Pychą jest zarówno fałszywe wywyższanie siebie, jak i fałszywe uniżenie.

Z ojcem Tomaszem Grabowskim OP rozmawia Krzysztof Mazur
Czemu się boimy?

– Bo nie znamy samych siebie.

Żyjąc w kulturze narcystycznej, cały czas skupieni na sobie, zalewani przez setki książek na temat samorozwoju – naprawdę nie znamy siebie?

Mamy dziś łatwy dostęp do wielu cennych rad, jak żyć w świadomości prawdy o sobie. Równocześnie współczesna kultura daje nam nieskończoną liczbę atrakcyjnych sposobów, by uciec od siebie samych. Jak mi się znudzi prosta rozrywka w klubie techno, to mogę zostać smakoszem win i dobrego jedzenia. Jak mam gorszy dzień w pracy, to wypiję kilka piw i cały wieczór będę oglądał seriale, by zresetować system. Taka ucieczka od samych siebie jest dziś dużo prostsza niż kiedykolwiek wcześniej. Dlatego statystycznie większość ludzi ją wybiera. Taka droga jest po prostu łatwiejsza.

Zacznijmy zatem od początku. Czym różni się strach od lęku?

Strach jest pierwotnym, naturalnym uczuciem, które pojawia się w sytuacji realnego zagrożenia. Motywuje nas do obrony albo ucieczki. Lęk natomiast jest strachem przed czymś nieokreślonym, jako taki krąży nam po głowie i mieszka w naszym sercu. Jest czymś, co nas osłabia, ogranicza, nie pozwala żyć na miarę naszych możliwości.

Skąd się bierze ten lęk?

Lęk jest barierą, która ma odciąć mnie od tego, co naprawdę się we mnie dzieje. Bardzo powszechnym przykładem jest obawa, że jakieś podejmowane przeze mnie działanie zakończy się porażką, ukaże moją słabość. Takie uczucia wynikają przeważnie z niskiego poczucia własnej wartości. Zamiast zapytać, skąd bierze się niewiara w samego siebie, odcina się od tego pytania za pomocą lęku. Problemem nie jest zatem sam lęk, ale to, co lęk generuje. Pomóc sobie z nim mogę dopiero wówczas, gdy odkryję realne źródło moich niepokoi. Z lęku wyswobadza prawda.

Ale przecież doskonale wiemy, skąd biorą się nasze problemy. Toksyczni rodzice, nieudane związki, nieprzychylny rynek pracy, wszechogarniający „układ”. Współczesny świat daje nam bardzo rozbudowany aparat autoanalizy własnych porażek.

Bardzo wiele z tych podpowiedzi opiera się na racjonalizacji, czyli poszukiwaniu intelektualnych powodów uzasadniających nasze ograniczenia. W każdej racjonalizacji jest jakieś ziarno prawdy, jednak przeważnie oddala nas ona od samych siebie, bo zachęca do przerzucania odpowiedzialności na czynniki zewnętrzne. Podpowiada mi, że nie powinienem zwracać komuś uwagi, gdyż nie mam prawa go oceniać, ani tym bardziej obrażać. Tak naprawdę jednak po prostu nie mam odwagi, by to zrobić, bo jestem zwyczajnym konformistą. Gdy wszystkiemu winny jest konwenans, społeczeństwo, mityczni inni, to przestaję szukać prawdy w sobie.

Dlaczego wolimy popadać w racjonalizację, ukrywać się za czynnikami zewnętrznymi, niż poznawać samych siebie?

Zabrzmi to banalnie, ale jesteśmy narcystyczni. Narcyz buduje fasadę, przez którą kontaktuje się z otoczeniem, a z biegiem czasu i z sobą samym. Nie chce mieć kontaktu z realnym sobą, woli żyć na powierzchni zbudowanej projekcji. Pod spodem jest słaby i potrzebuje miłości, akceptacji tego, kim jest w rzeczywistości. Zburzenie fasady i dotarcie do wrażliwego ja jest nieraz bolesne. Stąd łatwiej szukać adoratorów lub tych, którymi można pogardzać.

Czy są bardziej subtelne sposoby ucieczki od siebie niż hedonizm?

