierwszym odruchu chciałem więc do niego oddzwonić, ale skoro zadziałał nietypowo, to postanowiłem tak samo odpowiedzieć.

Ojcze, wielkie dzięki za mistyczne życzenia. Ale czy nasze spotkanie jest przypadkiem? Jeśli już, to PRZYPADKIEM PANA BOGA. Każdy z nas pragnie nieba na ziemi, ale jeśli to pragnienie by się do końca spełniło, to nie pragnęlibyśmy tego prawdziwego nieba, NAMIOTU WIEKUISTEGO. Ziemia musi być ziemią, choć nieraz daje nam intuicje niebiańskich przestrzeni. Mówią, że słowa napisanego nie wyrąbiesz siekierą. Więc to cośmy razem już przeżyli i razem zaśpiewali, pozostanie zawsze w ARCHIWUM PANA BOGA. Gdyby nie Ojciec, mnie w takim kształcie by nie było. Kocham Jan Grzegorek.

Sądziłem, że mi odpisze, że może to będzie jakiś zaczątek powieści w listach, co wiele razy planowaliśmy, ale nastąpiła cisza.

Po tygodniu zawezwał mnie na kawę i wtedy mi zaproponował, abym pojechał z nim do Lubinia na pięćdziesięciolecie kapłaństwa ojca Karola Meissnera. Powiedziałem, że oczywiście pojadę. Ojciec Karol jest w moim życiu kimś wyjątkowym. Mój stryj Paschalis był benedyktynem, który jako jedyny przebywał w klasztorze w Lubiniu podczas wojny. To otworzyło mi drogę do serca ojca Karola, fascynującego człowieka – kapłana i lekarza w jednym. No i podobnie jak ojciec Jan – wielkiego artysty. W maju wpadł do „Oczka”, kiedy siedziałem z Górą. Nagrałem wtedy z nimi różne filmiki.

Na jednym z nich ojciec Jan zwierzał się Karolowi, że ma jedno marzenie. Aby kiedyś o wschodzie słońca zaszyli się nad brzegiem jeziora na Lednicy i odprawili we dwójkę mszę świętą. „Nieważne w czym, bez tych szat, możemy w majtkach, ojcze, w kąpielówkach, będziemy się tylko modlili i dziękowali za wieczne powołanie, za kapłaństwo. Msza o wschodzie słońca” – kusił świeżą wizją ojciec Jan.

Ojciec Karol, pijąc kawę, ubawiony, zaczął tłumaczyć, że to nie chodzi o te cudeńka, te różne pomysły, jak ożywić liturgię, to już w przeszłości było. Góra protestował, że to nie byłoby spektakularne, bo by się tylko sercem do Pana odnieśli, tam nie byłoby widzów, tylko oni dwaj.

Meissner, kręcąc głową, wskazał palcem na klatkę piersiową. „Tu, ojcze, jest widz, bo ojciec sam by sobie imponował, że odprawia mszę w majtkach, a w mszy chodzi o jedno, istotne, że jest ktoś, kto mówi: bierzcie i jedzcie, to jest moje Ciało”.

„No i co będziemy jedli?” — spytał nagle onieśmielony Góra.

„Ale czy ojciec wie, co to znaczy?” – pyta Meissner niemalże jak Jezus, w chwili gdy badał swoich uczniów, czy mają pojęcie, kim jest.

„Pewnie nie, ojcze, skąd to mam wiedzieć?” – odpowiada zbity z tropu Jan Góra, jakby zawstydzony, że wdał się w dyskusję o rzeczywistości, której nie znał.

Ale i tak ojciec Karol uznał go za najbardziej kompetentną osobę, by powiedzieć o jego kapłaństwie na jubileuszu.

Do Lubinia pojechałem w końcu osobno, z żoną Justyną. Ojciec Jan pojechał busem prowadzonym przez Wojtka Bornę. Na pokładzie była Joasia Kubaszczyk, Sylwiana Hańczyc i Rafał Kocyłowski zwany Kocurem.

*

Kościół był pełen. Góra swoje kazanie miał spisane, żeby mu nikt nie zarzucił, że powiedział to, czego nie powiedział. Rozpoczął od komplementów. Mówił, że jubilat jest łysy i niski, człapie, urodą nie grzeszy, ale jest szalenie piękny, więc on go kocha. Rozbroił tym wyznaniem cały kościół.

Potem wypłynął na głębię. Mówił o kapłaństwie ojca Karola, o tym, że pozostaje on w człowieku na zawsze, bo rozmawiając, patrzy w oczy. Mówił o jego wielkości, która brała się nie z pochodzenia — bo pochodzenie nie jest ani zasługą, ani winą człowieka — tylko z tego, że usłyszał wołanie Jezusa, o tym, że zdegradował się jakby dla Chrystusa, bo po ukończonych studiach medycznych został bratem zakonnym.

Na koniec podzielił się opowieścią, jak to próbował przed paroma miesiącami złapać ojca jubilata. Dodzwonił się do niego i pyta: „Gdzie ojciec jest?”. „Czekam w kolejce do lekarza”. Zdziwił się, że ojciec Karol, sam lekarz, czeka kilka już godzin w kolejce. „I co ojciec robi?”. „Modlę się”. „Jak?”. „Jestem Twój, zbaw mnie, amen”.