Jest ich całe mnóstwo. Klasycznym przykładem ignorowania siebie, który występuje pewnie również w waszej organizacji, jest poświęcenie się dla wielkiej sprawy. Taki człowiek, choć doświadcza napięcia w nim samym, próbuje je rozładować w jakiejś zewnętrznej dziedzinie. Przypomina wtedy tonącego, który rozrzuca koła ratunkowe, tylko sam z nich nie korzysta. Albo jak sprzedawca map, który nie poszedł na szlak, tylko daje ludziom wskazówki, siedząc w schronisku. Taka postawa opiera się na fałszywym przekonaniu, że ja nie jestem ważny, jestem kimś, kogo można pominąć. Jeśli uważam siebie za mniej ważnego niż zadania, które mam do zrobienia, to jest to wielkie kłamstwo prowadzące do tragedii. To przecież banał, ale przykazanie miłości mówi, że będziesz kochał bliźniego swego jak siebie samego. Musisz zatem zacząć od pokochania samego siebie, a nie swojego facebookowego wizerunku.

Krytyk chrześcijaństwa powie, że winę za to ponosi religia. To Bóg jest przyczyną naszej ludzkiej kondycji, zatem jest doskonałą zewnętrzna racjonalizacją. Cała zaś koncepcja żalu za grzechy nie pozwala nam przyjąć prawdy na nasz temat. Dlatego tak wielu wierzących, zwłaszcza kobiet żyjących w toksycznych małżeństwach, ignoruje własne potrzeby.

To bardzo fałszywy pogląd. Cała historia duchowości chrześcijańskiej, od ojców pustyni w II w. po dwudziestowiecznych mistyków, uczy, że najważniejszą cnotą chrześcijaństwa jest pokora. Pokora zaś nie jest jakimś sztucznym uniżeniem samego siebie, ale przyjęciem prawdy o sobie. Człowiek pokorny zdaje sobie sprawę z tego, co jest w nim silne, a co słabe, prosi o pomoc tam, gdzie brakuje mu sił, a zarazem proponuje pomoc innym w tym, w czym jest mocny.

Życie w toksycznym związku sprawia, że umniejszam własną wartość. Czy tego chce Bóg, który w oddaniu własnego Syna wyznaczył wartość życia każdego z nas? Nie sądzę. Przeciwnie, jesteśmy darem Boga dla nas samych. O ten dar należy się zatroszczyć, ogarnąć go opieką i rozwinąć. Zgoda na trwanie w sytuacji toksycznej jest zaprzeczeniem takiego podejścia. Tę sytuację należy zmienić, a jeśli nie jest to możliwe – opuścić.

Czyli przesadne uniżenie nie jest pokorą, ale pychą?

Otóż to! Pychą jest zarówno fałszywe wywyższanie siebie, jak i fałszywe uniżenie. Istotą pychy jest bowiem zafałszowany obraz siebie. Albo zbytnia wyniosłość, albo zbytnie uniżenie, a pokora jest chodzeniem po grani prawdy.

A jak chrześcijaństwo pomaga nam w przyjęciu prawdy na nasz temat? Przecież Jezus w Ewangelii zachęca, byśmy zaparli się samych siebie (Łk 9,23).

Oczywiście, ale jak możesz zaprzeć się siebie, jeśli siebie nie znasz. Więcej, jeśli w pełni się nie akceptujesz, nie jesteś „swój”? Łatwo porzuca się tylko to, czego się nie ma lub nie chce mieć. Jeśli chcę się związać z Bogiem, mogę zrobić to jedynie przez serce. Tym samym sercem kocham Boga, kocham siebie, kocham innych ludzi. Mistrzowie duchowi przekonują, że zanim powierzymy się Bogu, to najpierw musimy się sami „odkryć”, spotkać ze swoimi ograniczeniami i brakami, wreszcie w pełni zaakceptować. Dopiero wtedy jest możliwy wolny dar z samego siebie. Dotyczy to tak samo dojrzałych związków z drugim człowiekiem, jak i relacji z Bogiem.

Czy te wieki rozwoju chrześcijańskiej duchowości pozwoliły stworzyć kilka uniwersalnych wskazówek dla człowieka, który chciałby skonfrontować się ze swoim lękiem i przestać uciekać przed samym sobą?

Jest ich całe mnóstwo, wymieńmy tylko kilka najważniejszych. Po pierwsze, skoro człowiek ma tendencję do ucieczki przed sobą, to potrzebuje mistrza, który będzie go konfrontował z samym sobą. Nie chodzi tu jednak o kogoś, kto cały czas będzie nas oceniał, ale raczej o przewodnika duchowego, który zderza nas z kluczowymi pytaniami.

Człowiek nie jest w stanie sam sobie zadać tych pytań?

– Podstawowym mistrzem człowieka jest jego sumienie, przy założeniu, że nie jest skorodowane. Na polu rozwoju sumienia – wewnętrznego mistrza – osobiście polecam ignacjańską metodę rachunku sumienia. Polega ona na codziennym badaniu nie tylko swoich czynów, ale również motywów działania. Dzięki temu docieram do istniejących we mnie psychologicznych, moralnych i duchowych predyspozycji.

W tradycji ojców pustyni znana była praktyka rachunku sumienia z myśli. Młody mnich, uczeń, o zachodzie słońca wobec swojego mistrza wypowiadał myśli, którym oddawał się w ciągu dnia. Mistrz nie komentował ich, jedynie słuchał. Sam fakt stanięcia przed lustrem, którym był mistrz, pozwalał uczniowi iść po ścieżce wewnętrznego wzrostu.

Większość z nas ucieka jednak przed swoim sumieniem, dlatego potrzebujemy kierownictwa czy nawet terapii, która zmusza nas do konfrontowania się ze sobą. Mamy dostęp do lustra, ale nierzadko trzeba, by ktoś nas ścigał z nim przez życie.

Ksiądz katolicki mówiący dobrze o psychoterapii?

Tak, o ile jest dobrze przeprowadzona. To zresztą ciekawe, że wiele wieków przed Freudem dawni mistrzowie zawsze zaczynali od konfrontowania swoich uczniów z ich duchowym wnętrzem. Zatem podstawowy rdzeń terapii jest zgodny z duchowością chrześcijańską, ponieważ mądre podejście terapeutyczne jest głęboko humanistyczne, zgodne z antropologią, wiedzą o człowieku. Terapia ma swoje oczywiste ograniczenia. Oczywiste dla teologa. W trakcie terapii dochodzimy do stanięcia w prawdzie. Co dalej? Wątkiem odkupienia psychoterapeuta się już nie zajmuje.

I tu pojawia się potrzeba przewodnictwa duchowego. Wróćmy jednak do wskazówek.

Po drugie, taki mistrz powinien być mędrcem widzącym świat i człowieka w sposób holistyczny. Współczesna kultura rozczłonkowała człowieka. W efekcie mamy dziś lekarza zajmującego się chorobami ciała, psychologa – chorobami psychiki, księdza – chorobami ducha, trenera personalnego – chorobami naszych mięśni, coacha – chorobami rynku pracy i pewnie jeszcze tuzin innych lekarzy od przeróżnych dziedzin, jakie składają się na nasze życie. Tymczasem człowiek jest jeden i chce żyć w harmonii, dlatego dąży do integracji tych wszystkich sfer. Z tego powodu potrzebujemy mędrców, którzy będą nam pomagali integrować różne aspekty naszego życia. Człowiek musi zbliżać się do Boga w każdym wymiarze swojego życia, nie tylko duchowym, ale i psychicznym, intelektualnym, relacji z innymi ludźmi, a nawet fizycznym. Jeśli którąkolwiek z tych sfer wyłączy, to zbuduje sobie fałszywą religijność.

W Kościele można spotkać takich mistrzów? Widzisz ich wśród współczesnych proboszczów czy biskupów?

To prawda, jest ich bardzo mało, ale są! Jeśli brak mędrca, wówczas pozostaje mądra księga –Biblia. Jedyne Słowo Boga jest wypowiedziane w wielu ludzkich słowach. Dzięki temu trafia w przeróżne obszary naszej duszy, serca, umysłu i ciała. Słowo wymaga, by w nie wnikać i przeżywać. Nie daje prostych recept, choć często zawiera wskazówki. Trzeba jednak czasu i wytrwałości, by w ramach całościowej lektury uzgodnić słowa Biblii. Nie należy ich stosować wyrywkowo lub traktować jak wróżb, które mają odpowiedzieć na postawione pytanie. Biblia jest w całości Słowem Boga i tak mamy ją przyjąć – w całości. Po kilku latach wytrwałej lektury Słowo staje się przewodnikiem, mędrcem właśnie.