Tak się tym zachwycił, że kazał wszystkim w kościele powtarzać te słowa. I uczył przy tym, że mamy mówić nie z płuc, lecz z brzucha. Był mistrzem dykcji. Więc powtarzaliśmy, nie wiedząc, co tak naprawdę mówimy i w czym uczestniczymy. Tak jak nie wiedział Góra wiele razy, w czym uczestniczy i co mówi. Przyznawał, że często brał udział w sprawach, których w pełni nie mógł pojąć albo ze względu na niedojrzałość, albo zbyt wielkie emocje. Ale uczestniczył „nieprzygotowany” i wynosił pełnymi garściami skarby, które później dopiero „rozpakowywał”.

Po mszy podszedłem do Góry na dziedzińcu i powiedziałem mu, że to było jedno z jego najpiękniejszych kazań w ostatnich latach.

– Jaja sobie robisz, Jasiu.

– Nie, ojcze, jestem z ojca taki dumny.

Oczy mu się zaszkliły, od dawna przecież wysłuchiwał zewsząd pretensji, że kazania ma nieprzygotowane, że się powtarza, ględzi w kółko o Lednicy. Nawet jego najbliżsi zawiązywali „komitety ratowania Jana”. Postulowali, żeby zamiast o Lednicy mówił im o Bogu. „Wy nic nie rozumiecie – odpowiadał w uniesieniu – przecież kiedy ja mówię o Lednicy, mówię o Bogu”. W czasie tego kazania rzeczywiście ani razu nie wspomniał o Lednicy. Wręczył mi kartkę z wielozwrotkowym wierszem ku czci ojca Karola.

– Jasiu, ułóż do tego melodię.

Spojrzałem na tekst i zacząłem nucić pieśń „Jeszcze jeden mazur dzisiaj”, która służyła mi w przeszłości jako oprawa do wielu utworów patriotycznych i frywolnych. Po chwili wydzieraliśmy się radośnie na cześć prowadzonego ojca Karola. Potem były życzenia. I uczta.

Górze apetyt dopisywał. Raczej należałoby napisać, że nigdy go nie opuszczał. Z jedzenia nie rezygnował w chwilach najtrudniejszych. Do końca. Ojciec Jan Spież, który odwiedził Górę w ostatnim tygodniu — i pomagał szlifować kazanie jubileuszowe — nie mógł się nadziwić porcjom kiełbasy, które na śniadanie zjadał Góra.

Tak było zawsze. Pamiętam wspólną wyprawę, w trakcie której ojciec Jan cierpiał na biegunkę, ale to nie powstrzymywało go przed jedzeniem smakowitego bigosu, który w Katowicach podały nam Misjonarki Miłości. Zagryzał go węglem, a potem Wojtek Borna miał zadanie jak najszybszego docierania do toalet na stacjach benzynowych.

Apetyt u Ojca zawsze był większy niż strach przed konsekwencjami. Kiedy mówiłem mu, że zabija się swoim obżarstwem, pożywaniem rzeczy jemu zabronionych, i pytałem, czy nie czuje, że popełnia grzech przeciw życiu, odpowiadał: „Kompletnie nie… Czy sądzisz, że dobre rzeczy Pan Jezus stworzył tylko dla grzeszników?”.

No więc jadł do końca, także w Lubiniu, i udzielał informacji, co jest na stole najlepsze.

Nagle ucztę porzucił, spiesząc się do Poznania, by odprawić mszę u dominikanów o szesnastej. W drzwiach przepuścił jeszcze dziewięćdziesięciolatka na wózku i spytał Bornę:

– Wojtku, czy jak będziemy mieli po dziewięćdziesiąt lat i będziemy na wózku, ktoś nas przepuści?

Wchodząc do samochodu, rzucił:

– Jasiu, jedź ze mną na Jamną na sylwestra… – co roku zapraszał na ten dzień kogo się dało.

– Nie mogę, Ojcze, jadę do Afryki, muszę się przygotować.

– Po co do Afryki?

– Będę się wspinał na Margheritę… najcięższy do zdobycia szczyt w Afryce.

Kiwnął głową smutno.

– Czyli na Jamną już nigdy nie dojedziesz – spytał, a raczej skonstatował.

– Dojadę, Ojcze, dojadę na sto procent. Wpadnę do Ojca w tygodniu, bo mam dla ojca kalendarz od Przemka Kidy. Muszę go Ojcu przynieść, bo bez kalendarza nie da Ojciec kroku do przodu.

Uśmiechnął się.

– Ojcze, ale na Ojca pięćdziesiątce to dopiero będzie szaleństwo.

Znów się uśmiechnął jakoś smutno.

– Chyba o laseczce… – dopowiedział cicho, co mi przypomniała później Joasia Kubaszczyk. Kiwnął i zamknął drzwi lednickiego busa. Ostatnie spojrzenie.

Fragment książki Jana Grzegorczyka „Święty i błazen. Jego droga do świętości”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa „Zysk i S-ka” oraz Wydawnictwa „W drodze”.