Trzeba się jednak dobrze nagimnastykować, by odnaleźć mędrców w Kościele. O czym jeszcze powinien pamiętać człowiek chcący zmierzyć się z samym sobą?

Po trzecie, nie ma drogi wzrostu wewnętrznego, jeśli nie ma odpowiedzialności za czyn. Jeśli przerzucam odpowiedzialność za moje życie na Boga, diabła, grzech pokoleniowy czy złe struktury społeczne, to niwelujemy odpowiedzialność za działanie. Bez wzięcia odpowiedzialności za swoje czyny nie mogę być zbawiony. Jeśli grzech nie jest mój, wówczas nie może być odkupiony, a ja nie mogę być zbawiony. Odpowiedzialność jest rewersem wolności. Dlatego dojrzała duchowość opiera się na przyjęciu odpowiedzialności za własne życie przed Bogiem.

„Odpowiedzialność za moje życie przed Bogiem”? To jest dopiero przerażające, to musi rodzić lęk. Nie ma się co dziwić, że większość ludzi wybierze życie na powierzchni, lajki na Facebooku niż konfrontowanie się z samym sobą.

– Ale za to płaci się najwyższą cenę – życie fasadą siebie. Co więcej, pozwalam wtedy, że to inni wyznaczają moją wartość, co niszczy moje poczucie własnej godności, a także dramatycznie uszkadza mój stosunek do Boga. On bowiem, stwarzając mnie, a następnie w każdej sekundzie mojego życia podtrzymując w istnieniu, przekonuje, że jestem wartościowy. Jednakże taki Bóg nie chce się spotkać z moim wizerunkiem, ale z kimś realnym. Prezentując jedynie swoją fasadę w relacji do Boga, nigdy Go nie spotkam. Boga interesuje wyłącznie to, co jest, nie to, co się reklamuje.

Bóg nie daje lajków na Facebooku.

To jest bardzo dobra wiadomość. Polecam świetną książkę na temat życia iluzją Jona Fredericksona The Lies We Tell Ourselves. Znajduje się w niej historia matki 40-letniego upośledzonego syna. Pewnego dnia, udręczona ciągłą opieką nad nim, wykrzyczała na przejściu dla pieszych: „Czy ty nie możesz być normalny?”. W tym momencie uświadomiła sobie, że przez te 40 lat żyła iluzją, że któregoś dnia jej dziecko może być normalne. Dopiero gdy ta iluzja została storpedowana, to zaczęła żyć szczęśliwie. Źródłem naszych cierpień i lęków przeważnie nie jest rzeczywistość, ale niezgoda na nią, ciągłe uciekanie od niej, ukrywanie jej przed innymi. Jeśli ktoś żyje fantasmagorią, projekcją samego siebie, to tylko pogłębia swoje cierpienie. Bóg natomiast za wszelką cenę chce nas doprowadzić do prawdy, to znaczy rzeczywistości.

Być może tak jest. Istnieje w nas jednak chyba słuszna obawa, że stając w prawdzie przed sobą samym i Bogiem, objawimy całą swoją marność.

W tym miejscu należy pamiętać o dwóch zasadniczych sprawach. Żadna prawda o mnie nie jest w stanie mnie zabić. Przecież wszystko to, o czym nie chcę pamiętać, ciągle we mnie jest, a to oznacza, że żyję z tym od wielu lat. Plecak pełen kamieni i tak niesiemy na plecach, więc otwarcie go i przyjrzenie się taszczonym z mozołem kilogramom win i zranień, może wyłącznie pomóc. Druga rzecz dotyczy fundamentu traktatu o Stworzeniu. Wierzymy, że Stwórca w każdej sekundzie podtrzymuje świat w istnieniu (creatio continua), bez względu na wszystkie obrzydliwości, których się dopuszczamy. On się nie brzydzi, więc konfrontacja z nim nie może być śmiertelna w skutkach.

Podnoszona przez Ciebie odpowiedzialność ściśle wiąże się z wolnością. Z nią chyba nie jest najgorzej, bo współczesny świat odmienia wolność przez wszystkie przypadki.

Wolność sprowadzona do wyboru między różnymi opcjami, wyboru, którego ma dokonać niesiona falami krucha istota, może być wyłącznie źródłem lęku i niepowodzeń. Im dłużej trwa życie, im więcej możliwości, tym większe przerażenie i rosnąca świadomość goryczy kryjącej się w porażkach. Dlatego nadzieję daje chrześcijańskie rozumienie powołania, a w konsekwencji rozumienie wolności jako odczytywania woli Boga. On chce dla mnie dobra. Wie, co jest dla mnie dobrem. Dlatego opłaca się Jemu zaufać, a nie poświęcać się eksperymentowaniu. Powołanie to poznanie tego, co Bóg zapisał we mnie, stwarzając mnie w określonym celu. Celem na miarę Boga nie jest jakieś zadanie do spełnienia, ale zrealizowanie pełnego potencjału stworzenia, jakim jestem. Wobec tego odczytanie woli Boga zakłada odszukanie walorów stworzenia, jakim jestem, pragnień, jakie noszę, duchowych predyspozycji i – ostatnie, ale nie mniej ważne – miłości, którą rozwijam.

Dlaczego zatem tak wielu ludzi odrzuca możliwość odsłonięcia się przed Bogiem? Znowu wygrywa w nas jakiś lęk?

W tej kwestii mam radykalne, być może nawet fideistyczne, podejście. Jeśli ktoś mówi, że nie chce skonfrontować się ze sobą, bo się boi Boga, to jest to klasyczna racjonalizacja. Przerzucenie źródła lęku na wyobrażenie czegoś zewnętrznego. Bóg jest groźny, więc nie zwracam się do niego – sam sobie jest winien. Z łatwością przychodzi obarczanie Boga odpowiedzialnością, przecież się nie obroni. W rzeczywistości, uciekając przed Bogiem, najczęściej nie chcę konfrontować się z własnym cierpieniem. Miłość do samego siebie jest wielką miłością, powinna być fundamentem dla mojego życia, więc zrobienie czegoś przeciwko sobie samemu jest zawsze obarczone wielkim poczuciem winy i cierpieniem. W tym obrazku w ogóle nie ma Boga. Jestem ja w swojej narcystycznej duchowości, jest moje poczucie winy względem samego siebie, jest wreszcie jakiś pozór Boga, jakiś stworzony przeze mnie wytwór bogopodobny, zewnętrzny winny, na którego łatwo zrzucić odpowiedzialność za własne grzechy.

Czy można się z tego wyrwać i odrzucić stworzony przez siebie fałszywy obraz Boga?

Lekarstwem z tej postawy jest powiedzieć: „Boże, nie znam Ciebie, ale chcę, żebyś przyszedł, żebyś mi się objawił w mojej codzienności, żebyś zareagował na to, co przeżywam”.

Sceptyk z uśmieszkiem na twarzy powie: „i na pewno Bóg przyjdzie…”.

Sceptyk tak myśli, i dlatego nie może wyjść ze swojego sceptycyzmu. Jeśli ktoś chce do tego podejść czysto teoretycznie, nie będę w stanie go przekonać. Na szczęście zbawienie nie dzieje się w teorii, ale w realnych życiorysach. Jeżeli ktoś doświadcza realnego cierpienia i odczuwa głęboką potrzebę odkupienia, to jest w stanie przekroczyć sceptycyzm niezaangażowanego obserwatora. Natomiast pozostanie w swoim sceptycyzmie, to życie w odcięciu od siebie, pełne wewnętrznego lęku.

Tak ponownie doszliśmy do tajemnicy wolności, tym razem nie własnej, ale drugiego człowieka. Czy z Twojej pracy duszpasterskiej wynika, że można wyleczyć drugiego człowieka ze sceptycyzmu?

To są rozterki bardzo wielu wierzących ludzi, którzy chcą realnie pomóc swoim cierpiącym najbliższym. Prawda jest jednak taka, że nie możemy przeżyć za kogoś ani sekundy jego życia. Kiedyś mi powiedziano: „Pozwól autorowi na jego własną głupotę”. Mogę skonfrontować drugiego człowieka z tym, co robi, ale nie mogę podjąć za niego decyzji. Nie jestem w stanie go uzdrowić. Takie uświadomienie sobie własnych ograniczonych możliwości jest także ważną prawdą o mnie. Wiele osób ta prawda uwolniła z fałszywego poczucia winy za działania ich bliskich.

Co ze świadectwem innych ludzi? Czy ono może wyrwać ze sceptycyzmu?

Świadectwo ma swoją moc, jeśli opiera się na doświadczeniu żywego Boga. Wtedy widzisz w oczach ludzi, którzy Go spotkali, że nie jest tylko opowieścią, elementem ich światopoglądu, ewentualnie jakimś tam Bogiem deistów, który siedzi sobie daleko za chmurami, ale jest Kimś, kto realnie działa w ich życiu. Z takiego doświadczenia wyrasta Kościół.

Załóżmy, że moc świadectwa przekonała sceptyka. Co się dalej dzieje z jego lękiem?

Wtedy przychodzi Bóg, który mówi, że twoja wina została już odkupiona. Dalej ponosisz odpowiedzialność za swoje czyny, ale nie jesteś już za to sądzony przez samego siebie, innych ludzi, diabła czy Boga. Boże miłosierdzie jest bardzo mocnym doświadczeniem, jednak bez konfrontacji z prawdą o mnie jest tylko opowieścią o pobłażliwości. Dopiero, gdy zdaję sobie sprawę, jak głęboko zostałem uszkodzony przez grzech, wtedy doświadczam potrzeby wybawienia. Sceptyk tego nie doświadczy, bo nie zna swojego grzechu, więc traktuje go na luzie. Cały czas żyje swoją fasadą.

Jak opisana przez Ciebie droga od lęku do pełnej wolności ma się do potocznego wyobrażenia na temat kultury chrześcijańskiej? W tym kontekście zazwyczaj mówi się o prawie aborcyjnym, krzyżach w miejscach publicznych, religii w szkołach, biskupach na imprezach państwowych. Czemu dotąd o tym nie wspomniałeś?

Nie ma kultury chrześcijańskiej bez żywego świadectwa wiary. Wiem, że traktujemy słowa Jezusa z Ewangelii św. Jana „Ja jestem drogą i prawdą, i życiem” (J 14,6) co najwyżej jako fajne hasło na koszulkę. Mówi ono jednak o sprawie fundamentalnej. Najpierw muszę doświadczyć Chrystusa w swoim życiu, by w ogóle powiedzieć, kim On jest. Nawet jeśli wpiszemy sobie chrześcijaństwo jako religię państwową do konstytucji, to nic to nie zmieni w naszym życiu. Naszego lęku nie uleczą symboliczne akty państwowe, ale prawda o nas samych połączona ze spotkaniem żywego Boga. Na tej drodze muszą prowadzić nas mistrzowie życia duchowego, którzy świadczą swoim życiem, bo sami przeszli podobną drogę. Cała reszta jest wtórna.

Czy takich mistrzów można spotkać we współczesnej szkole?

Obecny kształt katechezy oraz wykładu jakiegokolwiek innego przedmiotu utrudnia nauczycielowi stanie się mistrzem. Trudno w klasie złożonej z kilkudziesięciu osób przekazać realne doświadczenie wiary. Natomiast szkoła powinna dawać uczniom narzędzia, by mierzyli się z własnymi uczuciami i dylematami. Jeśli czytasz Zbrodnię i karę Dostojewskiego, która przeprowadza cię przez proces rozliczenia się z winą, otrzymujesz narzędzie poszerzające słownik wewnętrznych stanów, lustro, w którym można się spróbować przejrzeć. Jeśli zamiast tego sięgasz po książki Harrym Potterze, w których prawda o człowieku sprowadza się do nieumiejętności przeżycia żałoby – notabene odnoszę wrażenie, że w sposób nieświadomy autorka po prostu opisuje samą siebie – świat staje się banalny i plastikowy. Wszelkie uproszczanie edukacji, bazowanie wyłącznie na testach, jest wadliwe. Młody człowiek oducza się wówczas nazywania tego, co przeżywa, konfrontowania się z własnymi myślami i uczuciami, a w konsekwencji rozwijania i kształtowania wewnętrznego świata przeżyć. System edukacji zaczyna zaś traktować jako coś zewnętrznego wobec własnych problemów, a to pcha go w kierunku konformizmu.

Być może duchowych mistrzów można spotkać na współczesnym uniwersytecie?

Pierwszym celem uniwersytetu dzisiaj jest przetrwanie, zdobycie finansowania, a to oznacza przyjmowanie dużej liczby studentów. W takim systemie bardzo trudne jest nawiązanie elitarnej i w pewien sposób intymnej relacji mistrz–uczeń. Ponadto współczesny świat akademicki rozczłonkował człowieka. Wspomniany przeze mnie podział na psychologię, duchowość, medycynę czy ekonomię zaczął się właśnie w sferze naukowej. Jeśli chcemy mieć holistyczną prawdę na temat człowieka, to musimy zacząć od komunikowania się między sobą różnych dziedzin akademickich.

Te dwa proste przykłady – szkoła i uniwersytet – pokazują całą trudność z tak rozumianym chrześcijaństwem. Z jednej strony, kształt tych instytucji bardzo wiele determinuje, dlatego należy o nie dbać. Z drugiej strony, trudno wyobrazić sobie, żeby systemowo zaprogramować je w ten sposób, by na mocy ustawy kształtowały one kulturę chrześcijańską. Rząd, który miałby taką ambicję, musiałby zacząć od szukania mistrzów duchowości, a nie od dyskusji o likwidacji gimnazjów.

Bo chrześcijaństwo w ogóle bardzo źle znosi próby systemowego wdrażania. Nasza wiara ma oczywiście wymiar społeczny, ale jednocześnie jest szalenie indywidualna, bo każde spotkanie człowieka z Bogiem ma charakter osobisty. Niczego nie da się tutaj narzucić z góry, wszystko zależy od indywidualnego sumienia. Jednocześnie należy dbać o taki kształt edukacji, by w pełni rozumieć tożsamość europejską, czytać Pascala, podziwiać Caravaggia i Tycjana. Nie możemy doprowadzić do takiej sytuacji jak w Belgii, gdzie jeden z naszych braci, pokazując dwudziestoosobowej grupie studentów obrazy ze Zwiastowaniem, spotkał się z brakiem jakichkolwiek skojarzeń na temat źródła przedstawionej opowieści.

Pewnie nie jesteś najlepszym adresatem tego pytania, ale na ile diagnozowane przez Ciebie problemy duchowe mogą być paliwem dla gwałtownych zmian społecznych czy politycznych? Współczesny człowiek nie rozumie siebie, co wywołuje w nim lęk, więc głosuje na Trumpa. To takie proste?

Na pewno żyjemy w czasach nadmiaru informacji, co wywołuje w nas zagubienie i dezorientację. Z tego powodu wszystkie uproszczone narracje tak dobrze się sprzedają. Szukamy liderów, którzy w prostych słowach wyjaśnią nam maksymalnie dużo. Idziemy za tym, kto daje nam wyraźne światło w ciemności. Nie wiem jednak, czy tak było w przypadku samego Trumpa. W mojej ocenie chodziło raczej o rewanżyzm niż o lęk, ale to już zostawiam politologom.

Zapytam zatem szerzej, czy polityka nie jest świetnym sposobem, by człowiek uciekał w zewnętrzną racjonalizację swoich lęków? Zamiast wejść w głąb siebie dostaje proste odpowiedzi – wszystkiemu winni są banksterzy, emigranci, politycy.

Bez wątpienia takie mechanizmy występują, bo człowiek woli widzieć źródło swych problemów poza sobą. Kłopot w tym, że w pewnym momencie te zewnętrzne racjonalizacje okazują się fałszywe, a narastający lęk i ból są jak najbardziej realne. Wtedy nie ma już nic, co mogłoby uśmierzyć nasze cierpienie…

…i tu przychodzi Kościół ze swoją misją.

O ile sam unika pokusy prostych racjonalizacji, że wszystkiemu winien jest gender, liberalizm czy układ medialny. Zamiast tego powinniśmy skupić się na kształtowaniu własnych sumień, by nie dopuścić, by nasze złości, słabości czy rozgoryczenia zaowocowały pragnieniem zemsty. To Bóg, a nie polityka, jest jedyną odpowiedzią na nasze lęki.

Materiał pochodzi z nowej, podwójnej teki czasopisma „Pressje” pt. „Suma wszystkich strachów” . Zachęcamy do kupna numeru i prenumeraty pisma. Tytuł i lead od redakcji Dominikanie.pl.